Bążur! Oto znowu ja i moje pisarstwo, ale tym razem z, uwaga, uwaga, ✨ rozdziałowym opowiadaniem ✨ UwU A przynajmniej w teorii. De facto to, co będę wrzucać, to są nie tyle rozdziały, co bardziej sceny. Po prostu każda scena będzie oddzielona osobnym nagłówkiem. Poza tym będę wrzucać te sceny zaraz po napisaniu, bo w zasadzie w tej chwili mam napisaną tylko jedną. Ale uznałam, że nie chce mi się czekać z publikacją, bo pewnie rozmyśliłabym się z pisaniem, a tak to może nawet dostanę jakiś feedback… Poza tym, skoro będę wrzucać scena po scenie, to nie trzymam się w nich żadnej konkretnej ilości słów, więc jedna scena może mieć 3 tysiące słów, a kolejna po niej może mieć 500, więc się nie zdziwcie xD
Ale co to za opko w ogóle? Ano, to jest romans! Wow! W sumie tu piszę głównie romanse xD Ale tym razem jest to OC x OC, czyli Eichi x Benedicto! Historię Eichiego możecie przeczytać na moim blogu, a to, co tu będzie, to po prostu opisanie jej w opkowy sposób. Chociaż nie wykluczam, że niektóre rzeczy się odrobinę zmienią, ale podstawa pozostanie taka sama. A poza tym w razie zmian zaktualizuję o nie bloga Eichiego. Poza Eichim i Benedictem niewykluczone, że pojawią się inne moje ocki (Lizzie, Andrew i Ian), ale raczej nie będzie się to nijak łączyć z historią Addie. Historia Addie prawdopodobnie ma miejsce później. I może kiedyś z niej też zrobię pełnoprawny fanfik, ale nic nie obiecuję.
Ale już nie przedłużam. Mam nadzieję, że to, co poniżej przeczytacie, się Wam spodoba :>
I Ten koleś ma coś nie tak z głową[]
Gdy usłyszał przeraźliwy krzyk obcego człowieka, Eichi z wrażenia aż upuścił naleśnika na ziemię.
W kantynie zapanowało poruszenie i nic dziwnego, bo takie krzyki w Obozie Herosów zwiastowały jedno: kłopoty. Ale jakie kłopoty, tego nie dało się przewidzieć. To mogła być inwazja, ktoś mógł przez przypadek postrzelić przyjaciela z łuku albo po prostu emocje przy siatkówce wzięły górę. Naprawdę trudno było orzec, ale jednak po tych kilku latach Eichi wiedział, że żadnej z tych opcji nie powinno się lekceważyć. Gdy mieszkało się ze zgrają nastoletnich półbogów, wszystko natychmiast stawało się sto razy bardziej niebezpieczne.
Eichi w myślach pożegnał się z resztką naleśnika i ruszył za innymi, ciekaw, kto tak krzyczał i dlaczego nie znał tego głosu. Przebiegł obok ścianki wspinaczkowej, którą jak zawsze zmierzył nieprzyjaznym spojrzeniem.
„Jeszcze cię pokonam” — pomyślał.
Ścianka pozostała niewzruszona, ale może to i lepiej. Przynajmniej nie dała mu powodu, żeby się kompletnie rozproszył. A dość często mu się to zdarzało. Przypomniawszy sobie, czemu w ogóle zerwał się do biegu, spojrzał znowu przed siebie.
Herosi zebrali się wokół magicznej granicy obozu, gdzie, jak widać, musiała się znaleźć odpowiedź na niewypowiedziane przez nikogo pytanie. Eichi bezskutecznie próbował się przecisnąć, by cokolwiek zobaczyć, ale doskonale wszystko słyszał.
— Nie możesz tam wrócić!
Ten głos z pewnością należał do Woodrowa, jednego z obozowych satyrów.
— Muszę! Ona mnie potrzebuje! Chcę z nią być!
Niskiego głosu rozmówcy Woodrowa Eichi nie znał. Ale ta wymiana zdań zaintrygowała go na tyle, że przystanął, by posłuchać.
— Czyś ty oszalał? Ona w tobie nic nie widzi!
— Ale przecież patrzyła na mnie… Tak czule…
— Czule? Patrzyła na ciebie jak na obiad!
— Ona mnie kocha!
— Ona chce cię zjeść!
— Kłamiesz! Chcesz nas rozdzielić!
— Nigdzie… nie… idziesz! — wysapał Woodrow. — A wy co tak stoicie jak kołki? Trzymajcie go, bo zaraz ucieknie prosto w paszczę tej obrzydliwej cyklopicy!
— Śrubka nie jest obrzydliwa! Nie obrażaj jej!
Ale tajemniczy przybysz nie zdążył powiedzieć nic więcej. Paru herosów z przodu wreszcie zdecydowało się pomóc satyrowi i przytrzymało jego rozmówcę. Ten wydał z siebie jeszcze kilka nieartykułowanych odgłosów, aż wreszcie zamilkł.
— Dzięki za pomoc — odezwał się Woodrow. — Ten koleś ma coś nie tak z głową, przysięgam…
— Kim jest Śrubka? — zapytał go ktoś, wyraźnie zaintrygowany.
— Cyklopicą, której ledwo zwialiśmy… A ten wariat się do niej zalecał! Ech, ci herosi są coraz dziwniejsi… Teraz trzeba go gdzieś zabrać, żeby zobaczyć, czy w ogóle jest normalny.
Pozostali herosi przesunęli się, żeby satyr i syn Hermesa, który wraz z nim nadal przytrzymywał przybysza, mogli przejść. I wtedy Eichi wreszcie mógł mu się przyjrzeć. Natychmiast zrozumiał, dlaczego Woodrow nie był w stanie go sam przytrzymać — chłopak, na oko szesnastoletni, odznaczał się całkiem atletyczną budową ciała, którą z pewnością zdobył w naturalny sposób. W pierwszej chwili przywiódł Eichiemu na myśl Paola, ale potem zauważył, że skóra przybysza jest jednak nieco jaśniejsza, a poza tym miał dłuższe włosy — może nie przesadnie długie, ale jednak nieco dłuższe.
Czuł przemożną ochotę, żeby dłużej patrzeć na gościa, ale kiedy Woodrow i herosi go wyminęli, uznał, że to byłoby co najmniej dziwne, zważywszy na fakt, że nie miał z nim nic wspólnego. A poza tym pozostali też w większości stracili zainteresowanie, więc Eichi zdecydował się wrócić do kantyny i jeszcze coś przegryźć. Jeden naleśnik, w dodatku niecały, to nie było wystarczająco.
W ciągu dnia, zajęty tym, żeby nie zginąć przez przeklęty trening szermierki, Eichi zdążył niemal zapomnieć o tajemniczym gościu z rana. Niemal, bo jednak czasem go widział w głowie, jednak starał się tym nie przejmować. Na pewno dowie się więcej wieczorem, przy ognisku, gdzie przedstawiano wszystkich nowych. I nie pomylił się w swoich przewidywaniach — gdy już wraz z pozostałymi obozowiczami wyśpiewał parę piosenek, które zdążył poznać na pamięć, gość z rana wstał tak, by wszyscy go przynajmniej w miarę widzieli. I tym razem zachowywał się już normalnie — nie chciał uciekać z obozu do morderczych cyklopic ani nie darł się na cały głos.
— Cześć — odezwał się. Eichi dostrzegł, że wyglądał na nieco zakłopotanego. — Jestem Benedicto! Benedicto Morte. I… przepraszam za ten cyrk z rana. Tak jakby… mam pewien mały problem, z którym czasem trudno mi walczyć, ale ogólnie dzięki za pomoc… Gdybyście mi nie pomogli, to pewnie bym się wam teraz nie tłumaczył…
— Jesteś cykloposeksualny czy co? — rzucił ktoś z tłumu.
Benedicto zaczerwienił się lekko.
— Nie… nie do końca… To trochę skomplikowane, ale może nie będę się nad tym rozwodzić. Nie chcę psuć wam humoru…
— Oj, no weź, teraz zaciekawiłeś!
— Powiedz!
Ale Benedicto wcale nie wyglądał, jakby zamierzał cokolwiek mówić. Bez słowa usiadł z powrotem na swoim miejscu i najwyraźniej chciał wtopić się w tło, ale niezbyt mu się udało, dlatego chwilę później wstał i opuścił zgromadzenie. Eichi przez chwilę śledził go wzrokiem i choć kusiło go, żeby ruszyć za nim, to jednak się powstrzymał. Zrozumiał, że to byłoby pozbawione sensu — skoro nowy chciał być sam, to przeszkadzanie mu w tej chwili nie było najlepszym pomysłem. Spróbował więc wyrzucić Benedicta z głowy i wrócił do śpiewania obozowych piosenek.
Jednak jakoś nie umiał się na tym skupić. Pomyślawszy, że krótka przechadzka po obozie dobrze mu zrobi, opuścił towarzystwo i spacerkiem podążył w stronę domków. Nie zdziwiłoby go, gdyby ów spacerek skończył się w jego łóżku w domku Ateny, bo jednak po całym dniu trenowania był nieco zmęczony.
Gdy znalazł się przy jeziorze, dostrzegł, że ktoś siedział na brzegu. Mając przeczucie, kto to może być, podszedł bliżej i wtedy okazało się, że nie pomylił się w swoich przewidywaniach. Benedicto wpatrywał się w swoje odbicie w tafli jeziora, chociaż Eichi wyczuł, że to nie ten obraz pochłaniał jego myśli. Ale cokolwiek to było… czy powinien się o tym dowiadywać? A może lepiej dać mu spokój?
Zapomniał jednak, że jego odbicie też stało się widoczne. Benedicto go dostrzegł, więc Eichi nie mógł już udawać, że go tu nie ma. Wypadałoby jednak wyjść z tego jakoś z twarzą.
— Mogę się dosiąść? — zapytał.
— Jasne, czemu nie — odparł Benedicto, choć Eichi wyczuł lekką niechęć.
— Jeśli nie chcesz, to sobie pójdę…
— To zależy, czy chcesz mnie wypytywać jak wszyscy.
Prawdę mówiąc, ciekawiło go, jaki problem miał Benedicto, ale wypytywanie rzeczywiście nie miało sensu. A poza tym z niewiadomych przyczyn Eichi nie chciał go do siebie zrazić. Choć nie odpowiedział na pytanie, to usiadł obok. Przez chwilę przyglądał się ich odbiciom, tak od siebie różnym, aż wreszcie przeniósł wzrok na Benedicta. Ten po chwili również spojrzał na Eichiego, a nie tylko na obraz w tafli.
— Wiem, że jesteś ciekaw — powiedział. — Tylko nie chcesz tego przyznać.
— Nie o wszystkich rzeczach się chce rozmawiać — przyznał Eichi. — Chociaż czasem trzeba…
Pomyślał o swoim własnym problemie. Czy gdyby jego klątwa nie stwarzała zagrożenia dla innych obozowiczów, to czy by w ogóle o niej wspominał? Czy jednak wolałby zachować to dla siebie? W zasadzie to urodzinowa klątwa wcale nie była jego zdaniem powodem do chwalenia się. Więc jeśli problem Benedicta był podobny, to wcale mu się nie dziwił.
— O moim nie trzeba — uciął Benedicto.
— Ale może jednak coś o sobie powiesz? — zaproponował Eichi. — Skąd jesteś?
Benedicto rozluźnił się nieco. Zmiana tematu wyraźnie go ucieszyła.
— Właściwie to stąd, całe życie spędziłem w Nowym Jorku. Ale dotąd nie wiedziałem, że jest tu takie miejsce…
— Tak, jest tu pięknie — przyznał Eichi. — Lubię Obóz Herosów. Myślę, że tobie też się tu spodoba.
— Jesteś pewien?
Eichi wyczuł aluzję do sytuacji z rana.
— Obozowicze za niedługo o tym zapomną — zapewnił Benedicta. — A poza tym, jeśli zdecydujesz się im to wyjaśnić, to na pewno dobrze to przyjmą. Moją klątwę też dobrze przyjęli.
— Klątwę? — powtórzył Benedicto, zaintrygowany. — Jesteś przeklęty?
Eichi zorientował się, że po tych wszystkich latach mówienie o tej klątwie stało się dużo łatwiejsze. W końcu tyle razy to wszystkim tłumaczył, że aż stało się dla niego naturalne.
— Tak jakby — potwierdził Eichi. — Właściwie nie wiem, dlaczego, ale w każde moje urodziny mam straszliwego pecha. I wszystko byłoby dobrze, gdyby to nie były niemal śmiertelne wypadki. W moje pierwsze urodziny tutaj Obóz Herosów prawie zniszczyły myrmeki, bo je zdenerwowałem…
Roześmiał się cicho na to wspomnienie. Chociaż wtedy oczywiście nie było mu do śmiechu, to teraz już się tym tak nie przejmował. Obozowiczom to pasowało i wcale nie zamierzali go odrzucić, więc czemu miał się martwić?
— A co inni na to? — zapytał Benedicto, wyjątkowo poważnie. — Byli źli?
— No coś ty! Wszystko obrócili w żart. Uznali to za bardzo zabawne i uwielbiają moją klątwę. Uważają ją za świetną rozrywkę i żałują, że mam urodziny tylko raz w roku.
— Ciekawe, czy o mojej tak powiedzą… To znaczy… Moja w sumie nie bardzo dotyczy innych… chociaż trochę tak… Ech, nie wiem, jak to ująć.
Eichi uniósł brew, ale nic nie powiedział. Nie chciał się zdradzić przed Benedictem, jak bardzo jest ciekaw jego przypadłości. Ale jednak zachowywanie kamiennej twarzy było trudne. W Japonii mu się to nie udawało, a tu to już w ogóle.
— Obiecasz, że nikomu nie powiesz?
— Możesz na mnie liczyć — zapewnił Eichi.
Ale to tylko podsyciło jego ekscytację. Prawdę mówiąc, nie wiedział, dlaczego tak bardzo zaintrygował go ten chłopak, na dodatek zupełnie obcy. Może właśnie przez tę przypadłość? W końcu obaj byli jakoś przeklęci. Może Benedicto będzie w stanie zrozumieć go lepiej niż inni?
— Właściwie sam nie do końca wiem, jak to działa — zaczął Benedicto. — Nikt nie przyszedł do mnie i nie powiedział: „hej, masz na sobie klątwę, tu zasady, jak działa”, ale chyba już co nieco wiem. To klątwa miłości.
„Oho” — pomyślał Eichi. — „Na miłości to ja się guzik znam”.
— W każdym razie, zauważyłem, że wpływa ona na moje uczucia… Jeśli ktoś się we mnie zauroczy, to zaczynam czuć do tej osoby taką dziwną niechęć… Mam ochotę jej wywrzeszczeć w twarz, jak bardzo jej nienawidzę. Chociaż zwykle nawet mi nic nie zrobiła… I ja wiem, że to uczucie jest nieracjonalne, ale dzieje się tak zawsze, więc to musi być klątwa.
— Chyba czaję… Trochę to niefajne…
— Ale nie to jest najgorsze… Klątwa na dodatek sprawia, że zaczynam czuć miętę do najgorszych możliwych osób! Najpierw była złośliwa dziewczyna ze szkoły, która mnie totalnie ośmieszyła… Ale czasem jest jeszcze gorzej. Mogę trafić na starego oblecha spod monopolowego. Albo… albo na…
— Na cyklopicę Śrubkę? — dokończył Eichi.
Benedicto skinął głową.
— Na cyklopicę Śrubkę, dokładnie — westchnął. — Najgorsze jest to, że w ogóle nad tym nie panuję… I wyrabiam takie straszne głupoty… Jak widzisz, cyklopica chciała mnie zjeść i tylko ten wasz satyr mnie uratował przed najgłupszą śmiercią na świecie.
Eichi nie odpowiedział. Spróbował wyobrazić sobie sytuację Benedicta, chociaż przez fakt, że jego własne miłosne doświadczenia ograniczały się do zachwycania się chłopakami z anime, nie było to zbyt łatwe. Otworzył usta, ale natychmiast je zamknął. Bo co miał powiedzieć? Że wszystko będzie dobrze, skoro wiedział, że nie może tego obiecać? Ale tak tylko siedzieć i milczeć też było trochę niezręcznie.
W końcu zdecydował się na opcję pośrednią. Wyciągnął rękę i poklepał Benedicta po ramieniu. Tym dalszym ramieniu. Nie bardzo wiedział, co go do tego podkusiło, ale teraz już nie mógł się z tego wycofać. A już zdecydowanie nie po tym, gdy poczuł na swojej dłoni dłoń Benedicta.
— Dzięki — powiedział. — Jesteś pierwszą osobą, która tego nie komentuje w jakiś durny sposób. Cykloposeksualny, ech…
— Chyba nie mieli nic złego na myśli — stwierdził Eichi. — To znaczy zgoda, ten komentarz był głupi, ale wątpię, że chcieli ci zrobić na złość.
— Tak tylko mówisz… Gdybyś słyszał tyle razy, co ja…
— Słuchaj, dosłownie cała rodzina się na mnie wypięła, bo przynoszę pecha! — Eichi powiedział to nieco gwałtowniej, niż zamierzał. — No dobra… prawie wszyscy… Ale wiem, jak to jest! A obozowicze jednak mnie zaakceptowali. Więc myślę, że jeśli się na to zdecydujesz, to wcale cię nie wyśmieją. Zresztą, tu jest cała masa dziwaków. Twoja klątwa wcale nie będzie się wyróżniać.
— Mówisz? To… Może kiedyś to zrobię. Może.
Eichi uśmiechnął się lekko, aczkolwiek nie był pewien, czy Benedicto to zauważył. Cała ta rozmowa napełniła go dziwnym zadowoleniem. Czy to dlatego, że trafił na kogoś podobnego sobie? Fakt, wspomniał, że w Obozie Herosów jest sporo dziwaków, ale jednak nie spotkał jeszcze nikogo innego z podobną, dość uciążliwą klątwą.
Po chwili zdał sobie sprawę, że nadal obejmuje Benedicta ramieniem, ale szczerze mówiąc, nie przeszkadzało mu to. Chociaż jednak trochę głupio byłoby tak dłużej zostawać, patrząc na to, że przecież się wcale nie znali. Zastanawiał się, jak się odsunąć tak, żeby wyszło to jak najmniej niezręcznie, ale zanim wymyślił odpowiedź, Benedicto zaczął się świecić. Na czerwono.
Eichi odsunął się naprawdę instynktownie. Przeczuwał, co się działo, ale jeśli się mylił, to jednak wolał nie ryzykować. Po chwili jednak światło zniknęło, a Benedictowi nic się nie stało. To znaczy dobrze, w pewnym sensie stało. Stanowił teraz niemal idealne wyobrażenie modnego mężczyzny z jakiegoś czasopisma, a włosy, które wcześniej miał lekko rozczochrane, ułożyły się w idealne loki. Poza tym Eichi mógł przysiąc, że dostrzegł ślady pudru na jego twarzy.
Benedicto nie spanikował, ale wydawał się wyraźnie zdziwiony całą tą sytuacją. Spojrzał po sobie i zamrugał kilka razy, co nie dało mu odpowiedzi. Ale Eichi dobrze wiedział, co to oznaczało. Nie po raz pierwszy coś takiego widział, a zapewne również nie po raz ostatni. Aczkolwiek zdziwiło go, że matka postanowiła uznać Benedicta akurat w takiej chwili. Kiedy siedział tylko sam, z praktycznie obcym chłopakiem, zwierzając się z miłosnej klątwy.
Miłosnej… Och… Racja. Jakby chociaż na chwilę nie mogło być lepiej. Los postanowił sobie zażartować z Benedicta w wyjątkowo okrutny sposób.
— Co się dzieje? — zapytał wreszcie Benedicto. — Czemu mam na sobie… te dziwaczne ciuchy? — Złapał się za poły swojej nowej, modnej marynarki.
— Mam dla ciebie pewną nowinę… — Eichi nie bardzo wiedział, jak ubrać ją w słowa. — Ale chyba ci się nie spodoba.
— Chyba już nic nie może mnie bardziej dobić — stwierdził Benedicto. — Wal.
— Twoja boska matka cię uznała. Więc… nie będziesz jednak spał w domku Hermesa.
— A dlaczego to zła nowina?
— Bo jest nią Afrodyta.
Benedicto tylko westchnął.
II My mielibyśmy mieć romans?[]
Benedicto postanowił nie wspominać nikomu o tym, w jakich okolicznościach Afrodyta postanowiła go uznać, co tylko podsyciło ciekawość mieszkańców domku dziesiątego. W końcu uznanie zwykle miało miejsce w specjalnych okolicznościach, a skoro nie zrobiła tego publicznie, to musiała mieć jakiś powód. A znając boginię miłości, tym powodem musiał być romans. Przynajmniej dokładnie tak przebiegł tok myślenia jej dzieci.
Gdy tylko wstał, zobaczył utkwione w nim kilka par oczu, tak zaskakująco od siebie różnych, że nie bardzo umiał uwierzyć w to, że wszyscy zebrani byli rodzeństwem. I to jeszcze jego rodzeństwem. A jednak — nastolatkowie wszelkich ras i płci, których boską matką była Afrodyta, naprawdę istnieli i wpatrywali się w niego, swojego brata, jak w wyjątkowo soczysty stek. Benedicto poczuł przemożną ochotę, żeby uciec, ale wiedział, że to by głupio wyglądało.
— To co, powiesz nam wreszcie, o co chodzi? — zapytał chłopak, który prawdopodobnie był wyższy nawet od niego.
— To ta cyklopica? — dodała dziewczynka mogąca mieć nie więcej niż trzynaście lat. — Naprawdę ją kochasz?
— Nie kocham żadnej cyklopicy! — żachnął się Benedicto. — To pomyłka!
— Ta, na pewno… — zadrwił jeszcze ktoś. — Ale tak się do niej wyrywałeś!
— „Śrubka nie jest obrzydliwa, nie obrażajcie jej”, tak gadałeś, i co, odwidziało ci się?
Benedicto resztką sił powstrzymał się, żeby nie przyłożyć któremuś z nich, a w sumie to najlepiej wszystkim. Och, czemu ze wszystkich możliwych bogów jego matką musiała się okazać akurat Afrodyta? Chłopak z wczoraj miał rację. To zdecydowanie była zła nowina. A najgorszy był fakt, że nie miał pojęcia, co z nią zrobić.
— Nie mam co wam opowiadać — stwierdził wreszcie. — Nie ma żadnego romansu i sam nie wiem, dlaczego tak to się stało. Jeśli chcecie wiedzieć, pytajcie matkę, nie mnie.
To powiedziawszy, wstał i udał się do łazienki, żeby się nieco ogarnąć. Przez ten dziwaczny czar z wczoraj właściwie nie musiał nic robić, bo wyglądał, jakby urwał się z pokazu mody, choć jednak to nie był do końca jego styl. Ale cóż, przynajmniej oznaczało to mniej czasu spędzonego w pobliżu rodzeństwa, które dość szybko zdążył znienawidzić.
Udał się do kantyny, żeby coś przekąsić. To jak dotąd był jego jedyny plan, bo nie miał pojęcia, co mógłby robić dalej. Zdążył już się zorientować, że greccy herosi mieli całe mnóstwo zainteresowań, takich jak siatkówka, treningi ze śmiertelnie niebezpieczną bronią, hodowla truskawek czy wspinanie się po ściance lubiącej pluć lawą. Ale, szczerze mówiąc, w żadnej z tych dziedzin się specjalnie nie widział. Zgoda, sport lubił, ale nie był pewien, czy dawanie mu miecza do ręki to dobry pomysł. Przeczuwał, że zraniłby albo siebie, albo wszystkich wokół.
Jak zdążył się już zorientować, przy stolikach siadało się według swojego boskiego rodzica i jak poprzedniego dnia stolik Hermesa nie był taki najgorszy, choć zatłoczony, to miał przeczucie, że stolika Afrodyty nie polubi. I miał rację: kolejne dwie jego siostry wpatrywały się w niego jak w kawał mięsa. Zrobił więc to, co uznał za najlepsze: ignorował je, choć miał nadzieję, że nie nazbyt ostentacyjnie.
Zauważył również jeszcze jedną rzecz: chłopak z wczoraj, kimkolwiek był, to z pewnością nie kolejnym jego bratem. Chociaż nie powiedział o sobie zbyt wiele, to jednak Benedicto nie widział go w Dziesiątce. Zresztą, zachowywał się zbyt rozsądnie w porównaniu do dzieci Afrodyty. Czyli… bardziej rozsądnie i od samego Benedicta? Nie, tylko nie to! Nie chciał stać się taki jak jego rodzeństwo. Zresztą, raczej mu to nie groziło, zważywszy na fakt, że w miłości nie miał szans. Nie z tą głupią klątwą. Pozostawało mu jedynie patrzeć na romanse innych…
Ech. Chyba jednak zagrożenie stania się typowym dzieckiem Afrodyty było jak najzupełniej realne. Skoro już myślał w tych kategoriach…
Wziął sobie kilka kromek chleba i posmarował grubą warstwą masła orzechowego. Do tego wziął sobie trochę owoców, ale chociaż zawsze lubił takie śniadanie, to teraz jakoś nie bardzo czuł jego smak. Prawdę mówiąc, był bardziej skupiony na przeszukiwaniu wzrokiem stolików.
I wreszcie znalazł to, czego szukał. Trzeba przyznać, że wśród swojego rodzeństwa, w większości z blond głowami, chłopak z wczoraj ze swoimi czarnymi włosami dosyć się wyróżniał. Był skupiony na swoim talerzu, ale akurat gdy Benedicto chciał odwrócić wzrok, to ten uniósł głowę i ich spojrzenia się spotkały.
Benedicto zamarł. Co miał zrobić? Czy to wyglądało na to, na co wyglądało, czyli że się w niego wpatrywał? A może uwierzy w to, że to był zupełny przypadek? A może…
Rodzący się potok myśli zatrzymał uśmiech chłopaka. On się do niego uśmiechnął! A na dodatek jeszcze pomachał! Czyli chyba nie pomyślał sobie nic dziwnego. Jaka ulga! Benedicto odwzajemnił więc oba gesty. A gdy zabrał się od nowa za kanapki, to jakoś bardziej mu zasmakowały. Ale nadal nie bardzo wiedział, co dalej ze sobą zrobić.
Dokończywszy jeść, wstał od stołu i odszedł kawałek. Tam znowu zauważył tego chłopaka stojącego w pobliżu. W zasadzie nie miał lepszych pomysłów, więc podszedł do niego. Problem tkwił w tym, że nie miał zielonego pojęcia, jak rozpocząć rozmowę.
— Znowu się spotykamy. — Na ustach chłopaka błąkał się lekki uśmiech. — To zastanawiające.
— Mieszkamy tu razem, więc chyba nie… — odparł ostrożnie Benedicto, nie bardzo wiedząc, czego się spodziewać. Wczoraj i tak wydarzyło się pomiędzy nimi zbyt wiele.
— Ciekawisz mnie — przyznał chłopak szczerze. — Ale, gdzie ja mam głowę… Gadaliśmy wczoraj tyle o tobie, że w ogóle zapomniałem się przedstawić. Jestem Eichi. — Wyciągnął przed siebie otwartą dłoń. — Eichi Yokoyama.
Benedicto uścisnął dłoń Eichiego i nieco się rozluźnił. W świetle dnia ostatnie wydarzenia jakoś nie wyglądały tak strasznie. Bo co z tego, że powiedział mu o klątwie i że Afrodyta zdecydowała się go uznać, jak byli tylko we dwóch? Zupełnie nic. A poza tym teraz zyskał okazję, żeby mu się przyjrzeć lepiej.
Eichi był o jakieś pół głowy, a może nieco więcej, niższy od niego, a uwagę przykuwały przede wszystkim jego czarne włosy sterczące na wszystkie strony. W jego oczach, równie ciemnych, połyskiwały inteligentne, acz wesołe iskierki, co ostatecznie upewniło Benedicta co do jego dobrych intencji.
— A więc… Czyim dzieckiem jesteś? — Benedicto przerwał milczenie. — Bo jakoś nie umiem tego określić… po tobie ani twoim rodzeństwie.
— Po moim rodzeństwie już prędzej byś poznał. — Eichi skrzywił się lekko. — Wszyscy mają szare oczy, po Atenie. Ja trochę do nich nie pasuję.
— To witaj w klubie. Te dzieciaki Afrodyty to banda idiotów, słowo daję!
Eichi zaśmiał się pod nosem.
— Spodziewałem się takiej reakcji — przyznał. — Mało komu nie działają na nerwy… Zresztą, słyszałem już plotki. Uważają, że wdałeś się w jakiś romans?
— Ano, a poza tym nadal dogadują mi o tej cyklopicy… Na serio uważasz, że warto im mówić o klątwie?
— Zrobisz, jak uważasz, ale założę się, że wkrótce ich teorie pójdą jeszcze dalej i będą dobierać ci partnerów. A patrząc na to, że póki co rozmawiasz tylko ze mną… Zdaje mi się, że wiem, co wymyślą.
Benedicto dopiero po chwili zrozumiał, co to miało znaczyć. I natychmiast zrobiło mu się gorąco. Wachlując się ręką, odwrócił wzrok.
— Ty chyba nie mówisz poważnie? — zapytał, gdy już wreszcie ochłonął na tyle, żeby znowu spojrzeć na Eichiego. — Że niby my mielibyśmy mieć romans? Znam cię nawet niecały dzień, co to, to nie!
— W tej chwili nie skaczemy sobie do gardeł, więc wątpię, żeby był z tego romans — stwierdził Eichi. — Mówię tylko, co prawdopodobnie pomyśli sobie twoje rodzeństwo.
— Założę się, że jak im powiem o klątwie, to będzie tylko gorzej…
— To nie mów, rób, co chcesz.
— Najchętniej to bym zwiał z tego obozu… Niby jest tu nieźle, ale z nimi tu chyba nie wytrzymam!
— To w sumie czemu tu jeszcze jesteś? — Eichi uniósł brew.
— Ech, tu mnie masz — westchnął Benedicto. — Właściwie to od pewnego czasu podejrzewałem, że nie jestem, hm, zwykły. Bo te głupie potwory nie chciały dać mi spokoju! Przez jakiś czas udawało mi się uciekać, ale ostatnio napadła mnie taka zgraja, że gdyby nie ten faun…
— Satyr — wpadł mu w słowo Eichi. — Fauny są rzymskie.
— A, no tak, naoglądałem się za dużo Narnii, stąd te fauny… W każdym razie, gdyby nie ten… satyr, to prawdopodobnie skończyłbym jako obiad. Więc chyba jak wyjdę, to nie bardzo mam szanse, żeby przetrwać.
Postanowił nie wspominać o tym, że w zasadzie nie bardzo miał też miejsce, do którego mógłby wrócić. I tak powiedział Eichiemu zbyt wiele. Tak czy tak, wiedział jedno: musiał tu zostać. Nawet pomimo innych dzieci Afrodyty.
— Właśnie po to tu jesteś, żeby móc przetrwać — zauważył Eichi, ale dopiero po chwili milczenia, jakby wyczuł niewypowiedziane myśli Benedicta. — Tu możesz się nauczyć w zasadzie wszystkiego, czego ci trzeba.
— Na przykład?
— Walki, czytania po grecku, dowiesz się, jak podejść różne potwory… Może też oswoisz swoje specjalne zdolności?
— Ja nie mam specjalnych zdolności — wypalił Benedicto.
— Na pewno jakieś masz — odparł Eichi. — Hm, pomyślmy… — Wyciągnął przed siebie dłoń i zaczął liczyć na palcach. — Dysleksja, ADHD, francuski, moce emocjonalne, może nawet czaromowa?
Benedictowi wydawało się, że się przesłyszał.
— Dysleksja? ADHD? To mają niby być moje specjalne umiejętności? Chyba żartujesz! A francuski? Co to niby ma być?
— Chodź ze mną.
Eichi ruszył w głąb obozu i machnął ręką. Benedicto, nadal nie bardzo to rozumiejąc, ruszył za nim. Minęli domki i zbrojownię, a syn Afrodyty zastanawiał się, dokąd prowadził go nowy znajomy. W ogóle nad wieloma rzeczami się zastanawiał. Nie sądził, żeby Eichi żartował z tą dysleksją, ale nie rozumiał, jak niby mogła być atutem, skoro to przez nią osiągał w szkole tak mierne wyniki.
W końcu znaleźli się u celu, to znaczy na to wyglądało, bo Eichi przystanął. Benedicto zrozumiał po chwili, co przed sobą widział: to była arena treningowa.
— Nie jestem specem od walki — odezwał się Eichi — ale każdy heros musi poznać chociaż podstawy, jeśli chce pozostać w jednym kawałku. No chyba, że jest… em… specjalny.
Skrzywił się lekko, a Benedicto chyba nie chciał poznawać historii stojącej za tymi enigmatycznymi słowami. Domyślił się jednak, że z pewnością sam nie był tym specjalnym przypadkiem. Zrozumiawszy, co go czeka, westchnął pod nosem.
— To będzie długi dzień.
III Ona coś kombinuje[]
— Karykatura? — powtórzył Eichi. — To ma być karykatura?
Patrzył właśnie na obraz, który Benedicto dumnie nazwał karykaturą, ale nie umiał się w nim jakoś tej karykatury dopatrzeć. Widział na płótnie tylko kilka losowo położonych pędzlem linii, ale na pewno nie karykaturę.
— No patrz. — Benedicto sięgnął po wskaźnik. — To duże to głowa, tu są oczy, takie małe kreski, bo się zamykają od zmęczenia, przeczytały za dużo książek. No a to wyżej to włosy w kompletnym nieładzie, bo się nie czeszesz. Nie masz czasu, jesteś pochłonięty innymi zajęciami…
— No przepraszam, że mam ADHD — parsknął Eichi. — Gdybym panował nad hiperfiksacją, to by było super, ale wiesz, jak to jest… Zresztą, nadal nie wiem, jak to coś ma przypominać mnie. To jest jakaś abstrakcja, nie karykatura!
— A twoje pseudodzieło to niby jest lepsze?
Benedicto wskazał na rzeźbę stojącą za Eichim, chociaż słowo „rzeźba” stanowiło lekkie nadużycie. Wielki, drewniany kloc, zwężający się u spodu, na górze zwieńczony był kulą, która prawdopodobnie miała robić za głowę. Kilka elementów krzywo wyciosanych dłutem wskazywało na to, że twórca tego czegoś próbował zrobić twarz, ale nie bardzo wiedział, jak działało dłuto albo anatomia, albo oba. W akcie desperacji poddał się i wyrysował oczy i uśmiech markerem, a „głowę” przykrył czymś, co wyglądało jak końcówka mopa.
Eichi starał się nie patrzeć na tę swoją porażkę artystyczną, ale przemógł się i odwrócił wzrok. Niemal się wzdrygnął, ale ostatkiem sił się powstrzymał, bo bardzo nie chciał, by Benedicto wygrał tę dyskusję.
— Nie wiem, o co ci chodzi — stwierdził, siląc się na pewność siebie. — Moja rzeźba chociaż przypomina człowieka.
— Moje włosy nie wyglądają jak mop — zauważył Benedicto. — A poza tym moja karykatura ma chociaż nos. — Wskazał na swoim malunku podłużną kreskę pomiędzy tymi dwiema, które ponoć miały być oczami Eichiego.
Eichi przyjrzał się swojej rzeźbie i tu musiał przyznać Benedictowi rację. Zapomniał o nosie! Jak tak mógł go pominąć? Bo co jak co, to jednak nos Benedicta rzucał się w oczy. Zapomnienie o tak ważnym detalu sprawiło, że cały jego wysiłek był na nic. Westchnął ze smutkiem. Nie chciał, żeby abstrakcyjna pseudokarykatura Benedicta wygrała to starcie, ale nie znalazł już więcej argumentów.
— No, no, proszę — rozległ się czyjś głos. — Nie wiedziałam, że jesteś artystą, Eichi!
Eichi zwrócił się w stronę źródła głosu, a jego oczom ukazała się wysoka i smukła blondynka w zwiewnej sukience, idealnej na wyjątkowo ciepłą pogodę na zewnątrz. Oczywiście, żeby pasowała do ubioru innych herosów, była pomarańczowa jak standardowe obozowe koszulki i brakowało na niej tylko loga. Ten ostatni detal, oczywiście, pomagał jej wymykać się na zewnątrz i nie otrzymywać pytań od potencjalnych adoratorów o to, czym był Obóz Herosów.
Dziewczyna uśmiechnęła się, choć Eichi nie bardzo miał pewność, co ten uśmiech miał oznaczać. Mogło być to wszystko: od radości, przez pogardę, aż po jakieś zupełnie inne, nieodgadnione intencje.
— Co masz na myśli? — zapytał wprost. Z nią nie było sensu grać w gierki.
— Słyszałam waszą dyskusję — stwierdziła dziewczyna. — Masz rację, twoja rzeźba wygląda jak człowiek. Nawet przypomina mojego… braciszka. — Rzuciła przelotne spojrzenie na Benedicta. — Ale te kreski… — Zwróciła głowę w stronę płótna. — Gdybyś nie powiedział, że to Eichi, nie domyśliłabym się. A jestem niezła w te klocki.
Eichi zmarszczył brwi. Jakoś nie miał ochoty tego słuchać, zwłaszcza że wiedział, że z konfrontacji z siostrami Juel nigdy nie wynikało nic dobrego. Ale zanim w ogóle pomyślał, jak zareagować, zerknął kątem oka na Benedicta. Dostrzegł, jak ten się napiął i zrozumiał, że musi jakoś załagodzić sytuację. Nie chciał być świadkiem bójki Benedicta i jego siostry, a już na pewno nie w sali artystycznej.
— Masz zainteresowania artystyczne? — powiedział w końcu.
W spojrzeniu, jakim obrzucił go Benedicto, Eichi z łatwością doszukał się pytania: „co ty do jasnej cholery wyprawiasz?”. Odpowiedział mu więc niemym: „zaufaj mi, wiem, co robię”.
— Doceniali mnie na wielu konkursach plastycznych, nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę. — Dziewczyna była wyraźnie dumna z siebie. — A tu w obozie mam tytuł naczelnej artystki!
— To świetnie, Bella! — Gdy to powiedział, spojrzał na bransoletkę dziewczyny i zorientował się w swojej pomyłce. Powinien był najpierw spojrzeć na bransoletkę! Była w gwiazdy, nie w kryształy! — To znaczy Stella — poprawił się szybko. — Przepraszam — dodał, choć czuł, że przeprosiny niewiele tu zdziałają.
Ale odpowiedź Stelli zupełnie go zaskoczyła.
— Och, nie gniewam się! Każdemu może się pomylić…
I wtedy Eichi zrozumiał, że coś tu nie grało. Bliźniaczki Juel nienawidziły, gdy ktoś je mylił. A ona tak łatwo miała mu wybaczyć? Postanowił mieć się na baczności. Ale nade wszystko pragnął, by Stella już sobie poszła i nie prowokowała dalej Benedicta.
— Kamień z serca! Myślałem, że będziesz zła…
— Nie no, co ty, na ciebie nie mogłabym! — Zawahała się, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć. — W każdym razie, chciałabym jeszcze podyskutować o waszej sztuce, ale niestety muszę lecieć. Do zobaczenia!
Stella pomachała im, chociaż Eichi był pewien, że ten gest był skierowany wyłącznie do niego, po czym opuściła budynek. Dopiero, gdy nie było po niej śladu, Eichi pozwolił sobie odetchnąć głośno. Skrzyżował ręce na piersi, a Benedicto podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu.
— Co to miało znaczyć? — zapytał. — Czemu byłeś wobec niej taki miły?
— To twoja siostra, więc powinieneś się już zorientować, że dzieci Afrodyty potrafią zamienić życie innych w piekło. A bliźniaczki Juel są szczególnie złośliwe. — Eichi wolał nawet sobie nie przypominać, ile serc złamały i ile przyjaźni zniszczyły dla rozrywki. — Jeśli źle z nimi postąpisz, ich zemsta będzie okrutna. Więc wolę nie ryzykować.
— Wobec ciebie nie była wredna — zauważył Benedicto.
— To właśnie mnie martwi. Zachowywała się dziwnie. Pomyliłem ją z Bellą. Wtedy zwykle dobitnie przypominają, która jest która, a Stella tego nie zrobiła. — Postanowił wypowiedzieć na głos to, co podejrzewał. — Ona coś kombinuje.
— Myślisz? A mnie to wyglądało, jakby z tobą flirtowała.
— Stella Juel miałaby ze mną flirtować? — Eichi uniósł brew. — Nie sądzę, żebym był w jej typie.
— A może — na twarzy Benedicta wykwitł podejrzany uśmieszek — to ona podoba się tobie?
— Że co? — Eichi ledwo powstrzymał śmiech. — Miałaby mi się podobać? Co to, to nie. Nie kręcą mnie dziewczyny. A nawet, jakby kręciły, to nigdy w życiu nie chciałbym chodzić z taką diablicą.
— No skoro tak twierdzisz…
— Ona coś kombinuje, mówię ci to. I mam przeczucie, że wcale nie chodzi jej o mnie. Uważaj na nią.
Benedicto wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie zrezygnował z tego zamiaru. Zamiast tego spojrzał znowu na swój malunek i na rzeźbę Eichiego.
— Wiesz co, chyba jednak żaden z nas nie stanie się wielkim artystą.
Eichi zachichotał.
— Pełna zgoda! Może zapomnijmy o tych porażkach i zajmijmy się czymś bardziej użytecznym.
— Szermierką?
— Myślałem raczej o poczytaniu czegoś…
— Nie mam ochoty czytać — przyznał Benedicto. — To w takim razie idę potrenować sam, cześć!
Pomachał na pożegnanie i poszedł na arenę treningową. Eichi obrzucił jeszcze ostatnim spojrzeniem swoje „dzieło”, po czym udał się do domku Ateny. Sięgnął po potężne tomiszcze o architekturze, które Annabeth poleciła mu co prawda już jakieś kilka miesięcy temu, ale dopiero przed kilkoma dniami znalazł choć odrobinę motywacji, by się za nie zabrać. I choć nie była to najbardziej wciągająca lektura świata, to jednak też nie najgorsza, a zważywszy na to, że Eichi i tak nie bardzo miał ochotę na cokolwiek innego, to mógł czytać i o antycznych historycznych ciekawostkach architektonicznych.
Nie umiał się jednak skoncentrować. Choć jedno zdanie czytał i po pięć razy, to i tak nic z niego nie rozumiał. Po paru akapitach tej męki ostatecznie skapitulował. Odłożył tomiszcze na szafkę nocną i wsunął się pod kołdrę. Zanim się obejrzał, zasnął.
IV Dziwny sen[]
Oczom Eichiego ukazało się duże, okrągłe pomieszczenie. Jego uwagę zwróciły podpierające je kolumny oraz wielkie krzesła stojące przy nich. Nie, to nie były krzesła… To były trony. A to pomieszczenie, salę tronową Olimpu, Eichi bardzo dobrze znał, w końcu już kilka razy był tu razem z wycieczkami z Obozu Herosów. Ale co tu robił? Czemu, ze wszystkich możliwych miejsc, akurat ta sala? Jakoś nie widział powodu, dla którego on, tylko półbóg, miałby się tu znaleźć. No chyba że miał się spotkać z jakimś bogiem? Tak, to brzmiało najbardziej prawdopodobnie. Jakiś bóg chciał go zobaczyć i go tu wysłał. Tylko że tu nikogo nie było.
I ledwo to pomyślał, usłyszał dźwięk czyichś kroków. Napiął się, a raczej napiąłby się, gdyby miał czym. W tym momencie zrozumiał bowiem, że jego ciało zniknęło, a on sam był jedynie świadomością. Bo to był sen. No oczywiście… Teraz to nabierało sensu. Czyli prawdopodobnie zaraz zobaczy coś, co będzie istotne. To, czy powinien to widzieć, to już inna sprawa.
W końcu jego oczom ukazała się kobieta o olśniewającej urodzie i długich, ciemnych lokach opadających na jej ramiona. Dumna i wyniosła, kroczyła przez salę, czując się tu zupełnie jak w domu. Nic dziwnego, bo to w końcu był jej dom. Dzięki płaszczowi z pawich piór, który na siebie włożyła, nie dało się nie rozpoznać w niej Hery, królowej bogów. Ale dopiero po chwili Eichi zwrócił uwagę na to, że nie była zadowolona. Ba, na jej twarzy malowała się wściekłość! To zdecydowanie nie wróżyło dobrze. Wściekła Hera to jedna z tych rzeczy, których należało za wszelką cenę unikać.
Ale najwyraźniej Atena, którą Eichi poznał po włosach, równie ciemnych, co te Hery, a także po twardym spojrzeniu stalowoszarych oczu, była innego zdania. Wkroczyła do sali tronowej, wyglądając, jakby niej nie zrobiło to wrażenia. Albo może po prostu Hery nie zauważyła, bo jej uwaga skupiła się na jeszcze innej bogini, idącej za nią. Bogini ta była piękniejsza nawet od królowej, choć w inny sposób — jej uroda była nieuchwytna, jakby ciągle zmienna, nawet nie dało się jej opisać. Eichi nie miał jednak ochoty wpatrywać się bez przerwy w Afrodytę, toteż odwrócił wzrok. Czuł, że zaraz coś się wydarzy, dlatego postanowił pozostać czujny.
Hera w końcu spostrzegła, że nie jest sama. Otaksowała pozostałe boginie spojrzeniem, po czym ostentacyjnie się odwróciła. Nie uszło to uwadze tamtych.
— Och, nie bocz się już na nas tak! — zawołała Afrodyta. — Ares tylko rzucił żarcikiem, to wszystko!
— To wszystko? — prychnęła Hera, zwracając się w jej stronę i krzyżując ręce na piersi. — Naprawdę uważasz, że to tylko żarcik?
— Wyjątkowo zgodzę się z Afrodytą — wtrąciła się Atena. — To miało miejsce kilka tysięcy lat temu! A poza tym dobrze wiesz, że Eris chciała nas po prostu skłócić.
— I się jej to udało — mruknęła Afrodyta. — Oczywiście to dlatego, że nie chciałyście wierzyć w to, że jestem najpiękniejsza.
Atena obrzuciła ją spojrzeniem, które mówiło: „zamknij się, bo pogarszasz sytuację”. Afrodyta wyraźnie się zmieszała, ale żeby nie stracić zupełnie twarzy, wzruszyła ramionami.
— O tym właśnie mówię! — wybuchła Hera. — Obie uważacie się za lepsze ode mnie! Myślicie, że tego nie widzę? Dla was to niewinne żarciki, ale nie obchodzi was, jak ja się czuję!
— Ja nie powiedziałam, że to niewinny żarcik — zaprotestowała Atena — tylko że powinnyśmy o tym zapomnieć. Rozpamiętywanie tego nic nam nie da.
— Ale ty też się śmiałaś!
— Śmiałam się z Aresa, bo jest głupi.
— I myślisz, że ci uwierzę? A zresztą, i tak wiem, co wszyscy sobie o mnie myślicie! Jędza Hera, głupia, naiwna Hera, która myśli, że Zeus wreszcie przestanie ją zdradzać na prawo i lewo, która myśli, że kiedyś ktoś wreszcie ją doceni! Ale nie, lepiej jej jeszcze bardziej dopiekać przez to jabłko!
Atena i Afrodyta spojrzały po sobie, bo z pewnością nie spodziewały się czegoś takiego. Eichi mógł się założyć, że żadna z nich nie chciała tego zasugerować. Chociaż, być może, rzeczywiście tak myślały.
— Chciałam być po prostu uczciwa, ale chyba tylko mnie na tym zależy! No spójrzcie na siebie! Ty się puszczasz na prawo i lewo z każdym — wskazała na Afrodytę — a ty masz dzieci z ludźmi, choć jesteś dziewicą! — Tu zwróciła się w stronę Ateny.
„No tu ma trochę racji” — uznał Eichi. — „Afrodyta rzeczywiście ma ciut dużo dzieci”.
— Świat stanął na głowie!
— Nie wiem, czemu się mnie czepiasz! — Afrodyta też podniosła głos. — Ja nie składałam żadnych ślubów, a poza tym jestem boginią miłości. A Atena… No dobrze, to trochę dziwne, ale ona nie łamie swoich ślubów! Czy to jej wina, że robi dzieci głową?
Te słowa podziałały na Herę jak płachta na byka.
— Mam tego dosyć! — wrzasnęła. — Niech was cholera weźmie, was i te wasze bękarty!
To powiedziawszy, odmaszerowała, chociaż Eichi założyłby się, że ostatkiem sił powstrzymywała się, żeby nie pobiec. Tymczasem Atena i Afrodyta powiodły za nią wzrokiem, nic nie mówiąc.
Eichi obserwował to jeszcze przez chwilę, aż nagle sala tronowa Olimpu zniknęła mu sprzed oczu. Zamrugał kilka razy, a gdy uchylił powieki, ujrzał tylko słabe światło rozświetlające odrobinę sufit w domku Ateny. Westchnął pod nosem. Wiedział doskonale, że gdy obudzi się raz w nocy, to już nie będzie powrotu do normalnego spania. Oby tylko udało mu się złapać jeszcze choć troszkę odpoczynku…
Ale, jak się spodziewał, nie było to takie proste. Jego myśli bez przerwy powracały do tego dziwnego snu. Co to w ogóle miało znaczyć? Po co było mu być świadkiem kłótni Hery, Ateny i Afrodyty? Szczerze mówiąc, spodziewał się, że ten sen będzie zapowiedzią jakiejś misji, ale tu nic nie było do zrobienia. Bo chyba nie miałby podejmować się godzenia Hery ze swoją matką i matką Benedicta? To wykluczone… Nawet jeśli nie zostałby spalony na popiół, to wiedział, że trauma z takiego przedsięwzięcia pozostałaby mu do końca życia.
W końcu zapadł w niespokojny, urywany sen, z którego nie wyniósł ani wypoczęcia, ani odpowiedzi na swoje pytania. Ale rano czekało na niego mnóstwo zajęć, z których nie miał się jak wymigać, więc westchnąwszy z cierpieniem, zwlókł się z łóżka, żeby coś zjeść. Nie żeby śniadanie miało mu specjalnie pomóc — nie łudził się, że odgoni ono zmęczenie.
Założył na siebie cokolwiek, prawdę mówiąc, nawet nie patrzył, co, a potem wyszedł z domku Ateny na śniadanie, nadal myśląc o swoim śnie. Ale, jak widać, był zbyt rozkojarzony. Nagle uderzył w coś przed sobą, na tyle mocno, że aż zwaliło go z nóg.
„O rany” — pomyślał. — „Muszę bardziej uważać”.
Chciał wstać i iść dalej, ale spojrzał przed siebie i dostrzegł, że tym, w co uderzył, nie był żaden słup czy ściana, a Benedicto we własnej osobie.
— Wszystko w porządku? — zapytał i wyciągnął w stronę Eichiego dłoń.
— O rany, przepraszam — zmieszał się na to Eichi, ale z wdzięcznością chwycił dłoń Benedicta i wstał, po czym otrzepał nieco ubrania. — Nie chciałem na ciebie wpaść.
— Nic nie szkodzi — uspokoił go Benedicto. — Zresztą, szukałem cię.
— Szukałeś mnie? Dlaczego?
— Potrzebuję twojej pomocy. Widziałem coś i nie bardzo rozumiem, o co może chodzić…
— No dobra — zgodził się Eichi. — Ale może nie stójmy tu tak na środku.
Wtem jego żołądek odezwał się niezbyt cicho.
— Okej, jednak najpierw coś zjem — uznał. — Potem pogadamy.
Po śniadaniu może nadal się nie rozbudził, ale myślał odrobinkę bardziej jasno. Razem z Benedictem usiadł pod jakimś drzewem, gotów wysłuchać syna Afrodyty.
— Miałem jakiś dziwny sen — zaczął Benedicto.
Sen… Czyżby to mogło mieć coś wspólnego z tym, co sam zobaczył?
— Była tam taka okrągła sala z kolumnami, bardzo duża. I trzy kobiety…
— Kłóciły się? — wtrącił się Eichi.
— Skąd wiesz? — zdziwił się Benedicto. — Tak… Mówiły coś o jakichś żartach i Eris… Nic z tego nie rozumiem…
— A więc to tak… Hm… W tym chyba może tkwić jakiś sens… — Eichi zaczął mamrotać do siebie. — Tylko jaki…
— O czym ty mówisz? — Zero reakcji. — Eichi? Eichi!
Benedicto klasnął w dłonie i to otrzeźwiło Eichiego.
— Co? — wymamrotał, patrząc na Benedicta.
— To ja chciałbym wiedzieć, co. Skąd wiesz, co mi się śniło? Nie opowiadałem tego nikomu!
— Bo ja też miałem ten sen.
— Jak to możliwe?
— Sny półbogów są… nieco dziwne — wyjaśnił Eichi. — Często widzimy różne rzeczy, związane z naszym dziedzictwem. I często są to rzeczy, które wydarzyły się naprawdę.
— Czyli te trzy kobiety pokłóciły się naprawdę? A kim one były?
— Boginiami. Ta ciągle zmieniająca się to twoja matka, a ta, która była z nią, to moja. A ta trzecia… to sama królowa bogów.
— Hera?
— Imiona mają moc! Nie wypowiadaj ich bez potrzeby. Ale tak. To była ona. Prawdę mówiąc, nadal nie wiem, o co chodziło… Widzisz, te sny nie przychodzą do nas bez powodu, zwykle coś znaczą. Często przez nie udajemy się na różne misje… Ale nie mam pojęcia, o co w tym może chodzić.
— Ale skoro przyśnił się nam obu, to chyba ma to jakiś sens? — zauważył Benedicto.
— Też tak myślę… A poza tym ukazał się nam, a matki nas obu tam były. Tylko co to ma wspólnego z nami…
— Kłóciły się o coś, to jasne. A właściwie to He… królowa atakowała nasze matki. I na końcu powiedziała, żeby cholera wzięła je i ich bękarty. Bękarty, czyli nas?
Eichi zastanowił się. Czy Benedicto mógł trafić? Czyżby to rzeczywiście o nich chodziło? Tylko że… Oni by musieli też tam być… Chyba że…
— Benedicto — odezwał się Eichi — kiedy się urodziłeś?
Benedicto zamrugał, zaskoczony.
— A co to ma do rzeczy? — zdziwił się.
— Być może wszystko. To…?
— Pod koniec listopada. W tym roku kończę szesnaście lat. A co, chcesz wiedzieć, na kiedy upiec mi tort?
Eichi przewrócił oczami.
— Nie… To znaczy dobra, jeśli ci zależy, to mogę ci upiec tort, ale nie o to chodzi. Bo widzisz, ja mam urodziny w grudniu i jak widać, jesteśmy z jednego rocznika. Rozumiesz, co chcę powiedzieć?
— Chyba nie bardzo.
— Gdy nasze matki się nas spodziewały, musiało to mieć miejsce w podobnym czasie. Wiesz, co to oznacza?
— Że urządziły sobie przyjęcie ciężarnych?
Eichi resztką sił powstrzymał się przed klaśnięciem dłonią w twarz i porównaniem inteligencji Benedicta do Afrodyty. Starał się zachować spokój, powtarzając sobie w myślach, że Benedicto dopiero od niedawna żyje w świecie pełnym bogów i niektóre rzeczy nie są dla niego oczywiste. I że nie jest dzieckiem Ateny, którego największym atutem jest intelekt.
— Chodzi mi o to, że to, co działo się w tym śnie, nie musiało mieć miejsca tej nocy. To mogło się dziać choćby szesnaście lat temu. Tuż przed tym, jak się urodziliśmy.
— Czyli…?
— Czyli mam pewne podejrzenia co do tego, skąd wzięły się nasze klątwy.
— Naprawdę?
— To jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy. — Eichi nabrał powietrza, bo wiedział, że teraz będzie musiał wyjaśnić swój chaotyczny tok myślowy, a to nigdy nie było łatwe. — No bo widzisz, cały ten sen jest w sumie bez sensu, bo po co nam widzieć to, jak boginie się kłócą? A nawet bogowie nie są tacy głupi, by kazać herosom ich godzić… No chyba że chodziłoby o jakąś misję, typu zwrócenie skradzionego przedmiotu, bo tu jakoś bogowie nie mają mocy… Ale tu nie ma mowy o żadnych kradzieżach ani nic, one się po prostu kłóciły o stary incydent… to znaczy dobra, dość poważny, ale o to jabłko niezgody, z którym już nic nie zrobimy, bo to miało miejsce parę tysięcy lat temu.
— I? — ponaglił go Benedicto.
— Fakt, że przyśniło się to nam obu, nie może być przypadkowy! Urodziliśmy się w podobnym czasie, we śnie były nasze matki, a Hera chciała, żeby cholera wzięła ich dzieci!
— To nie ty mówiłeś, żeby nie wzywać imion bogów nadaremno? — przypomniał mu Benedicto.
— Och, nieważne! I tak coś czuję, że za niedługo będziemy musieli zwrócić jej uwagę. Bo jeśli moja teoria jest słuszna, ta kłótnia miała miejsce na krótko przed naszymi narodzinami, a te słowa to była klątwa! Hera przeklęła nas i to przez to mamy nasze problemy!
— Myślisz?
— Wątpię, że zrobiła to świadomie — stwierdził Eichi. — To raczej przypadek. Ale skoro to ona rzuciła na nas nasze klątwy, to może będzie w stanie je zdjąć!
— Ej… — Benedicto chyba wreszcie załapał. — To ma sens! Czyli… co teraz? Idziemy ją ładnie poprosić, żeby zdjęła z nas czar?
— Tak jakby. Ale obawiam się, że to może nie być takie łatwe.
V Chyba szykuje się nam misja[]
Prawdę mówiąc, Benedicto nie spodziewał się, że ich próby przyzwania Hery będą polegać na paleniu posiłków w nadziei, że jej zasmakują.
Gdy Eichi mu o tym powiedział, w pierwszej chwili miał ochotę go wyśmiać. Spodziewał się czegoś bardziej dostojnego, jak na przykład zbudowania ołtarzyka i codziennego modlenia się przy nim… Wtedy chociaż przydałyby się na coś lekcje stolarstwa z gimnazjum. Ale nie, to musiało być palenie najlepszego kawałka steku! A taką wielką miał na niego ochotę…
I gdyby tylko o ten jeden kawałek chodziło, to byłoby dobrze. Ale gdy trwało to tydzień, dzień w dzień, zaczynał mieć tego powoli dosyć. W końcu czemu miał poświęcać swoje ulubione jedzenie bogini, która nie dość, że go przeklęła, to teraz jeszcze go ignorowała?
— Jak to będzie dłużej trwać, to wepchnę do tego ognia ciebie — powiedział w końcu Eichiemu. — Pójdziesz tam i powiesz jej, co o tym wszystkim myślę.
— Uspokój się — poradził mu Eichi. — Pośpiechem niczego nie załatwisz. Bogowie są wyjątkowo kapryśni. Ona… odezwie się do nas, kiedy będzie chciała, ale póki co, musimy po prostu zwracać jej uwagę ofiarami. A poza tym nie sądzę, że ucieszyłaby się, gdybyś złożył mnie w ofierze. Jestem niesmaczny.
— Próbowałeś? — Benedicto uniósł brew. — Wiesz, ponoć każde mięso można przyrządzić tak, żeby smakowało jak kurczak… Zwłaszcza jeśli jest się bogiem.
— Na serio tak sądzisz? Wiesz, mnie wieprzowina niezbyt przypomina kurczaka.
— Ale widziałem na ten temat program! Skoro oni umieli, to się da.
Eichi już otwierał usta, by mu się odgryźć. Jednak nie było mu dane nic powiedzieć, gdyż stanęła obok nich dziewczyna.
— O czym rozmawiacie? — zapytała słodko.
Benedicto przyjrzał się jej i ledwo powstrzymał się od jęknięcia. Prawdę mówiąc, nie lubił żadnego ze swojego rodzeństwa, ale Stelli Juel (nie popełnił błędu Eichiego i spojrzał na bransoletkę) wyjątkowo nie trawił. Zawsze, gdy się zjawiała, psuła mu humor.
— O niczym ciekawym — odpowiedział w końcu.
— Och, naprawdę? Usłyszałam coś o mięsie…
— Nie, to naprawdę nic ciekawego — zawtórował Benedictowi Eichi. — Właściwie rozmawialiśmy o czymś innym, ale zeszło na mięso. Nawiasem mówiąc… — Spojrzał wokół. — Chyba blokujemy kolejkę. Chodź, Benedicto.
Ale Stella nie pozwoliła im odejść.
— Nie przeszkadzacie mi.
Uśmiechnęła się szeroko, ukazując wszystkie swoje białe zęby. Benedicto mógłby przysiąc, że miała na myśli tylko Eichiego. Odetchnął pod nosem.
— Nie, naprawdę…
— Zaczekajcie chwilkę! Kogo próbujecie wezwać?
— Nikogo — burknął Benedicto. Nie było opcji, że zdradzi to swojej siostrze. Ale by się plotki rozniosły. — A teraz przepraszam, spieszymy się na trening.
Chwycił Eichiego za rękę i odciągnął od ognia. Szczerze mówiąc, poczuł się z tym bardzo przyjemnie, choć nie do końca był pewien, dlaczego. Tymczasem Stella spojrzała za nimi, jakby smutna. Ale kiedy Eichi odwrócił wzrok, zmrużyła lekko powieki, a w jej spojrzeniu czaiło się coś nieprzyjemnego.
— Ta dziewczyna mnie wykończy — powiedział Benedicto, gdy znaleźli się już poza zasięgiem jej wzroku. — „Słyszałam coś o mięsie” — dodał, przedrzeźniając ją. — Jak na mój gust, to po prostu bezczelnie podsłuchiwała. Dobrze, że nie powiedzieliśmy, o kogo chodzi…
— I tak by niewiele z tego zrozumiała — stwierdził Eichi. — Ale masz rację, im mniej wie, tym lepiej. Jakby wiedziała, to jeszcze poszłaby tam do niej i pokrzyżowała nam plany.
— Nadal się zastanawiam, czego od nas chce… — Benedicto, prawdę mówiąc, miał nadzieję, że kiedy się tego dowie, znajdzie sposób, żeby się jej pozbyć.
— Prawdopodobnie planuje coś wrednego — uznał Eichi. — Albo, niestety, masz rację i naprawdę jest we mnie zakochana.
Wzdrygnął się na samą myśl o tym.
— To chyba już wolę, żeby planowała coś wrednego. Wtedy nie będę musiał udawać, że jest mi przykro, jak się jej nie powiedzie.
— Co racja, to racja — mruknął Eichi. — No nic… Chyba więcej się nie dowiemy. Ale miejmy ją na oku.
Spojrzał znacząco na Benedicta, a ten zrozumiał, że to on ma mieć ją na oku. Bynajmniej mu się to nie spodobało. Ale co mógł poradzić, skoro to on mieszkał z nią w jednym domku?
Ruszyli przed siebie, bo w zasadzie Benedicto nawet nie okłamał Stelli. Naprawdę śpieszyli się na trening szermierki, na którym mieli być już jakiś kwadrans temu, ale się zagapili przy śniadaniu. Nawiasem mówiąc, ktoś, kto wymyślił, że herosi mają się gdzieś zbierać o konkretnej godzinie, chyba zupełnie ich nie znał.
Wtem Benedicto usłyszał jakiś dziwny dźwięk, jakby mlaśnięcie. A Eichi, będący kilka kroków przed nim, zatrzymał się raptownie. Spojrzał na ziemię, a ramiona mu opadły.
— Ja chyba śnię — jęknął.
Benedicto, zastanawiając się, o co mu chodzi, podszedł do niego, ale, na swoje szczęście, zatrzymał się na sekundę przed tym, jak podzielił los Eichiego. Również spojrzał na dół i już zrozumiał, o co mu chodziło. Bo oto właśnie przed nimi na trawie znajdował się bardzo duży i bardzo śmierdzący krowi placek. A prawa stopa Eichiego w całości w nim tkwiła.
— Ohyda — skomentował Benedicto. — Co to ma być?
— Nasza odpowiedź — znowu jęknął Eichi. — Ale czemu akurat w takiej formie?
— Odpowiedź?
— Królowa bogów wysłała znak. Krowie placki to jej specjalność. Annabeth ciągle się takie trafiają na drodze…
— Dlaczego Annabeth natyka się na krowie placki?
— Hera jej nie lubi — wyjaśnił Eichi. — Dlatego nie sądziłem, że właśnie w taki sposób się z nami przywita… Chociaż, jakby się zastanowić, nas pewnie też nie lubi — dodał po chwili namysłu. — W końcu chciała, żeby nas wzięła cholera.
Benedicto jeszcze przez chwilę wpatrywał się z obrzydzeniem w krowi placek, aż w końcu jego uwagę przykuło coś innego. Obok niego coś leżało. Ostrożnie, aby nie dotknąć tego jakże przyjemnego prezentu od bogini, ukucnął i sięgnął po to coś. Okazało się, że była to niewielka kartka papieru z przytroczonym do niej pawim piórem. Benedicto szybko przeczytał, co na niej napisano i aż go zdziwiło, że wszystko dobrze zrozumiał. Po chwili zorientował się, dlaczego — napis był po starogrecku.
— Patrz na to — zwrócił się do Eichiego, podtykając mu kartkę pod nos.
— Nie tak blisko, nic nie widzę! — To powiedziawszy, wziął kartkę i odsunął ją tak, że zdołał odczytać, co tam napisano. — „Moje pawie uciekły, złapcie je, a porozmawiamy”. Oho, chyba szykuje się nam misja.
— Naprawdę? Czyli… Co to właściwie znaczy?
— Zaraz pogadamy. Tylko teraz w końcu wyjdę z tej głupiej kupy i się przebiorę. I umyję. Tak z pięć razy.
Jak powiedział, tak zrobił. Poszedł prosto do domku Ateny, a Benedicto, nie mając lepszych zajęć, podążył za nim. Po drodze cały czas przeczesywał wzrokiem ziemię, by nie natknąć się na więcej przykrych niespodzianek. Choć czekanie pół godziny na Eichiego dłużyło mu się niemiłosiernie, Benedicto nie był w stanie zająć się niczym innym niż oglądaniem kartki i czytaniem chyba z pięćset razy krótkiej wiadomości. A nie, jeszcze było tarmoszenie pawiego pióra, tak, że po chwili można by uznać, że ptak, któremu je wzięto, był poważnie niedożywiony.
Wreszcie, jakby po całej wieczności, Eichi wyszedł z domku, przebrany i już nie śmierdzący. Benedicto poczuł ulgę na myśl, że już nie będzie się ciągnął za nim smród.
— No dobrze — odezwał się Eichi. — Skoro już mogę chodzić jak człowiek, pora udać się do Chejrona.
VI Nienawidzę przepowiedni[]
— Dobra, to teraz wytłumacz mi, o co tu chodzi, bo chyba nie kumam.
Szli właśnie do Wielkiego Domu, gdzie spodziewali się znaleźć Chejrona. Benedicto spojrzał wyczekująco na Eichiego, który co prawda wolałby zbierać myśli w milczeniu, ale jednak musiał wyjaśnić, o co chodziło. Czasem fakt, że Benedicto dopiero co dołączył do obozu i z wielu rzeczy nie zdawał sobie sprawy, niemiłosiernie go irytował.
— Ta kartka, którą znaleźliśmy, to wezwanie do misji — wyjaśnił. — Hera chce, żebyśmy znaleźli jej pawie.
— Ale czemu?
— Pewnie wszystko jej jedno, jakiego herosa by do tego wykorzystała. A że myśmy przez tydzień składali jej ofiary, to padło na nas.
— Czyli… Znajdujemy pawie, przyprowadzamy je Herze i ładnie prosimy, żeby zdjęła z nas klątwy, bo nie dają nam żyć?
— Mniej-więcej tak — potwierdził Eichi. — Ale założę się, że to będzie bardziej skomplikowane. Misje herosów nigdy nie idą tak, jak to sobie zaplanowaliśmy.
— Rozumiem… A idziemy do Chejrona, bo?
— Bo musi się zgodzić na misję. Poza tym musimy dobrać trzecią osobę i wysłuchać przepowiedni.
— A po co nam trzecia osoba? — zdziwił się Benedicto.
— Trzy osoby to idealna liczba osób na misję. Gdy jest inna liczba, zwykle dzieją się straszne rzeczy.
— Na przykład?
— Na przykład, raz poszło pięć osób i dwie z nich zginęły.
— Ale nas jest dwóch. Sugerujesz, że mógłby się zjawić jakiś nieznany towarzysz?
— Być może? I założę się, że na koniec wbiłby nam nóż w plecy. To już wolę wziąć kogoś stąd, z obozu.
— Tylko niech to nie będą siostry Juel, błagam.
Eichi pokiwał głową ze zrozumieniem. Sam nie chciałby, żeby którakolwiek z nich im towarzyszyła. Problem w tym, że nie wiedział, kto byłby lepszy w roli ich sprzymierzeńca. Ale uznał, że tym będzie się martwić później. Najpierw niech usłyszą przepowiednię. Ona prawdopodobnie rzuci nieco światła na tę sprawę… albo i nie.
W końcu dotarli do Wielkiego Domu. Widok, który tam zastali, Eichiego niezbyt zdziwił: Chejron w najlepsze grał w remika z Panem D. I, jak się zdawało, dyrektor znowu przegrywał. Eichi się zawahał. A może jednak lepiej będzie, jeśli zignorują wezwanie i po prostu będą się dalej męczyć z klątwami?
Rzucił przelotne spojrzenie na Benedicta i zrozumiał, że to jednak odpada. Nie mógłby mu tego zrobić — skoro istniała szansa na zdjęcie jego klątwy, odbierając mu ją, zachowałby się jak ostatni drań. Zresztą, Hera już ich wyznaczyła do tego zadania. Gdyby nie podjęli się jego wypełnienia, spotkałaby ich sroga kara.
Ale jednak nie miał ochoty przerywać gry w krytycznym momencie.
— Em… Przepraszam…
Benedicto, który właśnie się odezwał, jak widać, rozwiązał problem za niego.
Chejron i Pan D. spojrzeli na nich — ten pierwszy badawczo, a drugi wyraźnie poirytowany. Benedicto nie wyglądał jednak, jakby zamierzał się ponownie odezwać, więc Eichi zrozumiał, że sam będzie musiał przejąć stery.
— Dzień dobry — wybąkał nieśmiało. Nie zdążył niestety przećwiczyć tej konwersacji w głowie. — Jakby to powiedzieć… Mamy pewną sprawę.
— Hm? — mruknął Chejron, jakby zachęcająco.
Pan D. nadal patrzył na nich tak, jakby marzył tylko o tym, żeby znikli mu z oczu. Zresztą, tak najprawdopodobniej właśnie było. W końcu nienawidził herosów.
— Dziś rano znaleźliśmy to.
Eichi wręczył centaurowi karteczkę od Hery. Ten przyjrzał się jej badawczo, po czym ją zwrócił.
— Rozumiem — mruknął. — A więc, wybieracie się na misję?
Eichi skinął głową.
— Jak widać… Chociaż to trochę nieoczekiwana misja, nie spodziewałem się, że będę łapać pawie. Zresztą, nawet nie mam pojęcia, gdzie zacząć.
Eichi podrapał się po głowie. Rzeczywiście, kartka nie dawała absolutnie żadnych podpowiedzi. Prezent od krowy zresztą też nie. Jedyne, co mu pozostawało, to wysłuchać przepowiedni i na jej podstawie coś wymyślić.
Kiedy wrócił od Wyroczni, wcale nie poczuł się mądrzejszy. I ucieszył się, że przezornie trzymane w kieszeni kartki i długopis w końcu na coś mu się przydały, bo spisał słowa przepowiedni, zanim wyleciały mu z głowy.
— I jak? — Benedicto spojrzał na niego wyczekująco.
— No cóż… Tak jakby, mam przepowiednię.
— Naprawdę? A co w niej jest?
Eichi spojrzał na kartkę, próbując odcyfrować, co tam napisał. Z pomocą tego, czego jeszcze nie zapomniał, w końcu mu się udało.
— Tam, gdzie zwierzęta, tam twoja zguba — zaczął recytować. — Muzyk pomoże, lecz nie rodu chluba. Później licz jednak na towarzysza jednego, bardziej niż niejeden cennego. Gwiazda na twojej drodze stanie i miłość, choć nie chcesz, bezprawnie zagarnie.
Benedicto kilkakrotnie otwierał usta, ale za żadnym razem nic nie powiedział. Dopiero chyba za piątym razem mu się udało.
— Co to niby miało znaczyć? — zapytał.
— Sam chciałbym wiedzieć! — zawołał Eichi w odpowiedzi. — Ta przepowiednia to jakiś bełkot.
Chejron zaśmiał się cicho pod nosem, a Eichi zerknął na niego, starając się, by w jego spojrzeniu nie było widać wyrzutu.
— Interpretacja przepowiedni to ciekawa sprawa — odpowiedział enigmatycznie.
— Zaraz coś wymyślę — uznał Eichi. — Ale może… Nie będę dłużej przeszkadzać w kartach.
Machnął ręką na Benedicta i obaj oddalili się. Usiedli na trawie, już poza zasięgiem wzroku Chejrona i Pana D. Tam jeszcze raz przeczytał to, co napisał. I ani trochę więcej z tego nie zrozumiał.
— Jesteś pewien, że wszystko dobrze usłyszałeś? — odezwał się Benedicto.
— Tak, na pewno. Tym razem się skupiłem! Ale masz rację, to brzmi, jakbym coś źle zapamiętał. Chociaż to chyba przepowiednie takie są…
— Czyli nie masz żadnych pomysłów?
— No nie bardzo. Tam gdzie zwierzęta, tam twoja zguba, co to ma znaczyć? Przecież szukamy zwierząt. Pawie są zwierzętami. Co to za głupia Wyrocznia?
— Reszta nie ma więcej sensu — zgodził się Benedicto. — Jaki znowu muzyk? Muzyk pomoże, ale nie rodu chluba. Że ten muzyk, czy ta pomoc? Chyba nie łapię.
— Chyba muzyk, choć ta składnia rzeczywiście dziwna. Zaraz… — mruknął, bo nagle miał wrażenie, że coś mu świta. — Muzyk, który nie jest chlubą rodu? Coś mi to chyba mówi.
— A mnie kompletnie nie.
— No bo… Czekaj… Skąd ja to… Gdzieś to na pewno już słyszałem. Muzyk… Dzieci Apollina? Tylko że tu jest pełno dzieci Apollina! Skąd mam wiedzieć, o którego chodzi?
— Chyba o takiego, którego rodzina nie lubi — stwierdził oczywistość Benedicto. — Powiedziałbym, że może dlatego, że nie umie śpiewać, ale skoro jest muzykiem, to chyba musi umieć. A przynajmniej tak mi się wydaje.
I wtedy Eichi wszystko zrozumiał.
— Benedicto, jesteś geniuszem!
— Ale że ja? Niby dlaczego?
— Bo ten, którego szukamy, faktycznie nie umie śpiewać! Wiem, o kogo chodzi!
Jego entuzjazm spotkał się jednak wyłącznie z pytającym spojrzeniem Benedicta. Eichi zrozumiał, że jak zawsze się zagalopował i wypadałoby, żeby się zatrzymał i wyjaśnił, co chodziło mu po głowie.
— Jest tu jeden syn Apollina, który śpiewa tak fatalnie, że uczynił z tego supermoc. A ojciec, to znaczy jego ludzki ojciec, wysłał go do Obozu Herosów, żeby nie robił wstydu rodzinie. To o nim musi mówić przepowiednia!
— A jak się nazywa?
— Marcus, ale mniejsza z tym. Zanim do niego pójdziemy, musimy się dowiedzieć, gdzie szukać tych przeklętych pawi.
Gdy to powiedział, zamilkł, bo kompletnie nie miał pojęcia, jak dalej z tym ruszyć. I, prawdę mówiąc, bardziej intrygowały go dalsze wersy przepowiedni. Jeden towarzysz… Miał później liczyć na jednego towarzysza. Ale na kogo? Chyba nie na Marcusa? No chyba że jego zdolności skrzeczenia rzeczywiście były aż tak cenne, ale Eichi miał poczucie, że to nie o to chodziło. I czym albo kim była gwiazda? Czyją miłość miała bezprawnie zagarnąć? I co to miało niby wspólnego z zaginionymi pawiami Hery?
— Wiesz co? — odezwał się, nic nie wymyśliwszy. — Nienawidzę przepowiedni.
— Ja pierwszy raz słyszę przepowiednię, ale podzielam to zdanie — zgodził się Benedicto. — W ogóle weź mi daj tę kartkę.
Eichi podał mu kartkę ze spisaną przepowiednią. Benedicto spojrzał na nią, ale po chwili na jego twarzy pojawiło się czyste niezrozumienie.
— Piszesz jak kura pazurem — oświadczył. — Nie potrafię nic przeczytać!
Eichi wyrwał mu kartkę z rąk i postanowił sam jeszcze raz przeczytać treść przepowiedni. Nie żeby to w czymkolwiek pomogło.
— A może… — zaczął Benedicto — ten cały Marcus ma nam pomóc nakierować nas na dobre miejsce?
Eichi w to wątpił, ale szczerze mówiąc, nie miał lepszych pomysłów. Równie dobrze mogli pójść do Marcusa. W końcu i tak kiedyś będą musieli to zrobić.
VII Idziemy we trójkę[]
— Jesteście skończonymi kretynami — oświadczył Marcus Weasel.
Eichi z wrażenia aż zamrugał.
— Co? — zapytał.
— Nie dociera? Jesteście idiotami. A może mam wam to przeliterować? A nie, czekajcie, macie dysleksję, to nie zrozumiecie.
Eichi odetchnął w duchu. Chyba jedyną zdolnością, którą Marcus miał, poza swoim jakże wspaniałym śpiewem, był fakt, że nie miał dysleksji, w przeciwieństwie do większości obozowiczów. Chociaż, prawdę mówiąc, niewiele mu to pomagało, a dodatkowo przez to w grece był… niezbyt lotny. Nie przeszkadzało mu to jednak chwalić się tym faktem na prawo i lewo, a przy tym doprowadzać innych obozowiczów do szewskiej pasji.
— Dobra, skumałem. Jestem idiotą. Ale dlaczego?
— Naprawdę nie wiecie, gdzie mogą być zwierzęta?
— W domu ich miłośnika? — podsunął Benedicto.
— Nie? — Marcus najwyraźniej miał ich coraz bardziej dość. — Naprawdę nigdy nie słyszeliście o zoo?
Eichi spojrzał szybko na Benedicta, a potem znowu na Marcusa, tym razem odrobinę mniej bezmyślnie.
— Oooch — westchnął. Aż żal było to przyznać, ale Marcus miał rację. Był skończonym kretynem. Czemu wcześniej nie pomyślał o zoo? — To nawet ma sens — dodał, kiwając głową.
— A myślałem, że to ty masz być tym mądrym — prychnął Marcus.
Eichi postanowił nie odpowiadać na tę oczywistą zaczepkę. Natychmiast pogratulował sobie w duchu podjęcia tej jakże dorosłej decyzji. Wyjątkowo postanowił się skupić na tym, co było ważne.
— No dobra, zoo… Ale które? W Nowym Jorku mamy dużo zoo, a poza tym to może być w ogóle w innym mieście. Przepowiednia słowem o tym nie wspomina.
— To już nie mój problem — oświadczył Marcus. — Radźcie sobie sami.
— Ale… Ale przepowiednia mówi o tobie!
— Mam w nosie tę twoją przepowiednię, Yokoyama. Co niby mam mieć z uganiania się za jakimiś głupimi pawiami w zoo? A teraz przepraszam, mam lekcję śpiewu.
Wyminął ich i odszedł; dopiero wtedy Eichi pozwolił sobie na wzdrygnięcie się. Jak dobrze, że nie musiał być świadkiem lekcji śpiewu Marcusa! Współczuł jednak innym dzieciom Apollina… Miał nadzieję, że zdołają uciec wystarczająco szybko, by nie poczuć natychmiastowej potrzeby ogłuchnięcia przez jazgot Weasela.
Tak poza tym Eichi miał wielką ochotę przeklnąć i tylko zasady wychowania wpojone mu dawno temu przez ojca go przed tym powstrzymały.
— Chyba nie był zadowolony — skomentował Benedicto.
Eichi spojrzał na przyjaciela ponuro.
— No co ty nie powiesz? Znaczy, nie żebym się tego nie spodziewał… Ta mała, wredna, egoistyczna małpa nigdy nie pomoże, gdy potrzeba!
— Nie wiem, czy jest taki mały…
Na to Eichi nie odpowiedział, bo już nawet nie bardzo miał ochotę się odzywać. Teraz tak naprawdę pragnął tylko wrócić do domku Ateny, rzucić się na swoje łóżko i tak przeleżeć z tydzień. Bo jedyną inną opcją było przeszukiwanie z Benedictem każdego nowojorskiego zoo w poszukiwaniu pawi, co mogło się skończyć albo uznaniem przez wszystkich wokół za wariata, albo okrutną śmiercią z rąk potworów, które wywęszą ich trop.
— Hm, a może się pomyliliśmy? — odezwał się znowu Benedicto po chwili milczenia. — Może ta, jak to ująłeś, mała, wredna, egoistyczna małpa… już nam pomogła?
— Niby jak?
— No bo to on podsunął nam pomysł z zoo. Może o to chodziło?
— To by było trochę za proste, nie sądzisz?
— Może, ale kto wie?
— W sumie… Przepowiednie często są niejednoznaczne. Ale i tak, coś mi podpowiada, że z Marcusem się jeszcze spotkamy.
Wiedział jednak, że w tej chwili nic nie wskóra — nie, gdy Marcus właśnie pobierał swoje lekcje śpiewu — w końcu cenił sobie jeszcze swoje uszy. Postanowił więc przygotowywać się do misji w inny sposób. Poszedł do domku Ateny, sięgnął po plecak i zaczął do niego losowo wpychać przedmioty, które wyglądały na przydatne. Wśród nich znalazło się coś na przebranie, parasol, krem z filtrem, prawdopodobnie przeterminowany przynajmniej o rok, okulary przeciwsłoneczne, które zakładał zdecydowanie zbyt rzadko (a szkoda, bo wyglądał w nich świetnie) i kilka wymiętych banknotów, których wartość była niższa, niż Eichi by sobie życzył. Po chwili namysłu wrzucił tam również dwie pary zdecydowanie używanych wcześniej woskowych zatyczek do uszu, tak na wszelki wypadek.
Tak wyposażony zabrał plecak i wyszedł z domku. Szczerze mówiąc, cieszył się, że jego rodzeństwo o nic nie dopytywało — zdążyli się już przyzwyczaić do niektórych jego dziwactw, co było o tyle łatwe, że wszyscy byli nieco dziwni. Zresztą, spodziewał się, że wkrótce i tak cały obóz dowie się o jego misji, bo nie zamierzał jej trzymać w sekrecie. I istniała szansa, że dołączy się do nich ktoś, kto nie był Marcusem Weaselem.
Wypatrzył wzrokiem Benedicta, który również się spakował. Podszedł do niego.
— I jak?
— Daj spokój — prychnął Benedicto. — Jak zauważyli, że się pakuję, to mieli nadzieję, że opuszczam obóz na zawsze!
Eichi współczująco poklepał Benedicta po ramieniu. Jakoś go nie zdziwiło, że stosunki Benedicta i jego rodzeństwa nie poprawiły się ani na jotę. Podejrzewał, że ten stan będzie się utrzymywał, dopóki jego klątwa nie zostanie zdjęta. Gdy nie mówił, co mu dolegało, tamci wyśmiewali go za wzdychanie do cyklopicy. A gdyby powiedział, stałby się obiektem kpin przez to, że klątwa zupełnie przekreślała jego szansę na posiadanie normalnego miłosnego życia. Nie żeby zdaniem Eichiego to był najistotniejszy aspekt życia, ale wiedział, że bez tego Benedicto nie uzyska szacunku dzieci Afrodyty. Gdyby chociaż była tu Piper… albo Silena… Ale tak musiał sobie inaczej poradzić. A Eichi zamierzał mu w tym pomóc.
— Jak już wykonamy misję, to przestaną z ciebie kpić — obiecał.
— Naprawdę w to wierzysz?
— Dopilnuję tego.
Benedicto uśmiechnął się blado.
— Dziękuję. Wiesz… Nie sądziłem, że naprawdę będziesz chciał mi pomóc.
— Ja też chcę zdjęcia swojej klątwy — zauważył Eichi, bo jakoś nie chciał zostać uznany za zbyt wielkiego altruistę. — Działając razem, mamy największe szanse.
Ale miał poczucie, że Benedicto zupełnie go przejrzał. Postanowił zmienić temat.
— No dobra, to co robimy? — zapytał, mając na myśli misję.
— Nie wiem — przyznał Benedicto. — Jestem fatalny w układaniu planów.
Eichi zrozumiał, że musi przejąć pałeczkę.
— No to tak… Musimy znaleźć towarzysza, żeby nie pokonało nas fatum… może Marcusa, jeśli wymyślę sposób, żeby go przekonać. A potem musimy wybrać się do miasta i dowiedzieć się, w którym zoo mogą być pawie Hery. Tylko nie wiem, jak dokonać tego ostatniego.
— Pawie chyba dosyć zwracają uwagę — zauważył Benedicto.
— Hej… To mi dało pewien pomysł. Być może któreś z zoo ma nowy nabytek? W postaci kilku ślicznych, dorodnych pawi?
— Być może! — zgodził się Benedicto. — Więc świetnie, mamy plan! Idziemy do miasta, udajemy turystów, którzy bardzo chcą zobaczyć egzotyczne ptaki i liczymy na to, że w którymś zoo mają nowe pawie.
— Dokładnie — zawtórował mu Eichi. — Ale zanim wyruszymy, błagam, zjedzmy coś.
Dopiero teraz bowiem zauważył, że jego żołądek stanowczo domagał się jedzenia. Przy okazji zorientował się, że ich przygotowania do misji zajęły im całe przedpołudnie i zupełnie zapomnieli o treningu. Ale hej, misja była ważniejsza, prawda?
Tak rozumując, poszedł do stołówki i zjadł coś, nawet nie wiedział, co. Po obiedzie poczuł się nieco lepiej, ale nie rozwiązał on jego problemów. Nadal nie mieli trzeciej osoby. No nic… Pójdzie do Chejrona i poprosi, żeby w czasie ogniska ogłosił ich sprawę, żeby wyznaczyć im towarzysza. Tymczasem był zbyt zmęczony, by cokolwiek zrobić, więc, choć wiedział, że pewnie się tym komuś narazi, po prostu siadł pod pobliskim drzewem z zamiarem robienia dokładnie niczego. Benedicto postanowił mu towarzyszyć, co nawet go ucieszyło — jeśli oberwie, to przynajmniej nie sam.
Nie było mu jednak dane zbyt długo odpoczywać. Wcale nie tak dawno przymknął oczy, gdy bardziej wyczuł niż dostrzegł czyjąś obecność — słońce, które świeciło niemal nad nim, nagle jakby przygasło. Otworzył oczy i przekonał się, że w istocie ktoś nad nim stał. I to nie byle kto — Marcus Weasel we własnej osobie.
— Marcus? — zdziwił się. — Co tu robisz?
— Myślałem, że bardziej się ucieszysz na mój widok — oświadczył Weasel.
Eichi po raz kolejny tego dnia powstrzymał się przed tym, żeby mu dogryźć. Tym razem dlatego, że naprawdę był ciekaw, czemu ten zaszczycił go swoją obecnością.
— Po prostu się zdziwiłem — stwierdził, w zasadzie szczerze.
— No dobra… — Marcus przewrócił oczami. — Przemyślałem sprawę. I wiesz co, poszukam z wami tych pawi.
— Naprawdę? — Eichi natychmiast się ożywił. — Zrobisz to dla nas? — Nagle się zawahał. Czemu syn Apollina tak nagle postanowił im pomóc, skoro przed południem nieugięcie im odmawiał? — A właściwie dlaczego?
— Nie wkurzaj mnie, bo jeszcze się rozmyślę i będziecie musieli iść sami.
— Och, daj spokój… Chcę tylko wiedzieć… Wcześniej nie byłeś taki chętny.
— Mówiłem już. Przemyślałem sprawę. I masz rację, skoro przepowiednia mówi o mnie, to się wybiorę. Jestem ciekaw, dlaczego. Jeszcze nigdy nie byłem bohaterem żadnej przepowiedni.
W to Eichi akurat nie wątpił. Ani w to, że to prawdopodobnie był pierwszy i ostatni raz, kiedy jakakolwiek przepowiednia o nim wspomniała. Czuł jednak, że to nie jedyny powód. Marcus prawdopodobnie chciał coś jeszcze ugrać, a fakt, że nie mówił im o tym wprost, nieco go niepokoił. Byle ich tylko nie zdradzi… Ale hej, przepowiednia mówiła, że pomoże! A poza tym to raczej nie on był gwiazdą zagarniającą bezprawnie miłość, więc chyba nie było się czego z jego strony obawiać.
— W takim razie zgoda — postanowił Eichi. — Idziemy we trójkę.
Spojrzał jeszcze na Benedicta, który przysłuchiwał się całej rozmowie. Syn Afrodyty skinął głową z aprobatą.
— Mam tylko jeden warunek — odezwał się Marcus po chwili milczenia.
„A więc jednak” — pomyślał Eichi. — „Jednak jest haczyk”.
— Gdy będziemy w mieście, wstąpimy do jakiegoś sklepu odzieżowego. Potrzebuję nowej koszuli.
Eichi odetchnął z ulgą. Nic wygórowanego ani szalonego.
— Zgoda.
VIII Mamy trop![]
Gdy Chejron wyprawił ich poza granicę Obozu Herosów, Eichi wcale nie poczuł, że jakkolwiek bardziej wie, jak się zabrać za tę misję.
Przed opuszczeniem obozu otrzymali trochę pieniędzy, kilka drachm i odrobinę ambrozji oraz nektaru na wszelki wypadek. Eichi miał wielką nadzieję, że te dwa ostatnie się im nie przydadzą, bo naprawdę nie miał ochoty odnieść ran w tak drobnej misji. A, no i jeszcze była broń – każdy z nich dostał po mieczu, jakże pomysłowo zakamuflowanym w przypinkach. Eichi przyjrzał się swojej krytycznie. Przedstawiała uśmiechniętego, różowego niedźwiadka, a poza tym znajdował się na niej napis z tak wymyślnymi zawijasami, że nie zdołał go odczytać.
Uznał, że jeśli przypnie ją sobie na piersi, będzie zbytnio rzucała się w oczy, więc schował ją do kieszeni, modląc się przy tym do wszelkich bogów, by stamtąd nie wypadła. Bardzo nie chciał, by ktokolwiek ją spostrzegł, bo może by i nie umarł ze wstydu, ale na pewno poczułby się z tym niezręcznie.
Argus, wielooki ochroniarz, zawiózł ich do centrum Nowego Jorku, ale od tamtego miejsca musieli sobie już radzić sami. I właśnie wtedy Eichiego sparaliżowało. Po pierwsze, zupełnie nie miał pojęcia, jak się zabrać za tę misję. A po drugie, kompletnie nie znał Nowego Jorku i ogarnęło go nieprzyjemne przeczucie, że jeśli się gdziekolwiek ruszy, to natychmiast się zgubi. Dopiero teraz z pełną mocą uświadomił sobie, jak ogromne było to miasto.
— Yokoyama!
Wraz z tym krzykiem ktoś klasnął przed jego twarzą. Eichi drgnął i zamrugał szybko. Zorientował się, że to Marcus klaskał. Spojrzał na niego z wyrzutem.
— Co?
— Będziesz się tak zawieszał co pięć minut? — odezwał się Marcus. — I jak ty zamierzasz prowadzić tę misję?
— Myślałem, co zrobić — odparł Eichi. Prawdę mówiąc, miał ochotę powiedzieć coś innego, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. — Bo w sumie tak średnio wiem, od czego zacząć.
— Ja mam pomysł — oświadczył Weasel. — Tak się składa, że wysiedliśmy blisko miejsca, do którego chcę zajrzeć.
Ruszył przed siebie, a Eichi i Benedicto, chcąc nie chcąc, poszli za nim. Nie zrównali się z nim jednak — pozwolili, by ich wyprzedził. Gdy Marcus stracił nimi zainteresowanie, Benedicto położył dłoń na ramieniu Eichiego.
— Spokojnie — powiedział. — Wiem, że ten nadęty bufon cię wkurza, ale musimy wytrzymać. Tylko do końca misji, potem już nie będziesz musiał się nim przejmować.
Eichi odetchnął głośno.
— Dzięki — odpowiedział, chociaż tak średnio go to pocieszyło. — Mimo wszystko… Marcus ma jednak trochę racji. Muszę się wziąć w garść, bo nigdy nie znajdziemy tych pawi.
— Dasz radę, w końcu to dzięki tobie w ogóle tu jesteśmy.
— Ta… Masz rację. Dobra, załatwmy ten sklep Marcusa, a potem znajdźmy odpowiednie zoo.
Po chwili znaleźli się przed sklepem, do którego zmierzał Marcus. Wszedł do środka, a Eichi zawahał się i zamiast tego przyjrzał się budynkowi. Budynek był nowoczesny od zewnątrz, czysty i utrzymany w tonie surowej elegancji wewnątrz. A ubrania, które nosiły manekiny widoczne na wystawce, z pewnością zachwyciłyby niejednego biznesmena. Eichi natychmiast zrozumiał, że najlepszym podsumowaniem tego sklepu będzie jedno słowo: drogo. Był pewien, że nie byłoby go stać nawet na kurz z podłogi, jeśli jakiś cudem takowy by się tam znalazł.
Dlatego postanowił nie wchodzić do środka i po prostu poczekać, aż Marcus zrobi swoje ważne zakupy. Benedicto albo pomyślał tak samo, albo postanowił robić to, co Eichi, bo stanął obok niego i oparł się plecami o ścianę sklepu. Żaden z nich jakoś nie kwapił się do rozmowy, ale bezczynność już po krótkiej chwili zaczęła irytować Eichiego. Zaczął więc chodzić w kółko, czym najwyraźniej zwrócił uwagę przechodzącego obok mężczyzny, ubranego tak elegancko, jakby właśnie ubrał się w tym sklepie.
— Panowie się zgubili? — zwrócił się do nich.
— Nie… — mruknął Benedicto, ale zanim zdążył coś powiedzieć, Eichi, który nagle wpadł na genialny pomysł, wpadł mu w słowo:
— Tak, właśnie tak — odparł. — Bo widzi pan, jesteśmy tu przejazdem i słyszeliśmy, że w zoo w Nowym Jorku możemy znaleźć mnóstwo okazów różnych egzotycznych ptaków! Bardzo chcieliśmy je zobaczyć, ale nie wiemy, gdzie ich szukać. Tu jest tyle zoo, że łatwo się zgubić. Może pan mógłby nam nieco pomóc?
— Ptaków? — powtórzył mężczyzna.
— Dokładnie — potwierdził Eichi. — Interesujemy się z kolegą amatorsko ornitologią i chcemy na podstawie wizyty w zoo napisać artykuł do szkolnej gazetki.
Eichi nie miał pojęcia, skąd do głowy tak łatwo przyszła mu ta historyjka, miał jednak nadzieję, że w którymś momencie nie przesadził ani nie zaprzeczył samemu sobie.
— Hm… Jak tak panowie coś mówicie, to coś mi się przypomina, że gdzieś nowe ptaki były, ale nie pamiętam, w którym zoo. Czytałem o tym w gazecie… The New York Times chyba.
Mężczyzna wzruszył ramionami i niezainteresowany dłużej tą konwersacją po prostu odszedł. Tymczasem Eichi myślał nad tym, co usłyszał.
— W którym Timesie mamy niby szukać tej informacji? — zapytał w końcu na głos.
— Może we wczorajszym? — podsunął Benedicto.
— Czemu we wczorajszym?
— No bo te pawie chyba nie zaginęły wcześniej? Wtedy chyba nie musielibyśmy tyle czekać na misję…
— A w dzisiejszym nie, bo ten gość dopiero co by o tym przeczytał i to lepiej pamiętał! — podchwycił Eichi. — Świetnie, mamy trop! Tylko teraz musimy znaleźć wczorajszą gazetę.
— W kioskach będą tylko dzisiejsze wydania — zauważył Benedicto. — A do internetowego wydania się nie dostaniemy, bo technologia dla herosów zła, bla, bla, bla.
Drzwi sklepu otworzyły się, co nie uszło uwadze Eichiego. Oto Marcus wychodził ze środka i wyglądał na nawet ukontentowanego. Czyli chyba znalazł to, czego szukał. Podszedł do Eichiego i Benedicta.
— Możemy iść szukać tych pawi — oświadczył. — Prowadź. — Zwrócił się bezpośrednio do Eichiego, a ten mógłby przysiąc, że usłyszał w jego tonie nutkę kpiny.
— Z przyjemnością — odpowiedział Eichi, nie chcąc dać się zbić z tropu.
Ruszyli więc przed siebie, z Eichim na czele, udającym, że wie, co robi. Chłopak tymczasem zaczął się modlić do bogów o cud. Pomyślał o Atenie… Ale jakoś nie bardzo łudził się, że matka ześle na niego rozwiązanie tej zagadki. Jeśli już miała mu pomóc, to co najwyżej podsuwając jakąś wskazówkę. W końcu była boginią mądrości i uważała, że jej dzieci powinny rozwiązywać problemy głową.
Wtem zerwał się wyjątkowo gwałtowny wiatr, a Eichi instynktownie podniósł ręce, żeby osłonić twarz. Ale nie zrobił tego wystarczająco szybko. Poczuł, że coś w nią uderzyło – coś dużego. Na szczęście nie było ciężkie, bo nie chciał nawet myśleć, jakie sińce by miał, gdyby było inaczej. Ciekaw, co to było, chwycił to w ręce i odciągnął na bezpieczną odległość.
Oto patrzył na gazetę, ale to zdecydowanie nie był Times. Eichi właściwie nawet nie wiedział, co to za czasopismo, bo po raz pierwszy widział takie na oczy. To chyba był jakiś nieśmieszny żart od losu… Szukał gazety, ale nie tej!
Chciał ją już wyrzucić, ale usłyszał głos:
— Czekaj!
Należał do Benedicta. Eichi odwrócił się w jego stronę i zmarszczył brwi.
— Co?
— Wydaje mi się, czy tam napisano słowo „zoo”? — Wskazał dolny prawy róg gazety.
Eichi przyjrzał się temu miejscu i rzeczywiście, te trzy litery trudno było pomylić z jakimś innym słowem. Choć z trudnością, w końcu odczytał krótką notkę i gdy to zrobił, uśmiechnął się szeroko.
— Cuda jednak się zdarzają! — wykrzyknął. — Dziękuję! — zawołał w powietrze, bo właściwie to nie wiedział, któremu z bogów powinien dziękować.
— Co tam jest? — zainteresował się Marcus.
— Wiem, gdzie są nasze pawie — oznajmił Eichi. — W zoo na Bronxie.
IX Pawie[]
Gdy stanęli tuż przed zoo na Bronxie, Benedicto uznał całą tę misję za bardzo surrealistyczną. Zupełnie nie tego się spodziewał. Kiedy po raz pierwszy usłyszał o współczesnych greckich herosach, przed oczami stanęli mu bohaterowie ratujący świat, a nie trzech kompletnie zagubionych nastolatków, ganiających za pawiami po całym Nowym Jorku!
A gdy on się dziwił, Eichi za obozowe pieniądze kupił im trzy bilety. Benedicto wziął swój bilet, po czym razem z towarzyszami wszedł na teren zoo. Przy wejściu każdy z nich otrzymał mapkę ogrodu, z zaznaczonymi poszczególnymi wybiegami. No, to już było coś! Może nie będą chodzić po całym zoo jak idioci i głupków zrobią z siebie dopiero, gdy dotrą do pawi!
A więc ruszyli. Wybieg pawi był dość daleko, więc po drodze minęli sporo innych zwierząt. Benedicto musiał przyznać, że naprawdę mu się tu podobało. Bo chociaż całe życie spędził w Nowym Jorku, to właściwie nigdy nie był w zoo. Nie miał ku temu okazji…
Ech, wcale nie chciał do tego wracać. Musi się skupić na misji! I, może, przy okazji na mieszkańcach ogrodu.
— Czuję się jak turysta — odezwał się w pewnym momencie Eichi. — Znaczy… To nawet dobrze, bo przynajmniej nie rzucamy się w oczy. Przynajmniej my.
Tu spojrzał znacząco na Marcusa, którego elegancki ubiór rzucał się w oczy przy każdej nieformalnej sytuacji. Benedicto również zlustrował go wzrokiem, ale po chwili wzruszył ramionami.
— Ubierałby się tak nawet, jakby nie był herosem, więc to chyba bez różnicy.
— A szkoda — westchnął Eichi. — Bo mimo wszystko trzeba przyznać, że wygląda fatalnie.
To nieco zdziwiło Benedicta — spodziewał się, że z nich dwóch to on sam, nie Eichi, powinien zwracać uwagę na wygląd. Bo to chyba prędzej powinno leżeć w naturze dziecka Afrodyty, nie Ateny, prawda? A może po prostu Eichi tak nie cierpiał Marcusa, że nawet jego wyglądu się czepiał?
Ale, chociaż myślał o tych wszystkich rzeczach, jego odpowiedź okazała się zgoła inna.
— A ja jak twoim zdaniem wyglądam?
Z chwilą, gdy zamknął usta, zdziwił się niepomiernie, czemu powiedział akurat coś takiego. Ale jego zdziwienie nie mogło się równać niespodziewanej reakcji Eichiego. Eichi otworzył szeroko oczy, po czym zupełnie nagle spłonął rumieńcem i odwrócił wzrok. Widząc to, Benedicto również się nieco zmieszał, bo zrozumiał, że powiedział coś nie do końca odpowiedniego.
— To znaczy nieważne, głupoty gadam… — mruknął, choć na tyle cicho, że nie był pewien, czy Eichi go dosłyszał.
— W porządku — odezwał się Eichi po chwili milczenia, ale nadal na Benedicta nie patrzył.
— To dobrze… jeszcze raz przepraszam.
— Nie to miałem na myśli. Wyglądasz… w porządku.
Benedicto mógł przysiąc, że jego serce ten jeden raz uderzyło nieco mocniej. Mimo to miał poczucie, że Eichi nie był z nim do końca szczery, ale nie wiedział, skąd pojawiła się w nim taka myśl. I, jeśli faktycznie tak było, to co Yokoyama tak naprawdę chciał powiedzieć?
— Dzięki… — bąknął, nie bardzo umiejąc się zdobyć na coś innego.
I dalej szli w milczeniu. Benedicto co rusz zerkał na Eichiego, który uparcie nie chciał odwzajemnić spojrzenia. W końcu sam odwrócił wzrok, niby to chcąc podziwiać zwierzęta. Długo jednak tak nie wytrwał, bo coś znowu kazało mu zajrzeć w drugą stronę.
I właśnie wtedy spojrzał Eichiemu prosto w oczy, niemal czarne. Syn Ateny już się nie rumienił i nawet już nie odwrócił wzroku. Benedicto poczuł się, jakby ktoś go zahipnotyzował. Liczyło się tylko to spojrzenie, a jego mózg nawet zdawał się go w tej kwestii słuchać, bo nie podsunął mu żadnej rozpraszającej myśli.
Więc, oczywiście, rozproszenie musiało nadejść z zewnątrz.
— Hej, gołąbeczki, jesteśmy — rozległ się głos, jak się okazało, należący do Marcusa.
Benedicto opamiętał się i spojrzał w stronę Marcusa. Eichi uczynił to samo.
— Nie jesteśmy żadnymi gołąbeczkami — wycedził syn Ateny.
Benedicta zaskoczył ton przyjaciela. Mimo to go poparł.
— No nie wiem — odparł Marcus. — Gapicie się na siebie, jakbyście świata poza sobą nie widzieli.
— Wcale nie! — zawołali jednocześnie Eichi i Benedicto.
— Jak sobie chcecie. — Weasel wzruszył ramionami. — W każdym razie oto wybieg pawi.
Wskazał wybieg, przed którym się zatrzymali. Wybieg ten, jak wszystkie inne dla ptaków, miał formę dużej klatki, wewnątrz której przechadzało się sześć dorodnych pawi. Benedicto przyjrzał się im uważnie i rzeczywiście, odniósł wrażenie, że nie są to zwykłe pawie. A właściwie to cztery z nich sprawiały takie wrażenie. Ich pióra błyszczały bardziej niż dwóch pozostałych, a poza tym poruszały się w sposób iście królewski. Przyjrzał się im jeszcze raz, żeby się upewnić, czy tylko mu się nie wydawało, ale to musiały być pawie Hery, bo nie widział innego wyjaśnienia tego fenomenu.
— Jak mamy się dostać do środka? — spytał w końcu. — Gdyby to był zwykły wybieg, moglibyśmy przeleźć przez płot, ale tu nie ma takiej opcji.
— Gdzieś tu na pewno jest wejście, ale pewnie dostępne tylko dla pracowników zoo — odpowiedział Eichi. — Problem jest taki, że na pewno nas zauważą, gdy będziemy chcieli tam wejść.
— Może się przebierzemy za pracowników?
— Tylko musimy to zrobić niepostrzeżenie… Ktoś z nas musi odwrócić ich uwagę.
Tu Eichi spojrzał na Marcusa. Ten zrozumiał doskonale, co to spojrzenie oznaczało: to on miał odwrócić uwagę pracowników i gości w zoo. Westchnął, ale wyglądał tak, jakby się pogodził z losem.
— No dobra — potaknął. — Ale nie wiem, ile czasu będę w stanie wam dać. Jeśli wywołam zbyt duży chaos, zaczniemy się rzucać w oczy i nam tego nie darują.
— W takim razie plan jest taki — odezwał się Eichi. — Ja i Benedicto wkradamy się do pomieszczenia gospodarczego, przebieramy się za pracowników, znajdujemy klucz do klatki i… może jakieś nie wiem, liny czy smycze… na te pawie. Bo jak je już w końcu złapiemy, to jakoś będziemy musieli je wyprowadzić. Jak już zaczniemy je łapać, to Marcus odwróci uwagę wszystkich od klatki, a my staramy się jak najszybciej rozwiązać sprawę. Potem wiejemy, mamy nadzieję, że nikt nas nie złapie i wzywamy właścicielkę pawi, żeby je odebrała. A potem wracamy do obozu i mamy nadzieję, że nie jesteśmy poszukiwani za kradzież pawi z zoo.
— Brzmi świetnie. — Benedicto uniósł kciuki. Chociaż, prawdę mówiąc, miał poważne wątpliwości, czy ten plan zadziała. — Co się może nie udać?
— Wszystko, ale musimy spróbować. To co, ruszamy?
Benedicto i Marcus kiwnęli głowami. Całą trójką ruszyli, by zorientować się, gdzie dokładnie było pomieszczenie, do którego mieli się wkraść. Jego znalezienie nie było szczególnie trudne, mimo że nie znajdowało się na mapie — na ich szczęście znajdowało się dość blisko wybiegu pawi. Ale to była najłatwiejsza część zadania. Teraz musieli się rozdzielić.
— Szkoda, że nie masz mocy czaromowy — mruknął Eichi do Benedicta. — Moglibyśmy wtedy po prostu przekonać ich, że jesteśmy pracownikami zoo i sami pomogliby nam złapać te pawie.
— Mogę ich przekonać moim zniewalającym urokiem osobistym.
— Nie wiem, czy to zadziała…
— Ciebie już przekonałem.
Eichi zrobił minę, która miała powiedzieć: „serio?”, a Benedicto zrozumiał, że to dobra chwila, żeby się zamknąć. Teraz musieli się skupić na tym, żeby dostać się do środka i znaleźć wszystko, czego potrzebowali. Obserwowali przez chwilę wejście i w końcu pojawił się w nim jeden z pracowników. Odszedł nie wiadomo dokąd, ale nie zamknął za sobą drzwi. Tak, to było to!
— Osłaniaj nas — szepnął Eichi do Marcusa i ruszył przed siebie.
Benedicto za nim podążył i już po chwili znaleźli się w pogrążonym w półmroku pomieszczeniu gospodarczym. Co prawda do środka wpadało światło, lecz okna nie były zbyt wielkie, toteż nie dało rady oświetlić całego wnętrza. Rozejrzeli się i już jeden rzut oka wystarczył, żeby znaleźć pierwszą z poszukiwanych rzeczy, czyli koszulki i czapki pracowników zoo. Idealnie! Nawet wyglądało na to, że są tam koszulki na ich rozmiary. Podeszli więc do nich i zgodnie uznali, że to idealna pora, żeby się przebrać, bo wtedy nawet jeśli ktoś ich złapie, to będzie im łatwiej się wykręcić.
Benedicto zdjął obozową koszulkę i wcisnął ją do plecaka, uznawszy, że to jest dla niej najbezpieczniejsze miejsce — nikt jej nie znajdzie, a poza tym bardzo chciał ją znowu założyć po skończeniu misji, bo mimo wszystko zdążył ją już polubić. Potem chwilę grzebał wśród koszulek pracowników, by znaleźć dobrą na niego. Nawiasem mówiąc, jego uwadze nie uszło, że przez cały ten czas Eichi, zamiast sam się przebrać, obserwował go uważnie. Być może przez to poszukiwania zajęły mu więcej czasu, ale w końcu znalazł właściwą i ją na siebie założył. W zieleni nawet nie wyglądał źle, ale musiał przyznać, że wolał obozowy pomarańczowy.
— I co, wyglądam jak pracownik zoo? — zwrócił się do Eichiego.
— Tak, chyba tak… — mruknął Eichi, choć Benedicto widział, że myślami był gdzieś indziej.
Po chwili Yokoyama również wygrzebał koszulkę i się przebrał. Teraz już obaj wyglądali, jakby pracowali tu od lat. Jeszcze tylko na głowy założyli czapki, które miały tę dodatkową zaletę, że nieco osłaniały ich twarze. Chociaż… Coś było nie tak. Po chwili Benedicto zorientował się, co.
— Co zrobimy z plecakami? — zapytał. — Jak zostawimy je tutaj, to możemy ich nie odzyskać, a jak weźmiemy, to będą się rzucać w oczy. Ktoś może je rozpoznać.
— Dajmy je Marcusowi — zadecydował Eichi.
— Ufasz mu? — Benedicto uniósł brew.
— Nie, ale nie mamy za bardzo lepszej opcji.
Zdecydowawszy o losie plecaków, Benedicto znalazł klucz do wybiegu pawi, a Eichi wygrzebał z jakiegoś pudła trochę lin. Co prawda nie były to prawdziwe smycze, ale musiały wystarczyć. Następnie chłopcy wyszli z pomieszczenia. Benedicto błogosławił w duchu czapkę, bo na zewnątrz słońce świeciło dość intensywnie, a ona uratowała jego oczy przed zbytnim szokiem. Niedaleko znaleźli Marcusa i wcisnęli mu plecaki. Weasel nie był zbytnio zadowolony z bycia, jak to określił, ich tragarzem, ale też zrozumiał, że to jedyne sensowne wyjście.
Teraz nadeszła najtrudniejsza część misji. Benedicto odetchnął pod nosem, po czym, starając się wyglądać jak najbardziej pewnie, obszedł klatkę pawi, szukając wejścia. W końcu je znalazł i otworzył kluczem, cały czas trzymanym w dłoni. To przebiegło zupełnie bezproblemowo — Benedicto przepuścił przodem Eichiego, a później sam wszedł. Nie zamykał wybiegu na klucz, przeczuwając, że będą musieli szybko uciekać, a sam klucz schował do kieszeni.
Ledwo to zrobił, w klatce rozpętało się piekło. Pawiom zdecydowanie nie spodobała się ich obecność i jakby wcześniej to przećwiczyły, ruszyły prosto na nich.
— Chyba poczuły się zagrożone — stwierdził Eichi.
Zaraz po wygłoszeniu tej oczywistej tezy rzucił się do ucieczki. Benedicto zawahał się sekundę, ale ostatecznie ruszył śladem przyjaciela. Właśnie w tym momencie z jego głowy wyparowały wszelkie pomysły na złapanie ptaków. Jak mieli pochwycić cztery agresywne pawie, unikając przy tym jeszcze dwóch innych, równie nieprzyjaźnie nastawionych? A do tego teraz ktoś już na pewno musiał ich zauważyć.
Nagle usłyszał przeraźliwy jazgot. Stanął jak wryty i zatkał sobie uszy, ale to niewiele pomogło. Spojrzał po pawiach, na których dźwięk zdawał się nie robić wrażenia, ale zorientował się, że to nie one tak skrzeczały. To co wydało ten dźwięk?
Kątem oka dostrzegł Eichiego, który coś mówił. Nie zrozumiał jednak, więc ostrożnie odsłonił ucho, czym naraził się na więcej tego okropnego hałasu.
— Zatyczki! Włóż je!
Teraz zrozumiał. Sięgnął do kieszeni po parę woskowych zatyczek, które Eichi pożyczył mu przed opuszczeniem obozu i włożył je do uszu. O tak, teraz było dużo lepiej! Niestety sprawiło to również, że kompletnie nie był w stanie dosłyszeć Eichiego i teraz musiał się z nim komunikować na migi.
W zachowaniu pawi nie dostrzegł niestety zmiany na lepsze. Pozostało mu przed nimi umykać, żeby nie stać się ich daniem głównym (prawdę mówiąc, nie miał pewności, czy pawie jadły mięso, ale po pawiach Hery mógł spodziewać się wszystkiego). Tak biegając w kółko, bez żadnego celu, w końcu wypatrzył Eichiego. A także pawia, który wykorzystał moment jego nieuwagi, żeby to bardzo, ale to bardzo mocno dziobnąć w dłoń.
Eichi odsunął rękę jak oparzony, ale za późno. Gdy Benedicto dobiegł do przyjaciela, spostrzegł, że jego dłoń krwawiła, chociaż na szczęście niezbyt mocno. Ale jednak to znaczyło, że te szalone ptaki były zdolne do wszystkiego, były nawet gotowe ich zabić!
To może… oni też powinni im pogrozić? Benedicto sięgnął do kieszeni, w której, wzorem Eichiego, schował przypinkę i tym razem odpiął agrafkę z jej tyłu, co sprawiło, że zmieniła się w miecz z niebiańskiego spiżu. Zamachnął się przed pawiami, a ptaki najwyraźniej rozpoznały zagrożenie, bo wnet się cofnęły.
Eichi powiedział coś, ale Benedicto nie usłyszał, a niestety nie umiał czytać z ruchu warg. Zaryzykował więc i znowu wyjął zatyczkę.
— Niebiański spiż nie działa na zwykłe zwierzęta! — powiedział.
— Wiem! — odparł Benedicto. — Ale chcę je postraszyć!
Na twarzy Eichiego pojawił się wyraz zrozumienia.
— Rozpraszaj je, a ja je zwiążę — powiedział.
Benedicto kiwnął głową i założył ponownie zatyczkę, bo za te kilka sekund rozmowy przez rozlegający się zewsząd jazgot zapłacił kolejnymi uszkodzeniami słuchu, miał nadzieję, że odwracalnymi. A potem zamachnął się jeszcze raz mieczem i tym razem to on zaczął gonić pawie.
I ta strategia w końcu odniosła pożądany skutek. Benedicto gonił pawie, aż w końcu udało mu się jednego z błyszczących oddzielić od reszty. Eichi wykorzystał to i skoczył na pawia, po czym obwiązał go liną — na tyle mocno, by nie mógł się wydostać i na tyle delikatnie, by nie zrobić mu krzywdy. A potem przewlekł linę przez kraty klatki i przywiązał do niej pawia.
Z każdym kolejnym pawiem szło im coraz łatwiej, aż w końcu wszystkie pawie, nie tylko te Hery, były związane. Te dwa zwyczajne znalazły się po przeciwnej stronie klatki, by ich nie pomylić. Teraz tylko trzeba było wyprowadzić pawie Hery z zoo i jej je oddać, a przy okazji nie dać się złapać strażnikom.
Eichi zabrał się za rozwiązywanie lin pawi Hery, aż w końcu trzymał wszystkie ptaki w garści. Spojrzał na Benedicta, a ten wskazał to na wyjście, to na liny związujące pozostałe pawie. Syn Ateny najwyraźniej zrozumiał, o co chodziło. Kiwnął głową i pociągnął za sobą pawie. Ptaki najwyraźniej nie były zadowolone z obrotu sytuacji, ale gdy były związane, to już nie próbowały podskakiwać, najwyraźniej obawiając się gorszej kary. A może wyczuły, że herosi chcieli je oddać właścicielce? Kto je tam wiedział.
Benedicto poczekał, aż Eichi się oddali i przygotował się. Wiedział, że musiał to zrobić jak najszybciej. W końcu nadszedł dobry moment. Zamachnął się mieczem, przeciął liny krępujące pozostałe pawie, po czym ile sił w nogach rzucił się do wyjścia. Otworzył klatkę, wyszedł, po czym przycisnął drzwi szybko, aby pawie, które oczywiście rzuciły się za nim, nie były w stanie wyjść. Benedicto odetchnął z ulgą i zamknął klatkę na klucz. Pobiegł przed siebie, a po drodze jeszcze wyrzucił klucz, który wylądował idealnie na schodku do pomieszczenia gospodarczego. Chociaż kradzieży klucza nie będzie miał na sumieniu.
Następnie pobiegł, w drodze ponownie kamuflując miecz, i odnalazł towarzyszy. Eichi biegł przed siebie z pawiami, ale nikt go nie próbował zatrzymać. Wszyscy byli zbyt zajęci zatykaniem sobie uszu. I, gdy przerzucił wzrok na Marcusa, zrozumiał, że to on musiał być przyczyną tego zamieszania. Miał usta szeroko otwarte i to zapewne on tak skrzeczał. Czyli tak działały jego moce, o których Eichi tak enigmatycznie wspominał! I już w pełni zrozumiał, czemu chłopak tak nie chciał Marcusa w drużynie. Bo to naprawdę bolało w uszy i duszę.
Ale wreszcie przekroczyli próg zoo. Dla pewności odbiegli jeszcze kawałek, ale w końcu zatrzymali się. Co prawda Benedicto wiedział, że nie będą mogli wiecznie stać na środku ulicy, bo w końcu ktoś się nimi zainteresuje, ale już musiał odsapnąć.
Zauważył, że Marcus przestał „śpiewać”, więc pozwolił sobie wyjąć zatyczki z uszu — starał się jednak to zrobić tak, żeby Weasel tego nie dostrzegł. Eichi uczynił to samo i chłopcy spojrzeli po sobie.
— Dobra robota — pochwalił go Eichi.
— Dzięki, ale to jeszcze nie koniec, prawda?
— Nie. Musimy jakoś zwrócić te pawie.
Eichi sięgnął do kieszeni, w której trzymał nie tylko swój zakamuflowany miecz, ale też karteczkę ze szczegółami misji. Obrócił w palcach resztki dołączonego do niego pawiego pióra, ale nic się nie wydarzyło.
— No dobra… — westchnął Eichi. — Hero? Królowo bogów? Wykonaliśmy misję… Mamy twoje pawie.
Po tych słowach z pobliskiego zaułka wyłoniła się postać.
X Udowodnić swoją wartość[]
Eichi miał wielką nadzieję, że za bezpośrednie wezwanie imienia Hery nie spadnie na niego kara niebios, ale już naprawdę nie wiedział, w jaki inny sposób zwrócić jej uwagę. Ale hej, zachował szacunek! Przynajmniej w słowach, bo myśli to inna para kaloszy.
Wtedy zauważył postać, która wyszła z zaułka. Pierwszym, na co zwrócił uwagę, nie była jej twarz, ale ubranie. Chociaż z pozoru pospolite — zwiewna, jasna sukienka oraz zielononiebieska chusta zarzucona na ramiona — to jednak nawet w tym stroju dało się wyczuć swego rodzaju królewskość. Gdy podniósł wzrok i zauważył władcze, acz w pewnym sensie ciepłe spojrzenie oraz ciemne włosy okalające twarz kobiety, doszedł do wniosku, że nie mógł być to nikt inny niż Hera.
Eichi skłonił się lekko, chociaż prawdę mówiąc, nie bardzo wiedział, jak powinien się zachować. Chociaż widział bogów kilka razy na Olimpie, to jednak nigdy z żadnym nie rozmawiał bezpośrednio. Byle tylko nie palnie gafy, przez którą Hera spali go na popiół…
— E… — wybąkał, gdy już podniósł głowę. Ech, świetny początek. — Mamy pawie…
Hera, która w tym czasie badawczo przyglądała się herosom, przerzuciła wzrok na ptaki, nadal trzymane przez Eichiego na sznurach. Gdy je dostrzegła, na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. Wyciągnęła dłoń i Eichi, zrozumiawszy gest, wręczył jej końcówki sznurów. W tej chwili pawie również zorientowały się, że powróciły do prawowitej właścicielki, bo przeszły kawałek i znalazły się u jej boku.
— Dziękuję wam — odezwała się w końcu bogini. — Dobrze, że się znalazły.
Eichiego naszła przemożna ochota zapytać, co z nimi robiła, że w ogóle się zgubiły, ale szybko się powstrzymał. Wytykanie bogom ich błędów to było najgorsze, co mógłby zrobić heros. Ale jednak było coś, co musiał powiedzieć. Problem w tym, że nie wiedział, jak to ująć w słowa tak, by zaistniał chociaż cień szansy na spełnienie prośby.
— To… był dla nas zaszczyt, że mogliśmy pomóc — powiedział.
O tak, odrobina pochlebstwa wobec bogów jeszcze nigdy nie zaszkodziła. Hera jednak patrzyła na niego wyczekująco, jakby się zorientowała, że to jeszcze nie wszystko. Uznał to za zachętę. Odetchnął głęboko.
— Em… Bo widzi wasza wysokość… Jest taka jedna drobna sprawa.
— Słucham? — zapytała Hera.
Eichi przeląkł się, ale po chwili zorientował się, że jej ton nie był karcący, a bardziej wyrażał ciekawość.
— Rzecz w tym… — Syn Ateny znowu zająknął się nieco. Och, wystarczy powiedzieć! — Na mnie i na mojego kolegę — wskazał Benedicta stojącego o krok za nim — dawno temu rzucono klątwy. — Póki co postanowił przemilczeć fakt, że to ona była za nie odpowiedzialna.
— I?
— I… szukamy sposobu na ich zdjęcie.
Hera nie odpowiedziała od razu. Eichi odniósł wrażenie, że się nad czymś zastanawiała.
— Rozumiem. — Kiwnęła głową, a ten gest wywołał w sercu Eichiego nagły przypływ nadziei. — Myślę, że coś będzie dało się z tym zrobić.
— Naprawdę?
— Muszę się nieco zastanowić. Ale spodobaliście mi się. Dam wam szansę się wykazać, a potem zobaczę, jak sprawy będą się miały.
Eichi nie do końca uwierzył własnym uszom. Czy Hera naprawdę chciała im przekazać, że ta misja była nic niewarta i żeby mieli choćby szansę zdjęcia czarów, to musieli wykonać jeszcze przynajmniej jedną kolejną? Ech… Mógł się tego spodziewać. Z bogami nigdy nie szło tak łatwo.
— Zastanowię się, w jaki sposób będziecie mogli mi udowodnić swoją wartość. Wyczekuj znaku, synu Ateny.
Eichiemu aż opadły ramiona, ale szybko się wyprostował. Miał nadzieję, że Hera nie dostrzegła jego rozczarowania, bo to mogło się źle skończyć.
— A, i jeszcze jedno — ciągnęła bogini. — Wszyscy w zoo będą przekonani, zresztą słusznie, że nowe pawie pochodziły z kradzieży, ale ich prawowity właściciel je odzyskał. Co prawda nie przysporzy to popularności zoo na Bronxie, ale przynajmniej nie zostaną oskarżeni niewinni.
Po tych słowach odwróciła się i razem z pawiami zawróciła do zaułka, z którego wcześniej wyszła. Tymczasem Eichi tępo wpatrywał się przed siebie. Prawdę mówiąc, nie miał zbytniej ochoty akceptować tego, co właśnie usłyszał. Z tego otępienia wyrwał go dopiero głos Benedicta.
— Co to miało znaczyć? — zapytał.
Eichi odwrócił się do niego.
— To znaczy tyle, że zostaliśmy wyrolowani, ale przynajmniej Hera się postara, by wszyscy zapomnieli o tym, że porwaliśmy pawie z zoo.
Ruszył przed siebie, zrozumiawszy, że nie może zrobić już nic lepszego, jak tylko wrócić do Obozu Herosów i się załamać. Ale ani Benedicto, ani Marcus nie zamierzali mu jeszcze dać spokoju.
— Czyli co teraz? — spytał Benedicto.
— Teraz nic, ale czekają nas kolejne misje, jeśli chcemy dostać to, czego chcemy.
— Zaraz… — wtrącił się Marcus. — Czyli że to włóczenie się po Nowym Jorku i łapanie pawi nic nie dało? Zresztą, w ogóle o co tu chodzi? Morte też jest przeklęty? I chcieliście zdjęcia klątw?
— Tylko nie mów nikomu — poprosił Benedicto. — To znaczy… o moim… problemie.
— Szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi — prychnął Marcus. — Ale mogliście mnie chociaż uprzedzić. Wtedy nie plątałbym się w to bagno.
— Nie pytałeś — odparł Eichi, ledwo powstrzymując się przed wybuchnięciem. — Zresztą nie zmuszaliśmy cię! Sam się zgodziłeś.
— A kto mówił: „przepowiednia mówi o tobie”? Ty, Yokoyama. To ty przyszedłeś do mnie i mnie dręczyłeś.
Eichi zapamiętał to nieco inaczej. Spojrzał na Marcusa spode łba.
— Bez ciebie też byśmy sobie poradzili.
— Już to widzę. Ochrona zoo złapałaby was, jak tylko zaczęliście gonić te pawie!
— Coś byśmy wymyślili.
— Och, rozumiem. To ja wam uratowałem tyłki i nawet „dziękuję” nie usłyszę w zamian?
— Dziękuję — burknął Eichi, w nadziei, że teraz Weasel w końcu się od niego odczepi.
— Wiem, że to nie było szczerze — obruszył się syn Apollina. — I wiesz co? Wal się, Yokoyama. Więcej nie dam się wyciągnąć na jakąś durną misję, skoro mam być tak traktowany.
To powiedziawszy, Marcus ruszył szybko przed siebie i już po chwili wyprzedził Eichiego i Benedicta.
— Hej! — zawołał za nim Eichi. — A do obozu chociaż z nami nie wrócisz?
— Nie wiem jak wy, ale ja potrafię gdzieś dotrzeć sam, nie gubiąc się po drodze — rzucił Marcus i tym razem już naprawdę odszedł.
— Aaa! — krzyknął Eichi, który nie mógł się już dłużej powstrzymywać. — Naprawdę nie mogę z tym draniem!
— Uspokój się — powiedział Benedicto. — Wiesz, trochę chyba przesadziłeś.
Eichi spojrzał na niego ponuro.
— I ty, Brutusie?
— Musisz przyznać, że Marcus jednak nam pomógł. Bo nie wiem jak ty, ale ja naprawdę sobie nie wyobrażam, jak bez niego mielibyśmy opuścić zoo w jednym kawałku.
— Ale słyszałeś, jak się odzywał?!
— Ty nie byłeś milszy.
— Co? Ale… Naprawdę jesteś po jego stronie?
— Nie jestem po jego stronie — westchnął Benedicto. — I wcale nie chcę się z nim przyjaźnić ani nic. Ale naprawdę, to, że jest egoistą i niezbyt miło się odzywa, nie znaczy, że masz robić tak samo.
Eichi odetchnął kilka razy. Miał ogromną ochotę przekonać Benedicta, że z Marcusa nic dobrego nigdy nie będzie, ale dobrze, że tego nie zrobił, bo po chwili dotarło do niego, co ten właściwie powiedział. Wcale nie był po stronie Marcusa! A poza tym im dłużej Eichi nad tym myślał, tym bardziej przyznawał Benedictowi rację. Choć poczuł się z tym bardzo głupio, to jednak Benedicto miał słuszność — sam zachował się nie lepiej od Weasela. To jednak nie poprawiło mu humoru, bo dodawało mu zmartwień, na których czele i tak stał fakt, że ta misja stanowiła ledwie początek ich zmagań z klątwami.
Jęknął i ukrył twarz w dłoniach, by dać upust emocjom. I nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Odsunął ręce od twarzy i spojrzał na Benedicta, by zorientować się, że to on go obejmował. Na jego twarzy musiało się odbić zaskoczenie, bo Benedicto zaraz odezwał się wyjaśniająco:
— Wiem, że jesteś sfrustrowany. I nie chciałem cię urazić, ale nie mogłem kłamać. To byłoby nie w porządku.
— Dzięki. Ja… przepraszam za to. Po prostu to wszystko…
— Wiem, wiem.
Wolną ręką Benedicto poklepał Eichiego po głowie, a ten poczuł, że nagle w powietrzu zrobiło się bardziej gorąco niż wcześniej. I, mimo woli, wrócił myślami do tego, co wydarzyło się w zoo. Jak palnął Benedictowi głupstwo i jak potem nie umiał oderwać wzroku od jego nagiego torsu. To bynajmniej nie sprawiło, że poczuł się lepiej.
„Ale to jeszcze nic nie znaczy” — powiedział sobie w myślach. — „Jeśli klątwa Benedicta działa tak, jak opisał… To musiałby mnie znienawidzić. A tak nie jest. Więc wszystko w porządku”.
W dalszej drodze do Obozu Herosów Eichi był raczej milczący. Próbował skierować swoje myśli na przyszłe plany, na znak od Hery, którego miał oczekiwać — bogini wyraźnie powiedziała, że to on go otrzyma. Ale tak naprawdę uciekały w zupełnie innych kierunkach.
„Tam, gdzie zwierzęta, tam twoja zguba. Muzyk pomoże, lecz nie rodu chluba”.
To było jasne. Znaleźli pawie w zoo, a Marcus, choć Eichi nie chciał tego przyznać, rzeczywiście znacząco im pomógł.
„Później licz jednak na towarzysza jednego, bardziej niż niejeden cennego”.
Marcus wyraźnie powiedział mu, że więcej nie pomoże. Więc to znaczyło dosłownie tyle, że w kolejnych misjach Eichi mógł liczyć tylko na jednego towarzysza. I szczerze mówiąc, nie wiedział, kto poza Benedictem mógłby nim być. To z nim siedział w tym po uszy. To on tak samo chciał zdjęcia klątwy. Ale o co chodziło z tym, że był „bardziej niż niejeden cenny”? Czy miało to znaczyć po prostu tyle, że on wystarczy do powodzenia misji? A może ta linijka miała drugie dno?
„Gwiazda na twojej drodze stanie i miłość, choć nie chcesz, bezprawnie zagarnie”.
Ostatnie wersy przepowiedni stanowiły największą zagadkę, lecz teraz Eichi wiedział chociaż, że nie odnosiły się one do pawi. To musiało mieć coś wspólnego z kolejnymi misjami. Ale co? Kim była gwiazda? Ktoś sławny? A może dosłowna gwiazda? Mitologia grecka była pełna dziwów… Tylko znowu o co chodziło z miłością?
To, szczerze mówiąc, nieco go niepokoiło. Jego myśli powracały do Benedicta, którego los był nierozerwalnie związany z miłością. Syn Afrodyty, miłosna klątwa… Ale jak to się wiązało z nim, Eichim? I gwiazdą, która chce zagarnąć miłość? Czyżby ktoś czyhał na Benedicta? Tylko co chciał zrobić? Zagarnąć… czyli porwać?
Ale w głębi serca czuł, że nie o to chodziło. Tylko w takim razie do diaska o co?
XI Wypasanie krów?[]
— Wypasanie krów? Tego już za wiele!
Eichi był już bardzo blisko powiedzenia Herze, że ma już po uszy wszystkich jej durnych misji, o których nawet nie chciał więcej myśleć. Już przez blisko dwa miesiące niemal nieustannie z Benedictem spełniali każde jej najmniejsze życzenie, chcąc, jak to ona określiła, „się wykazać”, ale wszystko wskazywało na to, że to ani trochę nie przybliży ich do zdjęcia klątw.
— To w listopadzie się w ogóle wypasa krowy? — zdziwił się Benedicto.
— Chyba tak — odpowiedział Eichi, przypomniawszy sobie mglisto, że kiedyś coś na ten temat czytał (choć czytał o tylu rzeczach, że mogło mu się pomieszać). — Ale wiesz co, nawet w najgorszych snach nie przypuszczałem, że stanę się dożywotnim sługą bogini.
— Dożywotnim? Nie przesadasz trochę?
— A nie widzisz, dokąd to zmierza? Hera nigdy nie zamierzała zdjąć z nas klątw. Teraz wysyła nas na każdą misję, bo wygodniej jej posłużyć się nami, niż znaleźć sobie innych herosów.
— A się jej nie sprzeciwimy, bo wtedy zamieni nas w popiół.
— Dokładnie.
Eichiego wcale nie cieszyła ta perspektywa, ale co miał poradzić? Nie miał kompletnie żadnych pomysłów jak wydostać się z tej sytuacji. No może poza takim, żeby umrzeć, ale jeszcze nie spieszyło mu się do grobu. Ewentualnie mogli poszukać innego sposobu na zdjęcie klątw… Tylko że to groziło tym, że staną się chłopcami na posyłki nie jednego, a przynajmniej dwóch bogów.
— Chociaż wiesz, co ci powiem? — Benedicto wyrwał Eichiego z rozmyślań. — Póki co moja klątwa jest całkiem spokojna. Po Śrubce już nic mnie nie trafiło. Może jednak Hera zdjęła klątwy?
— I co, nie powiedziała nam? To bez sensu.
— Ale wiesz, jest taka możliwość.
— Poczekaj do moich urodzin. To wtedy się przekonasz, że klątwy są i mają się dobrze. Przynajmniej moja.
— Przyznam szczerze, że jestem ciekaw, jak to wygląda… Co takiego może ci przynieść pecha?
— Wiele rzeczy — odpowiedział Eichi. — Może się obudzić nowe zagrożenie, o którym słyszeliśmy tylko w najdawniejszych mitach, mogę rozwścieczyć harpie i będą chciały nas zjeść, Stella Juel może się we mnie zakochać… — Na myśl o tym ostatnim aż się wzdrygnął.
— To ostatnie to był żart?
— Na szczęście tak. — Eichi odetchnął z ulgą. — Klątwa jeszcze nigdy nie sprawiła, by ktoś się we mnie zakochał, a nawet jakby to zrobiła, to musiałaby to być nieszczęśliwa miłość. Tylko że dla mnie, więc ten ktoś musiałby być szczególnie odrażający.
— A może sprawiłaby, że ty byś się zakochał? — podsunął Benedicto.
— W kimś nieosiągalnym, mówisz? Kimś, kto by mnie zaraz znienawidził za te uczucia?
Benedicto zmarszczył brwi.
— Czy ty coś sugerujesz?
— Ja? Skąd! Zresztą, to ty zacząłeś.
— Ty pierwszy wspomniałeś o zakochiwaniu się w ramach klątwy.
— Mówiłem ci już, że moja klątwa nie wiąże się z miłością. To twoja jest miłosna.
— Tak, racja… Ale mówię ci, ostatnio naprawdę jest dobrze. Jest szansa, że jeszcze przez długi czas tak będzie! Może nawet na zawsze.
Eichiemu to całkiem odpowiadało. Wcale nie miał ochoty być świadkiem tego, jak Benedicto ugania się za kimś, kto bynajmniej nie byłby dla niego dobrym partnerem, i próbować mu wybijać z głowy tych uczuć. Zwłaszcza jeśli znowu zakochałby się w jakimś potworze. To byłoby szczególnie przykre.
— To dobrze — powiedział na głos. — Mam zero doświadczeń miłosnych, więc nie umiałbym cię wtedy niańczyć. Musiałbym jeszcze mówić ci, że będzie dobrze i że rozumiem, co czujesz, chociaż żadna z tych rzeczy nie byłaby prawdą.
— Ale naprawdę? Zupełnie nigdy cię nie trafiło?
— Pyta koleś, którego wszystkie zauroczenia wywołała klątwa… Wyobraź sobie, że nie. Nie miałem okazji. — Benedicto nadal milczał, jakby sugestywnie, więc Eichi nie wytrzymał. — No dobra, Ichigo!
— Kto?
— Ichigo. Z anime.
— Okej… nie wnikam.
Eichi też nie zamierzał, bo z chwilą, gdy to powiedział, już żałował. Chociaż i tak zdziwiło go, że w ogóle o tym wspomniał. O swoich zachwytach fikcyjnymi bohaterami nie wspominał nikomu i kropka. I jeszcze musiał akurat z tym konkretnym wyjechać. W tej chwili marzył jedynie o tym, żeby się zapaść pod ziemię.
— Eichi? — odezwał się Benedicto. — Wszystko w porządku?
— Po kompromitacji życia? Niezbyt — burknął.
— Kompromitacji? Słuchaj, nie jesteś jedynym, który zachwycał się fikcyjnymi postaciami. Ja też mam swoich idoli. Choć akurat nie gustuję w anime, ale superbohaterowie zawsze przyciągali mój wzrok.
Eichi zmusił się, by spojrzeć na Benedicta. Syn Afrodyty uśmiechał się lekko, co ostatecznie przekonało go, że mówił szczerze. Choć nadal żałował, że tak znienacka o tym wypalił, to sytuacja już nie przedstawiała się tak ponuro. Przynajmniej nie będzie musiał się zapadać pod ziemię, a to zawsze coś.
— Heh… — mruknął w końcu. — Tylko nie mów nikomu, nie mam ochoty słuchać głupich docinek.
— Nie ma problemu — zapewnił go Benedicto. — Nawiasem mówiąc, jakbyś chciał, to możesz mi kiedyś opowiedzieć o tym anime.
— Może tak… Szkoda, że w Obozie Herosów nie bardzo damy radę je obejrzeć. Może jak zdobędę mangę, to ci pokażę. Ale w tej chwili jestem spłukany.
— Doskonale to rozumiem.
Eichi nie odpowiedział, bo i nie bardzo wiedział, co. Zresztą, miał poczucie, że o czymś zapomniał. O czymś ważnym. Ale za nic nie umiał sobie przypomnieć, o co chodziło. Zanim jeszcze zeszli na temat fikcyjnych postaci… Rozmawiali o miłości, temacie nieco żenującym. Ale nie, to na pewno nie dotyczyło miłości!
Wreszcie zorientował się, że przez cały ten czas coś bezwiednie miętosił w dłoniach. Spojrzał, by zobaczyć, co to było. Jego oczom ukazała się ulotka ze zdjęciem nawet urokliwego pastwiska, opatrzona sugestywnym napisem: „Powodzenia!”.
No tak! Misja! Ta głupia misja wypasania krów! To od niej wszystko się zaczęło i to na niej powinni się teraz skupić. Bo, jak ustalili wcześniej, nie mieli innego wyjścia.
— Muszę szybko znaleźć sposób na te klątwy, bo naprawdę dłużej tego nie wytrzymam — powiedział.
— W zupełności się z tobą zgadzam — potaknął Benedicto.
— Może na pastwisku doznamy olśnienia. Chodź, zbierajmy się.
I poszli do swoich domków, by po raz już nie wiadomo który zebrać się na misję, która nie miała niczego zmienić.
XII Mam kogoś, komu mogę zaufać[]
Misja wypasania krów wcale nie okazała się tak prosta, jak chłopcy początkowo zakładali. Prawdę mówiąc, w ogóle nie o krowy chodziło! To znaczy, na początku na to wyglądało. Ich właściciel przyjął ich pomoc w wypasaniu z otwartymi ramionami i wszystko wskazywało na to, że czeka ich nudna, choć łatwa misja. Ale wszystko się skomplikowało, gdy pojawiła się dziewczyna.
Z bujnymi, rudawymi włosami opadającymi falami oraz szczupłą, wysportowaną sylwetką mogłaby uchodzić niemal za piękność, gdyby nie jej twarz, okropnie poparzona. Było jasne, że padła ofiarą wypadku, który jednak musiał mieć miejsce jakiś czas temu, gdyż rany już się zagoiły i pozostały jedynie blizny, szpecące niegdyś zapewne bardzo uroczy profil. Eichiemu coś w rodzaju instynktu podpowiedziało, że to tej dziewczyny będzie dotyczyć ich misja i miał ją już powoli zacząć wypytywać, ale Benedicto zareagował w zupełnie niespodziewany sposób.
Gdy tylko ją ujrzał, nie umiał oderwać od niej wzroku, a zanim Eichi w ogóle zdążył otworzyć usta, syn Afrodyty już zdążył obsypać przybyszkę mnóstwem komplementów, tak kwiecistych, jakich Eichi nigdy nie spodziewałby się akurat od Benedicta. I wnet zrozumiał, że oto właśnie był świadkiem nowego zauroczenia przyjaciela. I, szczerze mówiąc, nie spodobało mu się to.
Nie bardzo umiał wytłumaczyć, dlaczego. Powtarzał sobie, że ta dziewczyna jest podejrzana, a skoro Benedicto się w niej zakochał, to z jego klątwą wyniknie z tego coś złego, ale w duchu wiedział, że to wcale nie o to chodziło. Nie zamierzał jednak zgłębiać przyczyn tego stanu i zamiast tego zdecydował zająć się misją, zanim przez Benedicta wpadną w jakieś kłopoty.
W końcu, pomimo nieustannie przeszkadzającego mu Benedicta, dowiedział się od dziewczyny, o co chodziło. Otóż Annalise, bo tak miała na imię, była daleką potomkinią Aresa, a jej rodzina miała jakiś zatarg z potomkami Hekate. W wyniku nieprzyjemnego starcia z odwiecznymi wrogami jej twarz pokryła się cała oparzeniami, a ona sama szukała sposobu na zemstę. I co ciekawe, wcale nie chciała ich pomocy w tej kwestii — przyszła na pastwisko w celu poszukania czegoś, co mogłoby jej ułatwić jak najokrutniejsze odegranie się (Eichi uznał, że musiało jej chodzić o niespodzianki zostawiane przez krowy, aczkolwiek nie dopytywał).
Annalise musiała jednak zauważyć spojrzenie Benedicta, bo kilka razy wcale niedyskretnie wspomniała o tym, że marzyłby się jej powrót dawnej urody. I Benedicto oczywiście zgodził się jej pomóc. W ten sposób Eichi, wbrew swojej woli i z towarzyszką, która irytowała swoją niezachwianą wiarą we własną perfekcję, przemierzył pół stanu Teksas w nadziei, że uda się znaleźć jakiś sposób, by jej pomóc. Miał wielką ochotę odłączyć się od tej misji, ale obawiał się o Benedicta, który w tym stanie mógł zrobić coś bardzo głupiego, więc został, by pilnować jego poczynań.
Aż wreszcie, po bardzo wielu trudach, udało im się znaleźć Apollina i nakłonić go do pomocy. Bóg lekarzy, by nie było zbyt łatwo, wysłał ich na poszukiwanie składników leczniczej mieszanki, ale wreszcie i te odnaleźli. I to w końcu podziałało. Apollo bez większego trudu przywrócił Annalise jej dawną twarz i nawet Eichi musiał niechętnie przyznać, że rzeczywiście była dość ładna.
Bóg wręczył dziewczynie lusterko, w którym przejrzała się uważnie. Zrozumiawszy, że wygląda jak dawniej, uśmiechnęła się szeroko.
— Dziękuję! — zawołała.
Ale ten okrzyk nie był wcale skierowany do Benedicta czy choćby do Eichiego. Nie, Annalise dziękowała Apollinowi. A zaraz po tym rzuciła mu się na szyję i ucałowała prosto w usta. Eichi nie mógł powiedzieć, by bóg wydawał się niezadowolony z obrotu wydarzeń. Apollo z szerokim uśmiechem na twarzy pożegnał się z Eichim i Benedictem, a Annalise poszła za bogiem w stronę zachodzącego słońca.
I chociaż ci dwoje byli szczęśliwi, to Benedicto bynajmniej nie podzielał ich stanu ducha. Przez chwilę patrzył za nimi z niedowierzaniem, a potem jęknął głośno: „Dlaczego?!” i się rozpłakał. A Eichi, zupełnie spanikowawszy, postanowił go pocieszyć przytulasem. W efekcie Benedicto zasmarkał mu całą bluzę, a Eichi dobitnie sobie uświadomił, jak beznadziejnie poszło mu to pocieszanie.
„Muszę obejrzeć więcej romansów” — stwierdził w myślach. — „Zwłaszcza tych smutnych, z zerwaniami. Może wtedy się dowiem, co się robi w sytuacji, kiedy twój najlepszy przyjaciel ma przeklęte (i to dosłownie) problemy sercowe”.
Po kilku godzinach Benedictowi w końcu przeszło. Eichi przez chwilę bał się, że po prostu skończyła mu się woda i po wypiciu kilku szklanek znowu zacznie płakać, jednak wyglądało na to, że naprawdę już wszystko było w porządku. Co prawda nadal miał nieco czerwone oczy i zapuchniętą twarz, ale chociaż nie szlochał.
Benedicto odezwał się dopiero, gdy załatwili sobie transport do Oklahomy na przyczepie samochodu farmera, który wybierał się w odwiedziny do rodziny.
— Znowu narobiłem głupot — jęknął. — Naprawdę cię za to przepraszam, ta głupia klątwa jak zawsze zamroczyła mi mózg.
— Nic nie szkodzi — zapewnił go Eichi. — To przecież nie twoja wina.
— Ale zmarnowaliśmy mnóstwo czasu na tym pustkowiu dla czegoś takiego!
— Właściwie to wcale nie było to po nic. W końcu jednak pomogliśmy Annalise.
— Żeby zaraz potem nas wystawiła…
— Ale pomyśl, jednak mamy na koncie dobry uczynek.
— Daj spokój. Gdyby ta moja klątwa nie powiedziała mi: „hej, dostań obsesji na punkcie tej dziewczyny”, to powypasalibyśmy tylko krówki, Hera byłaby zadowolona, a my byśmy dawno wrócili do Obozu Herosów.
Eichi powstrzymał przewrócenie oczami. Prawdę mówiąc, powoli zaczęło go nużyć narzekanie Benedicta, ale z drugiej strony mu się nie dziwił, więc nie miał serca powiedzieć mu, żeby przestał. Zresztą miał wrażenie, że to narzekanie miało doprowadzić do czegoś innego. Tyle że nie wiedział, jak zachęcić przyjaciela do powiedzenia tego, co chciał.
— Ale wiesz, co ci powiem? — odezwał się znowu Benedicto, po dłuższej przerwie. — Chociaż teraz już nie czuję… miłości, czy tam obsesji… do Annalise, to jednak ciągle staje mi przed oczami.
— Dlaczego?
Benedicto się zawahał, ale nie milczał zbyt długo.
— Przypominała mi trochę moją siostrę.
— Twoją siostrę? — zdziwił się Eichi. — To znaczy kogoś z domku Afrodyty?
— Nie — zaprzeczył Benedicto. — Moją przyrodnią siostrę, od strony ojca.
Eichi po jego tonie domyślił się, że to nie było przyjemne wspomnienie.
— Och, rozumiem — mruknął. Nie bardzo wiedział, co dodać.
— Właściwie to nie tak, że wyglądały bardzo podobnie — ciągnął Benedicto, jakby nie usłyszawszy odpowiedzi. — Może poza tym, że miały podobny odcień skóry. To bardziej o postawę chodzi, po prostu Lidia nigdy nie bała się życia. No i… ech…
— Jeśli nie chcesz, to nie musisz nic mówić — przypomniał mu Eichi.
— Nie… Chcę w końcu to z siebie zrzucić. Muszę powiedzieć.
Eichi utkwił w nim wzrok. Coraz bardziej ciekawiło go, a jednocześnie niepokoiło, co usłyszy. Nie umknął mu fakt, że Benedicto wspominał o Lidii w czasie przeszłym.
— Lidia jest dużo ode mnie starsza, miała dwanaście lat, gdy się urodziłem. Jej matki nigdy nie poznałem, ale podobno nie była zbyt dobrą osobą. Z ojcem się nienawidzili, ale on nie chciał się z nią rozwieść. Więc los zadziałał sam i w końcu matka Lidii zginęła w wypadku. Ojciec i Lidia zostali sami. I… nie najlepiej się działo. Ojciec nie przyjął dobrze tej sytuacji. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak Lidia to wszystko przeżyła.
I w końcu ojciec poznał Afrodytę, chociaż jak się domyślasz, żadne z nas nie miało pojęcia, że była boginią. Przeżyli krótki romans, ale gdy Afrodyta odeszła, zostawiła ojca w jeszcze gorszym stanie. Już wcześniej dużo pił… a przynajmniej tak mówiła Lidia, ale od tamtego momentu już kompletnie nie znał umiaru.
To się stało, jak miałem pięć lat. Czasem zupełnie nie umiem sobie nic przypomnieć, a czasem we snach widzę wszystko bardzo dokładnie… Ojciec… on… Dostał napadu szału. Chciał się na nas wyżyć, nawet nie wiem, za co. Ale Lidia nie pozwoliła mu mnie dotknąć. Broniła mnie, jak mogła. No i… Narobiliśmy tyle hałasu, że w końcu sąsiedzi się nami zainteresowali, ale przyszli za późno. Lidia uderzyła głową o stół. Jakimś cudem przeżyła, ale do dziś się nie obudziła.
— Zapadła w śpiączkę… — mruknął Eichi, bardziej do siebie niż do Benedicta.
Ten pokiwał głową.
— Zabrali ją do szpitala, a ojca wzięła policja. Podobno zmarł w więzieniu. Ale nigdy go nie odwiedziłem. Nawet nie chciałem…
— A z tobą co zrobiono?
— Trafiłem do domu dziecka. To było podłe miejsce. Tak naprawdę dzieciaki nikogo tam nie obchodziły, byliśmy zbędnym balastem. Zostawili nas samych sobie. I jeszcze te potwory… Nikt mi nie wierzył, kiedy mnie atakowały. Teraz wiem, dlaczego, ale wtedy myślałem, że wszyscy sobie po prostu ze mnie żartują. — Tu znowu na chwilę przerwał. — To się ciągnęło aż do bodajże lipca tego roku, kiedy dom dziecka zbankrutował. Ale oczywiście nami nikt się nie przejął, wylądowaliśmy na ulicy. I wtedy już myślałem, że jestem skończony. Potwory uwielbiały za mną ganiać, a gdy już znalazłem kryjówkę w opuszczonej fabryce, to właśnie tam postanowiła zadomowić się Śrubka. A resztę już znasz…
Eichi milczał, a że wyglądało na to, że tu następował koniec opowieści, to zapanowała niezręczna cisza. Musiał przyznać, że nie spodziewał się, że właśnie tutaj, w przyczepie, pod rozgwieżdżonym niebem Teksasu, usłyszy życiową historię Benedicta. I że okaże się tak ponura. Zawsze myślał, że to on miał się źle, kiedy co roku coś stanowczo szło nie tak, ale jednak w porównaniu z tym, co usłyszał, jego życie było sielanką.
— Nie wiem, co powiedzieć… — odezwał się wreszcie.
— Nic nie musisz — odpowiedział Benedicto. — Właściwie chciałem tylko, żeby ktoś mnie wysłuchał. Dziękuję.
Uśmiechnął się blado. Eichi nie odwzajemnił tego gestu, właściwie to nic nie zrobił, bo jedyne, na co umiał się zdobyć, to istnienie. Poczuł się zupełnie bezradny: chociaż Benedicto zapewniał, że wystarczyło mu wysłuchanie, to jednak chciał coś zrobić, jakoś okazać wsparcie. Ale wszelkie słowa wydawały mu się puste, a pokusę opowiedzenia w zamian czegoś, co wydarzyło się jemu, odrzucił, bo w tej sytuacji byłoby to najgorsze, co mógł zrobić. Już zbyt wiele razy usłyszał, że skupia się wyłącznie na sobie i nie myśli o innych. A tłumaczenie, że w ten sposób łatwiej było mu okazać współczucie, spotykało się z powszechną niewiarą w jego szczere intencje.
— Chciałbym powiedzieć coś błyskotliwego, co cię jakoś pocieszy, czy coś… — westchnął.
— Naprawdę nie trzeba. To, że jesteś, w zupełności mi wystarcza. I jest lepsze od jakichś tam słów.
— Serio tak sądzisz?
— Słuchaj, Eichi, jak mówię, że nie chodzi mi o słowa, to naprawdę to myślę. Po prostu… Wreszcie mam kogoś, komu mogę zaufać. To naprawdę wiele dla mnie znaczy, wiesz?
— Ale…
— Wiem, że chodzi ci o to, że chciałbyś mnie pocieszyć i w ogóle. Tylko już to zrobiłeś, słuchając tej mojej paplaniny. Zresztą, sam trochę źle zrobiłem, mogłem cię ostrzec, zanim zacząłem. W każdym razie już się tym nie zadręczaj.
— Postaram się.
Eichi wiedział jednak, że będzie o tym niejeden raz rozmyślał. Ale Benedicto miał rację — nie było sensu dalej się upierać. Zresztą, było już dość późno i właśnie poczuł zmęczenie, które nazbierało się przez cały ten dzień i pół nocy. Pomyślał, że dobrze byłoby się chociaż przez chwilę przespać, choć przyczepa, niezbyt wygodna, wcale do tego nie zachęcała. Przymknął oczy, ale to poskutkowało jedynie tym, że zamiast po prostu kręcić się i wiercić, to kręcił się i wiercił na ślepo.
Po chwili natknął się na coś cieplejszego od reszty. I chociaż nie było to poduszką, to jednak czuł, że będzie to lepsze niż opieranie się na konstrukcji przyczepy. Oplótł to rękami i ułożył się najwygodniej, jak umiał.
Gdy jego umysł odpływał, doszedł do wniosku, że tym ciepłym czymś musiało być ramię Benedicta.
XIII To coś więcej[]
Po mnóstwie przesiadek do rozmaitych, czasem bardzo dziwnych środków transportu, oczom Benedicta ukazał się Nowy Jork.
Stary, dobry Nowy Jork! Och, jak dobrze było znowu znaleźć się w mieście. Obszary rolnicze zdecydowanie nie były ulubionym miejscem Benedicta. Gorąco, nudno, a na domiar złego wszędzie mnóstwo robactwa. A teraz jeszcze będą mu się kojarzyć z jego klątwą i dziewczyną, która wystawiła go dla boga (nie, żeby specjalnie się jej dziwił). To wszystko skłaniało go do uznania tej misji za najgorsze dni jego życia.
Tylko obecność Eichiego jakkolwiek poprawiała mu humor. Dzięki niemu chociaż nie czuł się samotny. Chociaż miał wątpliwości, czy chodziło o samą obecność drugiego człowieka, czy akurat o niego. Bardziej skłaniał się ku drugiej opcji, bo ludzie na ogół mu nie pomagali. Ale z Eichim było inaczej. Eichi go rozumiał i Benedicto widział, że naprawdę mu na nim zależało. Właściwie to był pierwszą osobą od wypadku Lidii, z którą mógł szczerze porozmawiać.
W zasadzie wcale nie tak często wspominał siostrę, ale odkąd opowiedział o niej Eichiemu, to bardzo często gościła w jego myślach. Nabrał przemożnej ochoty, by ją odwiedzić, chociaż nie łudził się, że jej stan będzie jakkolwiek lepszy. O ile w ogóle jeszcze podtrzymywano ją przy życiu. W końcu minęło już ponad dziesięć lat… Ale chciał się przekonać na własne oczy.
— Eichi? — zwrócił się do przyjaciela.
— Hm? — odpowiedział Eichi, patrząc na niego.
— Mam taki mały pomysł… Zanim wrócimy do Obozu Herosów, chciałbym zajrzeć do jednego miejsca.
— A dokąd?
— Do szpitala. Tego, do którego zabrali Lidię. To niedaleko stąd.
— Dlaczego nie? Właściwie wcale mi się nie spieszy. Możemy iść.
I tak właśnie obrali kierunek do szpitala. W drodze nie odzywali się zbytnio do siebie, ale jednak po pewnym czasie Eichi przerwał milczenie.
— Właściwie zastanawia mnie jedno. Kto płaci za pobyt twojej siostry w szpitalu? To znaczy, ty raczej nie możesz, a twój ojciec… no wiesz…
Benedicto zauważył wahanie w jego głosie. Zrozumiał, że Eichi nie chce go urazić.
— Dziadkowie Lidii mają całkiem niezły majątek, więc mogą sobie na to pozwolić — wyjaśnił. — Liczą na to, że się kiedyś wybudzi. To znaczy… ja też mam nadzieję. Ale tak realistycznie nie bardzo wierzę, że to się stanie.
— Och… A co z tobą? Skoro twoi dziadkowie są tacy bogaci…
— To nie moi dziadkowie — sprostował Benedicto. — To rodzice matki Lidii. Zresztą, nawet gdyby byli moimi dziadkami, to nie wiem, czy bym im się spodobał.
Eichi spojrzał na niego pytająco.
— To straszni rasiści — wyjaśnił Benedicto. — Szpitalowi płacą w zasadzie tylko dlatego, że Lidia wdała się w matkę. Zresztą, i tak nie lubili się z ojcem.
Wzruszył ramionami. Nie miał ochoty dalej ciągnąć tematu dziadków Lidii, zwłaszcza że i tak widział ich może raz w życiu. Więcej usłyszał o nich od samej Lidii. Eichi chyba to zrozumiał, bo więcej nie dopytywał.
Gdy dotarli do szpitala, Eichi oznajmił, że będzie się kręcił gdzieś po okolicy, tak więc Benedicto wszedł do środka sam. Choć dobrze wiedział, gdzie powinien iść, i tak dał się poprowadzić lekarzowi. Starał się skupić na jego słowach, choć tak średnio mu wychodziło.
— Uprzedzam pana, że jej stan nie zmienił się od poprzedniego razu. Nadal nie ma z nią kontaktu, chociaż dokładamy wszelkich starań, by jej pomóc.
Benedicto nie spodziewał się niczego innego. Zresztą nie po to tu przyszedł — chciał po prostu ją zobaczyć, chociaż nie przypuszczał, by mogło to mu jakkolwiek pomóc. W końcu wszedł do małej sali z jednym łóżkiem. Usiadł na krześle i przyjrzał się leżącej kobiecie.
Lidia nie zmieniła się zbytnio od wypadku. Jej blada cera kontrastowała z ciemnobrązowymi włosami, które rozsypały się na poduszce wokół jej twarzy. Jak zawsze, miała zamknięte oczy i wyglądała po prostu tak, jakby zwyczajnie spała i już zaraz miała się obudzić. Ale Benedicto wiedział, że tak się nie stanie. Musiał się pogodzić z faktem, że jeszcze długo pozostanie tutaj, podłączona do całej aparatury i pod czujnym okiem lekarzy, starających się jej jakkolwiek pomóc.
— Cześć — mruknął. Czasem się zastanawiał, czy siostra go słyszy. — Wiesz, dużo się wydarzyło…
Przerwał. Nie wiedział, jak ująć w słowa wszystko to, co myślał i czuł. I co właściwie chciał powiedzieć, od czego zacząć. Bo rzeczywiście się dużo działo, a fakt, że okazał się greckim herosem, dość znacząco zmienił jego życie. No i…
— Chyba w końcu znalazłem swoje miejsce — odezwał się wreszcie. — To znaczy… To zależy, jak na to patrzeć. Ludzie w Obozie Herosów są dziwni. Moje rodzeństwo okropnie mnie wkurza… To znaczy, rodzeństwo od strony mamy. Bo wiesz, w końcu dowiedziałem się, kim ona jest. Nie spotkałem jej… Widziałem ją tylko raz we śnie. Była piękna. I pewnie nie uwierzysz, jeśli powiem ci, kto to jest. Sama Afrodyta. I to nie kobieta o takim imieniu, tylko naprawdę Afrodyta, ta bogini. Tak, bogowie istnieją. I to przez nich mam moją klątwę.
Pamiętał bardzo dobrze, kiedy uświadomił sobie istnienie klątwy i opowiadał o niej Lidii. Czuł się wtedy dość głupio i zastanawiał się, czy nie przesadza, ale teraz, patrząc na wszystko, co się stało, był pewien, że miał rację. I to, szczerze mówiąc, ostatnio zaczynało go niepokoić, ale nie rozumiał, dlaczego.
— W ogóle to wyobraź sobie, że poznałem jeszcze kogoś, kto jest przeklęty. Też mieszka w Obozie Herosów. Nazywa się Eichi. — Mówiąc to imię, uśmiechnął się rozczulony. — Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że go mam, wiesz? Może i znamy się od niedawna, ale znaczy dla mnie więcej niż ktokolwiek inny. Ja… Gdyby nie ta klątwa, to może nawet bym pomyślał, że to coś więcej. Ale to chyba niemożliwe. Ona zwykle uderza znienacka. Zresztą… To musiałoby znaczyć, że nie jest dla mnie odpowiedni.
Gdy powiedział to na głos, nagle zorientował się, na czym polegał jego niepokój. Jeśli faktycznie rozgryzł klątwę i działała tak, jak zawsze sądził, to albo mylił się w swoich uczuciach, albo już wkrótce miało wydarzyć się coś złego. I prawdę mówiąc, zdecydowanie wolał się mylić.
Wolał nie kochać Eichiego, niż doprowadzić do tragedii.
XIV To nie ma prawa wypalić[]
Wraz z nadejściem ósmego grudnia w Obozie Herosów jak co roku od kilku lat rozpoczęły się przygotowania na niespodzianki dnia następnego. Oczywiście nie dało się specjalnie przewidzieć, co mogło się dokładnie wydarzyć, bo każde urodziny Eichiego były inne. To nie musiały być potwory, tak jak myrmeki. To mogło być choćby odżycie dawnej kłótni pomiędzy domkami (gdzie najpewniej jednym z nich byłaby Szóstka). A mogło się okazać, że wcale nie będzie śmiertelnego zagrożenia. Tak jak pewnego razu, gdzie klątwa sprawiła jedynie, że wysiadł prąd.
Eichi nie wykluczał też opcji, że tym razem będzie to coś osobistego. Bo takie zadławienie się jedzeniem nie stwarzało dla obozu zagrożenia, lecz dla niego samego jak najbardziej. Zważywszy na to, że już od dawna klątwa nie atakowała jego osobiście, nie zdziwiłby się, gdyby tym razem akurat tak było. Co ciekawe, intuicja podpowiadała mu, że tym razem będzie to coś szczególnie niezwykłego.
Choć równie dobrze mogła to nie być intuicja, a raczej Benedicto, który bez przerwy się nad tym głośno zastanawiał. Nawet po nocy, gdy już nadszedł dzień pechowych urodzin, nadal go to zajmowało.
— Wiem, że nie powinno mnie to tak ekscytować — przyznał syn Afrodyty, gdy spotkali się rano przy zbrojowni. — Ale naprawdę jestem ciekaw, jak wygląda klątwa, która nie jest moja. I wiem, że już mi mówiłeś, ale chcę się przekonać osobiście.
— A po wszystkim rozumiem, że z równie wielką ekscytacją odwiedzisz mnie w szpitalu? — odparł Eichi, który w tej chwili był zajęty wypatrywaniem zagrożenia, które mogło na niego czyhać w oddali.
— Ale nie masz pewności, że wylądujesz w szpitalu.
— No nie, ale jest spora szansa. — Eichi przypomniał sobie swój powrót do zdrowia po starciu z wściekłymi, gigantycznym mrówkami. — Chociaż mam nadzieję, że jednak nie…
— Ja też, nie chciałbym, żebyś został ranny.
— Oj, uwierz, klątwa na pewno mnie zrani. Nawet jeśli nie fizycznie, to emocjonalnie. Jakiś sposób na pewno znajdzie.
Benedicto wyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał.
— Emocjonalnie… To znaczy jak?
— Właściwie to jeszcze tak nie uderzyła — przyznał Eichi. — Chociaż prawie, bo jak jednego razu wysiadł prąd, to niemal zanudziłem się na śmierć. Co prawda lubię czytać książki, ale wiesz, że dla mnie to niezbyt łatwe, potrzebuję dużo czasu. A książek po starogrecku niestety nie miałem, więc… — Przypomniał sobie, o co właściwie Benedicto go pytał i zmusił się do powstrzymania toku myślowego o książkach, które podsuwał mu ojciec. — W każdym razie to nie wiem dokładnie, jakby mogło wyglądać to emocjonalne zranienie. Pewnie klątwa doprowadziłaby do splotu jakichś nieprzyjemnych wydarzeń z okrutnym finałem czy coś.
Benedicto milczał, a Eichi nie bardzo wiedział, o co mu chodziło. Prawdę mówiąc, ostatnio w ogóle dziwnie się zachowywał, a zaczęło się to od ich powrotu z misji w Teksasie. Gdy Benedicto wyszedł ze szpitala, Eichi wyczuł w nim zmianę, ale nie umiał wytłumaczyć, skąd się wzięła. Z pewnością nie miała nic wspólnego ze stanem zdrowia Lidii, bo ten nie zmienił się ani na jotę. Ale choć Eichi pytał o to już kilka razy, za żadnym razem nie dostał satysfakcjonującej go odpowiedzi. Zamiast tego Benedicto co pewien czas zadawał mu jakieś dziwne pytania, nie chcąc przy tym wyjaśnić ich kontekstu. Tak było i tym razem.
— Benedicto — zwrócił się do milczącego przyjaciela po imieniu. — Powiedz mi szczerze, coś cię martwi? Bo sam zaczynam się niepokoić.
— Nic — odpowiedział Benedicto, ale przy tym się zawahał. Czyli zdecydowanie coś było na rzeczy. — Znaczy, tak sobie tylko trochę rozmyślam.
Eichi nieco bał się rozmyślań Benedicta, bo nie był pewien, czy wynikało z nich coś sensownego.
— Jak myślisz, czy moja klątwa może działać z opóźnieniem? — wypalił nagle.
Eichi spojrzał na niego zaskoczony.
— A ty co tak nagle?
— Tak po prostu — stwierdził Benedicto wymijająco. — To jak myślisz, tak czy nie?
— Chodzi ci o to, że jak się w kimś zakochasz… albo ktoś w tobie… to czy negatywne skutki mogą przyjść później?
— Mniej-więcej.
— A mówisz, że zawsze działo się to nagle? Bum, rodzą się uczucia, a z nimi problemy?
Benedicto kiwnął głową.
— No nie wiem — przyznał Eichi. — Może klątwa działa nieco inaczej, niż zakładałeś? Albo… może coś wchodzi jej w drogę? Bo ja wiem, inna klątwa?
Wzruszył ramionami, bo prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, dokąd Benedicta miały doprowadzić te teoretyczne rozważania. Ale jego ostatnie słowa wywarły na synu Afrodyty spore wrażenie. Otworzył szeroko oczy, jakby zaskoczony, ale po krótkiej chwili na jego twarzy pojawiło się coś, co Eichi wziął za wyraz olśnienia.
— Oczywiście! — Benedicto klasnął się w czoło. — Jaki ja byłem głupi!
— Co masz na myśli? — Eichi zupełnie za nim nie nadążał. — Olśniło cię coś?
— Tak — westchnął tamten. — Niestety tak.
— Niestety?
— Przepraszam, Eichi.
To powiedziawszy, Benedicto odwrócił się i odszedł. Eichi powiódł za nim wzrokiem, kompletnie zaskoczony. O co mu do diabła chodziło? Ciągle odpowiadał wymijająco, jakimiś niezrozumiałymi frazesami, a teraz jeszcze te przeprosiny. Za co go przepraszał? I czemu jego głos drżał, gdy to mówił? Jakby przeczuwał coś strasznego, co miało się wydarzyć. Zaraz… strasznego?
Czyżby Benedicto jakimś cudem wiedział, co przytrafi się dziś Eichiemu? Ale… skąd? Przecież nie mógł tego wiedzieć! Nikt nie wiedział, no chyba że Wyrocznia. Ale jeszcze nigdy nie próbował jej pytać o detale urodzinowej klątwy, a wątpił, że Benedicto się z nią skonsultował i to jeszcze za jego plecami. W końcu ufali sobie na tyle, by mówić o wszystkim. A przynajmniej tak się Eichiemu zdawało.
To znaczy dobrze, może on sam Benedictowi o jednej rzeczy nie mówił. O tym, że odkąd ten zjawił się w Obozie Herosów, wrzeszcząc o swojej miłości do cyklopicy Śrubki, w życiu Eichiego coś się nieodwracalnie zmieniło. Jakby… pojawił się jakiś brakujący element. Od tamtej pory nie był w stanie wyobrazić sobie życia bez Benedicta. Jego obecność sprawiała, że dni były lepsze, to jemu mógł opowiadać o wszystkim, nieważne, jak błahe by to nie było. No i to od niego nie umiał oderwać wzroku, gdy tylko się zjawiał. Benedicto był dla niego wszystkim i właśnie dlatego nigdy mu o tym nie powiedział.
Jego rozmyślania przerwało przybycie osoby, której zdecydowanie nie chciał widzieć.
— Cześć, Eichi! — przywitała się Stella Juel.
— Hej — odparł niemal odruchowo, zanim w ogóle się jej przyjrzał, ale już po chwili zorientował się, z kim ma do czynienia. — Nie jestem pewny, czy to dobry pomysł, żebyś do mnie przychodziła — zauważył. — Nie dzisiaj.
— Nie boję się twojej klątwy — odparła.
Eichi uniósł brew. Jakoś nie przypominał sobie, żeby była tak odważna, kiedy Obóz Herosów był z jego winy atakowany. Ale nic nie powiedział. Szczerze musiał przyznać, że ciekawiło go, czemu chciała się z nim zobaczyć i to akurat dziś.
— Właściwie to… — zawahała się, ale Eichi mógłby przysiąc, że udawała dla lepszego efektu — chciałabym dać ci coś z okazji urodzin.
— Naprawdę? — Tym razem nie powstrzymał wyrażenia zdziwienia na głos. — To… No wiesz, nie spodziewałem się…
— Wiem, wiem — przerwała mu Stella. — W poprzednich latach o tym nie myślałam, przyznaję. Ale teraz… — Spuściła wzrok, niby to zawstydzona. — Teraz to się zmieniło.
Eichi już nawet nie próbował się zastanawiać nad tym, o co naprawdę jej chodziło. Wiedział tyle, że na pewno nie o prezent urodzinowy. Bo niby co mogło być tym prezentem? W cienkiej kurteczce, którą na sobie miała, nie było ani jednej kieszeni, a ona nie trzymała w rękach żadnej, choćby najmniejszej paczki.
Stella spojrzała na niego, a on, mimo woli, odwzajemnił to spojrzenie. Napotkał jej oczy, o dość niezwykłym odcieniu bursztynu, ale nie zaskoczyły go. Widział je już wcześniej, a poza tym dzieci Afrodyty często wykazywały się niecodziennymi cechami wyglądu. Bardziej zdziwiło go milczenie, które zapanowało.
„Cisza przed burzą” — pomyślał, choć nie wiedział, czemu takie porównanie przyszło mu na myśl.
Wreszcie Stella spojrzała gdzieś ponad jego ramieniem. On nie zdążył sprawdzić, na co patrzyła, bo zaraz po tym położyła dłonie na jego ramionach. Wyglądało na to, że zajął jej uwagę na dobre.
— Co ty…
Nie zdołał dokończyć. To wszystko było już wystarczająco dziwne, ale gdy Stella przyciągnęła go do siebie i pocałowała, jego mózg zawiesił się na parę chwil. I dopiero, gdy zorientował się, co się działo, odepchnął ją.
— Co ty wyprawiasz?! — zawołał. — Co to miało być? Ty… ja… to… Co?!
Stella nie spojrzała na niego. Wodziła wzrokiem gdzieś w oddali z nieodgadnionym wyrazem twarzy, co go nagle wyjątkowo zaczęło drażnić.
— Myślałam, że…
— Myślałaś co? Że mi się to spodoba?
— Właściwie to tak — przyznała.
— Ale skąd w ogóle taki wniosek? — Już nie próbował ukrywać zdenerwowania. — Co ci w ogóle odbiło? Jakoś trudno mi uwierzyć w to, że ci się podobam — dodał.
Stella rzuciła mu ponure spojrzenie. Eichi westchnął, bo nawet aż zrobiło mu się jej odrobinę żal.
— Posłuchaj mnie — powiedział, starając się choć odrobinę opanować. — To nie ma prawa wypalić. Ja i ty… zupełnie do siebie nie pasujemy. Zresztą, kompletnie nic do ciebie nie czuję. No, może poza obrzydzeniem po tym, jak bez mojej zgody mnie pocałowałaś. — W ostatnim zdaniu pozwolił sobie na wyraźny ton wyrzutu. — Więc jeśli nie masz mi nic więcej do powiedzenia, to nie ma sensu, żebyśmy dalej rozmawiali.
Stella chwilę milczała, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.
— Rozumiem — wymamrotała w końcu. — Nie będę ci więcej przeszkadzać.
I odeszła. A Eichi dalej stał na dworze, przy zbrojowni, próbując przetworzyć wszystko, co się właśnie wydarzyło.
Najbardziej w tym wszystkim zdziwiło go, że na zewnątrz zachował względny spokój, podczas gdy w środku wszystko się w nim gotowało. Tak naprawdę miał ochotę pobiec za Stellą i wykrzyczeć jej w twarz, jak bardzo nie mógł jej znieść. To, że coś kombinowała, to jedno. Ani trochę nie wierzył w to, że mogła naprawdę się w nim zakochać, zwłaszcza że nie czynił wielkiej tajemnicy ze swojego kompletnego braku zainteresowania dziewczynami. Ale żeby go całować? To była gruba przesada! Jeszcze nigdy, przenigdy nikt nie zachował się wobec niego tak bezczelnie! A spotkał kiedyś Apollina, to o czymś świadczyło.
Niemal nieświadomie otarł dłonią usta. Zupełnie nie tak wyobrażał sobie swój pierwszy pocałunek! Nie miał zostać tak potraktowany! Chciał pocałunku szczerego, z uczuciem i na pewno nie z nią. I, prawdę mówiąc, wiedział, z kim.
Wbrew wszystkiemu, co czuł, roześmiał się pod nosem. To było tak głupie, tak absurdalne! Przez cały ten czas przeczył samemu sobie, a teraz, z taką łatwością, przyznał się przed sobą. Po raz pierwszy pomyślał o tym wprost, bez żadnych tłumaczeń. A zaraz po tym przypomniał sobie, po co te tłumaczenia były. I olśniło go, tak jak Benedicta parę chwil temu. W końcu zrozumiał, co przyjaciel miał na myśli. O ile, po tym wszystkim, nadal zostanie jego przyjacielem.
Ale nie mógł się tego dowiedzieć, jeśli się z nim nie spotka. Poszedł poszukać Benedicta.
XV Marcus miał co do ciebie rację[]
Chociaż Benedicto udał się w stronę domków, ani myślał wejść do Dziesiątki. Zamiast tego oparł się o jej zewnętrzną ścianę i przymknął oczy, starając się zebrać myśli. Bo to, że wszystko w jego głowie zaskoczyło, nie znaczyło, że nie panował tam istny chaos.
Odkąd w szpitalu uświadomił sobie swoje uczucia, nie umiał zrozumieć, jakim cudem jeszcze nic się nie wydarzyło. Czemu owe uczucia go nie zaślepiły i czemu nie stało się nic złego? Skoro zawsze tak się działo, to z Eichim powinno wyglądać to tak samo. A jednak tak nie było, więc przez cały ten czas zastanawiał się, czy się nie pomylił. Czy nie mylił bliskiej przyjaźni z miłością. Czy jego serce jednak nie uważało, że Eichi był aż tak ważny. Ale teraz już wiedział, że klątwa postanowiła sobie z niego okrutnie zażartować.
Bo oczywiście postanowiła skumać się z klątwą Eichiego! To było jedyne logiczne wytłumaczenie. Czekały obie na idealny moment, żeby uderzyć. Chociaż, prawdę mówiąc, Benedicto nie bardzo wiedział, w jaki sposób jego klątwa miała zranić Eichiego. Skoro miał być najgorszą możliwą osobą dla Benedicta, to jak sam miał na tym ucierpieć? Skoro nikt, wliczając w to cyklopicę Śrubkę i Annalise, jeszcze nie został zraniony przez sam fakt, że Benedicto coś do niego poczuł (no dobrze, może Śrubkę ubodło to, że nie zdołała go zjeść). To ci, którzy się w nim zakochiwali, dostawali w zamian złamane serce!
Tylko jakoś trudno było mu uwierzyć w to, że właśnie taki kierunek miało to obrać. Bo jeśli Eichi też coś do niego czuł, to niby jakim cudem miałby być najgorszą osobą? Nie, to zupełnie nie miało sensu. Musiało chodzić o coś innego. Przed północą dowie się, o co. Miał tylko nadzieję, że nie będzie aż tak źle.
Postanowił przejść się pomiędzy domkami. Nie miał lepszych pomysłów na to, czym mógł się zająć, a nie miał ochoty przyspieszać spotkania z Eichim, choć wiedział, że było nieuniknione. Nie był jeszcze na to gotów. Chciał sobie jeszcze odrobinę przemyśleć wszystkie odkrycia, których nagle dokonał i jeszcze najlepiej ustalić, czy mówić mu o swoich uczuciach.
W czasie krótkiego obchodu okolicy domków nie doszedł do żadnych mądrych wniosków. Zaczął się też zastanawiać, czy jednak wszystkiego nie wyolbrzymia. Może jednak Eichi wywoła w Obozie Herosów bitwę na śmierć i życie, a nie wplącze się w kłopoty sercowe? Tak, to było bardzo możliwe… A skoro tak, to powinien jednak poświęcić więcej uwagi temu, żeby być gotowym na tę ewentualność. Zawrócił więc w stronę zbrojowni. Ale po drodze tak się zamyślił, że dopiero głosy uświadomiły mu, że nie był sam.
— Teraz to się zmieniło — powiedział żeński głos, którego Benedicto w pierwszej chwili nie rozpoznał.
Uniósł głowę i zorientował się, że dziewczyną była Stella Juel. Och, znowu ona… Już miał odwrócić się i odejść, gdy dotarło do niego, że rozmawiała z nikim innym, jak z Eichim. A zaraz po tym przyciągnęła go do siebie i pocałowała.
Benedictowi pociemniało przed oczami. A więc to tak! Teraz wszystko zrozumiał. Eichi sobie z nim przez cały ten czas pogrywał!
Nie wiedząc, co robi, odwrócił się i odbiegł. Gdy już znalazł się wystarczająco daleko, przeszedł do szybkiego marszu, ale nadal oddychał szybko, co bynajmniej nie miało nic wspólnego z zadyszką. Nie, to wszystko wina tego, co zobaczył. Ale… jakim cudem? Gdyby miał problemy ze wzrokiem, pomyślałby, że coś mu się przywidziało. Ale tak nie było, widział to wyraźnie! To był pocałunek, bez cienia wątpliwości.
I nagle wszystko zaczęło się układać. Przypomniał sobie te wszystkie chwile, w których Stella Juel zaczepiała Eichiego, a ten był wobec niej podejrzanie miły. A potem usilnie chciał przekonać Benedicta, że Stella coś kombinowała. Podczas gdy jednak to było to, na co wyglądało! Czysty flirt! Tak… To było zupełnie jasne. Zmówili się, żeby zrobić z niego totalnego głupka! A on już zaczynał wierzyć, że tym razem komuś na nim zależało. Jak widać, popełnił błąd.
Szedł, dokąd nogi go niosły i w końcu znalazł się przy sośnie Thalii. Drzewie, którego magiczna moc od lat strzegła granic Obozu Herosów. Ach, tak. Znalazł się na granicy. Może to był znak? Może powinien opuścić obóz? W końcu i tak dla nikogo się tu nie liczył. Tu czy w Nowym Jorku, to bez znaczenia. Nawet nie robiło mu już różnicy, czy potwory go dopadną i zjedzą. Ale jednak… Zawrócił. Jeśli naprawdę chciał opuścić Obóz Herosów, powinien najpierw chociaż wziąć rzeczy. Być może wtedy przeżyje choć chwilę dłużej.
Przy sali artystycznej zorientował się, że ktoś zmierzał w jego kierunku. Benedicto postanowił udawać, że nikogo nie dostrzegł, w nadziei, że go nie zaczepi, bo zupełnie nie był w nastroju do rozmów. Ale nie wszystko poszło po jego myśli. Gdy był już blisko, nie zdołał powstrzymać ciekawości i zerknął w jego stronę. Tym kimś był Eichi.
— Benedicto! Jak dobrze, że cię widzę — powiedział.
— Ach, tak? — mruknął Benedicto, nie umiejąc powstrzymać sarkazmu.
Eichi musiał to dostrzec, bo zmarszczył brwi.
— No, tak? — odpowiedział. — Chcę ci o czymś powiedzieć.
— A niby o czym? Wiesz, daruj sobie.
— Co cię ugryzło? — zdziwił się Eichi. — Zrobiłem ci coś?
— Naprawdę zamierzasz zgrywać niewiniątko? — Benedicto skrzyżował ręce na piersi. — Wszystko widziałem.
— Widziałeś? Co… — urwał, by po sekundzie kontynuować. — Och… to.
— Właśnie — potaknął Benedicto. — To. Nie musisz się tłumaczyć, dobrze rozumiem, o co tu chodzi. Udało ci się zrobić ze mnie durnia, gratulacje! Ale wiesz co, nie musiałeś czekać z tym tak długo. Przynajmniej nie zacząłbym sobie wyobrażać nie wiadomo czego.
— Ale o co ci chodzi? Jak niby zrobiłem z ciebie durnia?
— Naprawdę nie wiesz, czy się nabijasz? Widziałem, jak całujesz się ze Stellą Juel!
— To nie tak jak myślisz! — zaprotestował Eichi. — Ona mnie zaskoczyła! A zaraz po tym ją odepchnąłem!
— Niby czemu mam ci wierzyć?
— Bo to prawda! Czy naprawdę jesteś taki głupi, żeby pomyśleć, że mógłbym się kochać w Stelli?
Jeśli w ten sposób Eichi chciał przekonać Benedicta, to zupełnie nie trafił.
— Aha! — zawołał syn Afrodyty. — No jasne, ja głupi! Wiesz, co, Eichi? Marcus miał co do ciebie rację.
Eichi otworzył usta, oburzony, ale nic nie powiedział. Całkowicie go zatkało. Musiał zrozumieć, że nie miał żadnych kontrargumentów. Benedictowi ten widok sprawił dziwną satysfakcję. Uśmiechnął się, chociaż bez radości.
— Nie wiesz, co powiedzieć? — odezwał się po chwili przerwy, wyjątkowo spokojnie. — Nie dziwi mnie to.
— Och, jesteś niemożliwy! — wykrzyknął w końcu Eichi w wyrazie bezsilnej frustracji.
— Wiesz, nie mam czasu więcej tego wysłuchiwać — oświadczył Benedicto. — Nie mamy sobie już nic do powiedzenia. Żegnam.
Wyminął Eichiego i skierował się ponownie w stronę domków. Gdy przeszedł ze sto metrów, usłyszał za sobą głos.
— Benedicto, czekaj! — zawołał Eichi błagalnie. — Posłuchaj mnie choć przez chwilę!
Ale on nie zamierzał go słuchać. Zignorował wołanie i dotarł do domku Afrodyty. Tam usiadł na swoim łóżku i wziął do rąk plecak. Ale nie zaczął się pakować. Mimo początkowej przemożnej ochoty, by natychmiast opuścić Obóz Herosów i więcej tu nie wracać, nie poddał się pokusie. To byłoby głupie dać się zjeść potworom tylko dlatego, że Eichi okazał się kompletnym draniem.
Niestety, nawet takie racjonalne rozmyślania nie pomogły zamaskować bólu rozdzierającego mu serce.
XVI Szczerość za szczerość[]
Przez kilka dobrych minut Eichi nie umiał się ruszyć z miejsca. Wpatrywał się tępo przed siebie i zupełnie nie przyjmował do wiadomości tego, co się wydarzyło. Naprawdę, już doświadczenia ze Stellą były wystarczająco przykre. Ale to? To już jakaś przesada!
Benedicto to widział… Ale nie widział wszystkiego, to na pewno, bo inaczej nie zinterpretowałby sytuacji tak opacznie! Zrozumiałby natychmiast jego intencje! Ech, no czemu? Czemu nie mógł patrzeć chociaż przez kilka sekund dłużej? A zresztą, nawet jeśli nie było mu to dane, to jakim cudem w ogóle wyciągnął takie wnioski? Czy naprawdę sądził, że Eichi był takim dobrym aktorem, by go skutecznie oszukać? I to jeszcze przez całe miesiące… „Nie musiałeś czekać z tym tak długo”. Benedicto uważał, że cała ich relacja od początku była jednym wielkim żartem! Nie, naprawdę, to musiał być jakiś okropny sen.
Uszczypnął się w ramię, ale to nic nie dało. Nie obudził się, rzeczywistość się nie rozpłynęła, zastąpiona lepszą wersją. Nie, to działo się naprawdę. Stał na dworze, w zimny grudniowy dzień, wytrącony z równowagi przez Stellę Juel, a Benedicto Morte właśnie go kompletnie znienawidził za coś, czego nie zrobił. To było już za dużo na dziś.
— Masz, co chciałaś, ty głupia klątwo! — krzyknął prosto w niebo. Głos mu zadrżał. — Zadowolona?!
Być może dalej by tak wrzeszczał, ale słowa uwięzły mu w gardle. Dobrze wiedział, że gdyby spróbował powiedzieć coś jeszcze, to już zupełnie nie wytrzyma. Zerknął w stronę domków; jego uwadze nie uszło, że obraz mu się nieco rozmazał przed oczami. Ostatnie, na co teraz miał ochotę, to iść tam i natknąć się na jakiegoś obozowicza. Podążył więc w stronę znajdującego się nieopodal lasu. I gdy się w nim znalazł, cieszył się, że to zrobił, bo już nie umiał dłużej powstrzymywać łez. Zanim się obejrzał, już szlochał głośno, rad, że nikt nie mógł go teraz zobaczyć.
Eichi dostrzegł upływające godziny dopiero, gdy niebo pociemniało. Przez cały ten czas włóczył się po lesie, nie spotykając nikogo, herosa, zwierzęcia czy potwora i uparcie ignorował narastający ból nóg zmęczonych wędrówką. Obawiał się, że jeśli się zatrzyma, to już tak zostanie na zawsze. Ale nadejście zmroku było dla niego znakiem, że jednak powinien zrobić coś innego. Ale co? Opuścić las? Na to nie miał ochoty. W obozie z pewnością dopadliby go herosi zaciekawieni tym, co ostatecznie wywinęła jego klątwa, a poza jego granicami potwory szybko by go wywęszyły — w tym stanie nie miałyby trudności z pokonaniem go. Ale jednak nie mógł chodzić tak wiecznie. Ostatecznie zdecydował się przysiąść na chwilę na zwalonym pniu.
Spojrzał w niebo, teraz już zupełnie ciemne. Dostrzegł na nim pojedyncze gwiazdy, które tu było widać lepiej niż w mieście. Gwiazdy… Nagle jego pamięć przywołała wersy przepowiedni, o których dawno nie myślał.
„Gwiazda na twojej drodze stanie i miłość, choć nie chcesz, bezprawnie zagarnie”.
Gwiazda… Oczami wyobraźni ujrzał bransoletkę Stelli, z gwiazdą. No oczywiście… To ona była gwiazdą. Ale nadal nie rozumiał ostatniego wersu. Miłość bezprawnie zagarnie… Ale przecież nie zagarnęła miłości! Fakt, całując Eichiego, zraziła do niego Benedicta, ale słowo „zagarnie” nie bardzo tu pasowało. To prędzej jego samego mogła zagarnąć! Ale przecież się jej nie udało. Bo, jak szczerze jej to wyznał, nie czuł do niej nic. Jednak Benedicto tak myślał… Myślał, że Stella zagarnęła Eichiego dla siebie.
I wtedy zaskoczyło. Miłością z przepowiedni wcale nie był Benedicto, tylko on sam! Bo przecież nie mówiła, o czyją miłość chodziło. Ale jeśli jego wnioskowania były słuszne, to musiało to oznaczać, że Benedicto jednak coś do niego czuł. A jeśli tak, to nic dziwnego, że zareagował w ten sposób.
— Nawaliłem totalnie — odezwał się głośno, choć nie bardzo wiedział, czemu, skoro równie dobrze mógł to po prostu pomyśleć. — Teraz do końca świata będzie mnie nienawidził.
Powiedziawszy to na głos, wcale nie poczuł się lepiej, bo wszystko wskazywało na to, że tak będzie. A nawet jeśli Benedicto przestanie go nienawidzić, to Eichi nie łudził się, że między nimi wszystko będzie jak dawniej. Był pewien, że Benedicto już wiedział o jego uczuciach, choćby przez sposób działania jego klątwy.
„Świetny radar na adoratorów” — pomyślał Eichi ponuro.
Prawdopodobnie wkrótce doszedłby do jakichś dalece idących i bardzo ponurych wniosków, ale usłyszał czyjeś kroki, na tyle głośne, że z pewnością nie należały do żadnego z mieszkańców lasu. Chociaż już od paru godzin nie płakał, i tak przetarł oczy rękawem kurtki, po czym odwrócił głowę, by zobaczyć, kto to był. Miał cichą nadzieję, że Benedicto wszystko przemyślał i postanowił dać mu drugą szansę, ale osoba, która zmierzała w jego kierunku, była dużo niższa i drobniejsza od Benedicta. Eichi westchnął pod nosem. Nie miał ochoty na pogawędki.
Wreszcie tajemnicza postać znalazł asię na tyle blisko, że mimo niemal kompletnego braku światła Eichi zdołał ją rozpoznać.
— Ty! — Zerwał się z miejsca i po chwili się przy niej znalazł. — Naprawdę masz tu czelność przychodzić po tym, co mi zrobiłaś? Naprawdę ci nie wystarczy, że jak zawsze wszystko dla zabawy zniszczyłaś?! Musisz mnie jeszcze gnębić?! — Dziewczyna nie odpowiadała, więc dodał: — Odpowiedz mi, Stella!
Ostatnie zdanie wywarło na niej wrażenie. Na jej twarzy natychmiast pojawiła się żądza mordu.
— Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie Stellą, to rzucę cię potworom na pożarcie — zagroziła.
Sekundę zajęło mu zorientowanie się, o co jej chodziło, ale w końcu zrozumiał.
— Bella? — zdziwił się. — Co ty tu robisz? A zresztą, nieważne. Założę się, że razem ze Stellą to wymyśliłaś! I co, ona nie miała odwagi się pokazać, więc przyszłaś na jej zastępstwo? Więc proszę, patrz! — Rozłożył ramiona w bezradnym geście. — Udało się wam! Znowu złamałyście kolejne serce!
— Opanuj się, Eichi! — odparła Bella Juel.
— Mam się opanować? To trzeba było myśleć o tym wcześniej!
— No to dobra, nie opanowuj się — westchnęła Bella. — Ważne, że się znalazłeś.
Eichiemu to zdanie jakoś nie pasowało do chęci zupełnego pogrążenia go.
— Jest już wieczór, połowa obozu się o ciebie martwi — ciągnęła córka Afrodyty. — Szukaliśmy cię. I dobrze, że znalazłam cię jako pierwsza.
— Bo co? Jakoś nie rozumiem, czemu sprawia ci to taką satysfakcję.
— Chcę z tobą porozmawiać — oświadczyła Bella. — Usiądźmy.
Wskazała pień, na których Eichi jeszcze przed chwilą siedział. A on jakoś nie bardzo miał ochotę na rozmowy, ale był na tyle ciekaw, co też Bella mogła mu chcieć powiedzieć, że aż spełnił jej prośbę. Właściwie, cokolwiek usłyszy, nie mogło to już być nic gorszego od wydarzeń poranka. Córka Afrodyty przysiadła się do niego.
— Opowiem ci coś — zaczęła. — I proszę, nie przerywaj mi.
— No dobra — zgodził się Eichi, choć nieco niechętnie.
— Widziałam rano Benedicta — zaczęła. — W domku Afrodyty. Nie wyglądał najlepiej, a właściwie to był zupełnie załamany. No i domyśliłam się, że Stella musiała wprowadzić w życie swój durny plan.
— Durny? — powtórzył Eichi.
— Miałeś mi nie przerywać — przypomniała dziewczyna. — Ale tak, durny, kompletnie idiotyczny plan. Więc poszłam do niej, żeby usłyszeć to z jej ust, a nie jakieś plotki. Ale gdy ją zobaczyłam, wcale nie wyglądała na zadowoloną, raczej się na coś denerwowała. No i się dowiedziałam, że plan nie wypalił. A przynajmniej nie w pełni.
Eichi chciał zadać kolejne pytanie, ale w porę się powstrzymał. Wcale nie chciał sprawdzać, czy Bella była w stanie wprowadzić swoje groźby w życie. Ona tymczasem się roześmiała i to całkiem głośno.
— Wiesz, to jest nawet zabawne, że zupełnie tego nie przewidziała! A powinna się spodziewać, że dasz jej kosza! — Przerwała, by dać upust śmiechowi. — No błagam, czy naprawdę spodziewała się, że nawróci cię na dziewczyny? Czasem się zastanawiam, czy na pewno jesteśmy bliźniaczkami.
— Nie mów, że naprawdę się we mnie kochała — wypalił Eichi, przerażony na samą myśl.
— Oczywiście, że nie!
Eichi odetchnął z ulgą. Nie uszło to uwadze Belli.
— Spokojnie, aż tak źle z nią nie jest. Ale ubzdurała sobie, że chce przywrócić rytuał przejścia. Ten, z którego zrezygnowaliśmy, gdy Piper została grupową. Więc wybrała sobie ciebie i do działań przystąpiła akurat, jak w obozie zjawił się Benedicto.
— I co, nie zorientowała się, że kompletnie mnie nie interesuje?
— Też się nad tym zastanawiam — odparła rozbawiona Bella. — Być może była zbyt zadufana w sobie, żeby pomyśleć coś takiego. W każdym razie jej akcja wyjątkowo zbiegła się z przybyciem Benedicta, więc nie mogła nie zauważyć tego, co się między wami dzieje.
— Tego… co się między nami dzieje? — powtórzył Eichi. Nagle poczuł jakieś podejrzane gorąco.
— Daj spokój, połowa obozu widziała, że ze sobą kręcicie! Znaczy, nawet jeśli wy nie zdawaliście sobie z tego sprawy. — Uśmiechnęła się ironicznie. — Zwykle miłość jako ostatni dostrzegają ci, których dotyczy.
Tego Eichi nawet nie próbował komentować.
— Więc umyśliła sobie, że upiecze dwie pieczenie przy jednym ogniu — kontynuowała Bella. — Chciała jednocześnie przejść na tobie ten śmieszny rytuał i dopiec Benedictowi. I ta druga część chyba się jej udała. Aż za bardzo.
Ta… Tu Bella miała zupełną rację. Stelli się totalnie udało.
— Wiesz, co? — Eichi znowu poczuł złość. — Możesz jej powiedzieć, że przeszła ten swój głupi rytuał. I nawet nie musiała mnie do tego rzucać. — Zamilkł na chwilę. — Ale jednego tu nie rozumiem. Mówisz to tak, jakbyś nie stała po jej stronie. Co się stało z Bellą Juel, łamaczką serc?
— Szczerość za szczerość — odpowiedziała. — Więc najpierw zadam ci pytanie. Co tak właściwie czujesz do Benedicta?
— Myślałem, że cały obóz to widzi — rzucił sarkastycznie.
— Nie to mam na myśli. Wiem, że coś na pewno, ale chcę wiedzieć, co dokładnie. Nie każda miłość jest taka sama.
— No… — zaczął ostrożnie. — Lubię go. Nawet bardzo lubię…
Bella rzuciła mu spojrzenie typu: „nie rób ze mnie idiotki”. No dobrze, skoro tego chciała…
— Jeszcze nigdy nikogo tak nie kochałem — wyznał. — Jest dla mnie absolutnie wszystkim. Tylko że przez jego klątwę — teraz mógł mówić o niej swobodnie, bo gdy wrócili zwycięsko z pierwszej misji, Benedicto postanowił ujawnić prawdę na jej temat — zawsze wmawiałem sobie, że to nieprawda. Tak bardzo nie chciałem, żeby mnie odepchnął! Ale jednak… stało się…
Potrząsnął głową, próbując odegnać zbliżającą się kolejną falę płaczu. Nie chciał się znowu rozkleić i to jeszcze przy świadkach.
— Rozumiem — odpowiedziała Bella. — W takim razie ja też będę szczera. Łamanie serc było zabawne do czasu, gdy spotkałam kogoś, komu nie chciałabym tego zrobić. No i… teraz zaczynam rozumieć, jak wszyscy musieli się przeze mnie czuć.
— Nieszczęśliwa miłość? — domyślił się Eichi.
Bella kiwnęła głową.
— On w ogóle mnie nie dostrzega — stwierdziła. — Nie żebym się mu dziwiła. Na jego miejscu też bym nawet nie myślała o randkowaniu ze sobą. A ja nie wiem, jak pokazać mu, że już nie chcę tak… A Stella w ogóle mi w tym nie pomaga! Gdy jej powiedziałam, wyśmiała mnie. No i dalej próbuje utrzymywać ten wizerunek. A ludzie widzą nas tylko jako bliźniaczki.
— A właściwie o kim mówimy?
Bella zawahała się. Chyba jednak nie chciała być aż tak szczera.
— O Ianie — powiedziała w końcu. — Ianie Perry. Tym z Jedenastki.
Prawdę mówiąc, Eichi nie wiedział zbyt wiele o Ianie, poza tym, że był całkiem niezłym szermierzem i jak wiele innych dzieci Hermesa miał w sobie pierwiastek kleptomanii. Widywał się z nim jedynie czasem, gdy szkolił się w szermierce. Nie bardzo wiedział więc, jak zareagować na tę wieść.
— Może… — próbował coś wymyślić — może po prostu z nim pogadaj? Szczerze, tak jak teraz.
— Raczej nie zrozumie — mruknęła Bella. — Jest dość… nieufny. Będzie uważał, że znowu próbuję grać w jakieś gierki. — Przerwała. Eichi zastanawiał się, czy czegoś nie powiedzieć, ale po chwili dziewczyna znowu podjęła: — To pierwszy raz, kiedy mówię o tym komuś poza Stellą… Nie spodziewałam się tego — przyznała.
— Ja też nie — zgodził się Eichi. — Ale czemu mówisz to akurat mnie?
— Dla mojego rodzeństwa to byłby jedynie temat do plotek, a inni na pewno zrobiliby mi na złość. Nie wiem, nawmawiali Ianowi jakichś głupot, przez które już w ogóle nie miałabym szans.
— I sądzisz, że ja się od nich jakoś różnię?
— Ty nie mógłbyś mi tego zrobić. Rozumiesz, jak się czuję, a nie wierzę, że byłbyś zdolny do takiej złośliwości.
Eichiego zdumiało, w jakim kierunku szła ta rozmowa i poczuł się dziwnie, słysząc komplementy z ust Belli Juel. To prawie tak, jakby miała go za przyjaciela. A przyjaźni z jej strony się nie spodziewał. Ale z drugiej strony to nie była najdziwniejsza rzecz, która mu się przydarzyła w życiu.
— Może i masz rację — uznał. — W każdym razie… Nikomu nie powiem o tym, co mówiłaś. A ty… nie mów nikomu o Benedikcie. Nie żeby było o czym mówić, bo pewnie już pogrzebałem wszystkie swoje szanse.
— A właściwie to nie możesz z nim porozmawiać? Tak, mówię to, co ty mnie.
— Przez tę głupią klątwę i tak nie przemówię mu do rozsądku.
— Miłość może się okazać potężniejsza od klątwy.
Po tym stwierdzeniu zapanowało milczenie. Eichi zastanawiał się, czy mogło być prawdziwe. Czy jego uczucia naprawdę mogły przezwyciężyć klątwę Benedicta? A nawet jeśli, to co musiał zrobić, żeby to sprawdzić?
Kątem oka dostrzegł, że Bella wstała. Spojrzał na nią pytająco.
— Jest już późno — oświadczyła. — Lepiej wracajmy, zanim w obozie uznają, że pożarły nas potwory.
— Racja. — Eichi również wstał. — Zresztą robi się trochę zimno. — Lekkiemu wzdrygnięciu zawtórowało burczenie w brzuchu. — I nic nie jadłem przez cały dzień.
Tak, to był dobry moment, by wrócić.
XVII Chcę go znaleźć[]
Eichi dużo myślał o słowach Belli Juel, ale jakoś nie wierzył, że mogły się okazać czymś więcej niż pustym frazesem. Miłość silniejsza od klątwy? Niby jak? Jak miał przekonać Benedicta, że nie kłamał, że nie był w komitywie ze Stellą i że, co najważniejsze, to co czuł do niego, nie było tylko przyjaźnią? To znaczy, mógł mu to wszystko powiedzieć, ale miał powody przypuszczać, że Benedicto mu nie uwierzy. Skoro był przekonany, że Eichi przez cały ten czas go okłamywał, to odkręcenie tego mogło się okazać wcale nie takie proste.
Postanowił zaczekać dzień z robieniem czegokolwiek. O ile było to jakkolwiek możliwe, chciał nabrać chociaż odrobiny dystansu do tej sytuacji, żeby znowu nie palnąć czegoś głupiego w obecności Benedicta. Zresztą i tak trudno byłoby mu coś zrobić, bo gdy tylko rankiem dziesiątego grudnia wyszedł ze swojego domku, natychmiast dopadli go obozowicze, chcący dowiedzieć się, dlaczego tym razem jego klątwa nie dała im okazji do rozróby — dzieci Aresa były szczególnie rozczarowane tym faktem. Oczywiście każdy miał własne teorie na ten temat, ale przez to, że przewinęło się w nich imię Benedicta, Eichi zorientował się, że nawet jeśli nikt z nich nie wiedział dokładnie, co się stało, to jednak ktoś musiał się czegoś domyślić i obozowicze zaczynali łączyć fakty. Zresztą… co mu Bella mówiła? Że pół obozu widziało, jak ze sobą kręcili? W takim razie fakt, że teraz nie widziano ich razem, musiał podsunąć im właściwe wnioski.
Na następny dzień wcale nie czuł się mądrzejszy, ale przynajmniej obozowicze już znudzili się tematem i zostawili go w spokoju. Doszedł do wniosku, że jeśli chciał porozmawiać z Benedictem, to musiał go już zacząć szukać. Ale co ciekawe, nigdzie go nie zastał. Ani przy śniadaniu, ani w sali artystycznej, ani przy ściance wspinaczkowej — przy tej ostatniej zatrzymał się i zrobił sobie przerwę na zmierzenie się z nią. Darował sobie dopiero, gdy lawa niemal pozbawiła go skóry na twarzy.
Szukał więc dalej, ale nigdzie nie dostrzegł Benedicta. Inni herosi, zajęci sobą, również go nie widzieli — po ich słowach Eichi doszedł do wniosku, że ten musiał się rozpłynąć. W końcu dotarł do strzelnicy. Nie bardzo wierzył, że zastanie tam Benedicta, ale skoro nie było go w jego zwyczajowych miejscach, to być może był w tych niezwykłych. Być może po złamaniu serca postanowił przerzucić się na łucznictwo, kto wie? Wtedy mógłby zamordować Eichiego, nawet do niego nie podchodząc…
„Dobra, stop” — napomniał się Eichi. — „Koniec dramatyzowania”.
Na strzelnicy dostrzegł dwie jasnowłose postacie, więc jego pierwszą myślą było, że oboje byli dziećmi Apollina. Ale gdy przyjrzał się im lepiej, zorientował się, że tylko jedna z nich, chłopak imieniem Andrew, był od Apollina. Druga postać, dziewczyna w wyjątkowo niedopasowanym stroju, na pewno nie była córką Apollina. Jeśli Eichiego pamięć nie myliła, to była to ta nowa obozowiczka od Hefajstosa. No dobrze, może nie aż tak nowa, dołączyła w wakacje, na krótko przed tym, jak zjawił się Benedicto. Lizzie czy jakoś tak jej było. Ale poza nimi nie zastał nikogo. Jaka jest szansa, że widzieli gdzieś Benedicta?
Eichi podszedł do nich i wykorzystał moment, w którym Andrew zrobił przerwę od instruowania Lizzie. Syn Apollina podniósł głowę i go zauważył.
— Hej, Eichi — przywitał się. — Postanowiłeś nauczyć się strzelać z łuku?
— Nie do końca. Widzieliście może Benedicta?
— Benedicta? — Andrew zmarszczył brwi, jakby próbując sobie przypomnieć. — Może mi się wydawało, ale chyba szedł w stronę areny. — Wskazał arenę treningową, znajdującą się nieopodal. — A powiedz, co się w ogóle z nim dzieje? Widziałem go wczoraj i chodził jakiś nachmurzony, a poza tym zwykle jesteście razem.
— Nieważne — mruknął Eichi. — Chcę go znaleźć i tyle.
— A powiedz — odezwała się Lizzie — on jest twoim chłopakiem?
Andrew obrzucił Lizzie karcącym spojrzeniem.
— Nie możesz po prostu pytać ludzi, czy ktoś jest ich chłopakiem!
— Nie jest — odparł Eichi ponuro, którego ubodła nie ciekawość Lizzie, a fakt, że musiał odpowiedzieć przecząco. — No nic, dzięki. Idę go poszukać na arenie.
Zanim odszedł, usłyszał jeszcze Andrew zwracającego się do Lizzie: „Już ci tyle razy mówiłem, że nikt cię nie polubi, jak będziesz taka wścibska!”. Ale nie wiedział, co mu na to odpowiedziała Lizzie, bo znalazł się już za daleko. Po drodze westchnął. Czyli Bella miała rację. Inni też widzieli, że coś się święci…
Starał się nie myśleć zbytnio o tym, co myśleli sobie pozostali obozowicze i już wkrótce znalazł się na arenie treningowej. Ta cieszyła się nieco większym zainteresowaniem niż strzelnica, więc Eichiemu chwilę zajęło zorientowanie się, że i tam nie było Benedicta. Zastał za to Iana, syna Hermesa.
Przypomniał sobie, jak Bella o nim mówiła i właściwie to nawet nie dziwił się jej, że się jej spodobał. Wysoki, dobrze zbudowany, o ostrych rysach twarzy, a jego grymas nawet w pewnym sensie dodawał mu uroku. Chociaż nie do końca był w jego typie, to jednak Eichi był w stanie zrozumieć, co Bellę mogło w nim pociągać.
— Jakoś mnie nie dziwi, że tu przychodzisz — odezwał się Ian, gdy go zauważył.
Eichi rzucił mu zaskoczone spojrzenie.
— To znaczy? — zapytał. — Nie mogę przyjść po prostu potrenować?
Prawdę mówiąc, skoro i tu nie znalazł tego, kogo szukał, to właściwie mógł zająć się szermierką.
— Myślałem, że szukasz Benedicta.
— Skąd wiesz? — zdziwił się Eichi. — To znaczy chyba cię już o niego nie pytałem? — dodał, bo właściwie mógł go już wcześniej pytać i zapomnieć o tym fakcie.
— Był tu dosłownie parę chwil temu — wyjaśnił Ian. — Zachowywał się dziwnie. Gdy trenowaliśmy, myślami był gdzieś indziej, a potem mi powiedział, cytuję: „Zaraz pewnie przypałęta się tu Eichi, więc jak go zobaczysz, powiedz mu, że mnie nie widziałeś”.
— Więc czemu mi to mówisz?
— Bo nie powiedział „proszę”.
— A wiesz, gdzie poszedł?
— Tego już nie mówił. — Ian wzruszył ramionami. — Nie żeby specjalnie mnie to obchodziło. To co, chcesz potrenować czy nie?
Chciał. Sięgnął po miecz.
XVIII Nie odpuszczę[]
Przez kolejny tydzień Benedictowi jakimś cudem udało się skutecznie unikać Eichiego, który nie wiedział, na czym polegał jego sekret i niezwykle go to frustrowało. Zaczynał podejrzewać, że Benedicto po prostu każdego prosił o ukrywanie jego obecności i tylko jeden Ian był dość złośliwy, by wyłamać się z tego schematu. Chociaż… być może był ktoś jeszcze.
Niby od niechcenia zaczął się przechadzać niedaleko Dziewiątki. I nie na próżno: niedługo z domku Hefajstosa wyszła Lizzie Jones, wścibska dwunastolatka chcąca wyjść na poważną i dorosłą. Idealnie. Przez chwilę Eichi trzymał się na dystans, żeby nie wyglądało na to, że specjalnie na nią czekał, chociaż nie wiedział, czy to ma sens, bo założył się, że sama Lizzie nie miałaby skrupułów przed śledzeniem ludzi. Ale gdy już miała wejść do kuźni, postanowił przejść do działania.
— Co za niespodzianka! — zawołał. — Lizzie!
Lizzie odwróciła się, a na jej nie do końca dobrze umalowanej twarzy pojawił się wyraz zaciekawienia.
— Też szedłeś do kuźni? — zdziwiła się. — Nie wiedziałam, że cię to interesuje, Eichi.
— Właściwie to mogłoby mnie zainteresować, gdybym zechciał — przyznał. Tak, kilka razy nawet przeszło mu to przez głowę, gdy potrzebował zrobić coś nowego. — Ale właściwie to szukałem ciebie.
— Mnie? — Lizzie wydawała się zachwycona. Och tak, kochała uwagę! — A o co chodzi?
— Bo widzisz… Wiem, że interesujesz się tym, co dzieje się w obozie — zaczął. — No i chciałbym cię o coś zapytać…
— Chcesz wiedzieć, gdzie jest Benedicto? — domyśliła się. — Słyszałam, jak ludzie o nim rozmawiali.
— A co dokładnie słyszałaś?
— No wiesz, uważali, że Benedictowi już coś odwaliło i ma jakąś obsesję na punkcie tego, żeby się z tobą nie spotkać.
Ach, tak. Czyli miał rację.
— No i już twierdzili, że doprowadza ich do szału, ale z drugiej strony bawi ich to, jak ganiasz po całym obozie i go szukasz, więc nic ci nie chcą powiedzieć.
— A ty go nie widziałaś?
— Nawet przez moment. — Lizzie pokręciła głową. — Może bał się, że ci powiem…
— A powiedziałabyś?
— Być może.
Eichiemu przemknęło przez głowę, że mogła wiedzieć więcej, niż mówiła, ale i tak teraz był odrobinę mądrzejszy. Tymczasem Lizzie przyglądała mu się badawczo.
— Nie zachowujesz się jak syn Ateny — stwierdziła.
— A ty nie zachowujesz się jak córka Hefajstosa — odparł Eichi. — Jesteś taką plotkarą, że bardziej pasowałabyś do Afrodyty.
— Powiedział ten, co właśnie to wykorzystuje. — Lizzie uśmiechnęła się nieco ironicznie. — Ale skoro ci pomogłam, to jak już Benedicto będzie twoim chłopakiem, to masz mi powiedzieć.
— Co?! Niby dlaczego? Zresztą już ci mówiłem, że Benedicto nie jest moim chłopakiem! I… raczej nim nie będzie. — Ta myśl już po raz któryś nieco go zasmuciła. — No nic… Dzięki, Lizzie.
Pomachał jej i odszedł, zanim zdążyła jeszcze coś odpowiedzieć. Zastanawiał się, czy mogła jednak widzieć Benedicta i mu o tym nie powiedzieć. To byłoby nawet w jej stylu… Chcieć poczuć się ważną osobą, która może wybiórczo podsuwać innym informacje. Ale i tak, jeśli nie kłamała, to Benedicto gdzieś musiał być! Nie opuścił Obozu Herosów. A musiały być miejsca, w których go widziano. Nawet jeśli jadał posiłki osobno, to gdzieś musiał spać. Jeśli nie postanowił połączyć się z naturą i sypiać w lesie, to w takim razie musiał wracać do domku Afrodyty! To znaczy, że dopadnie go najpóźniej wieczorem.
Przez cały dzień powracał w okolice Dziesiątki, gdzie póki co nie zastał Benedicta, ale parę innych dzieci Afrodyty już tak. Ujrzał również jedną z bliźniaczek Juel. Powstrzymał się przed oceną, która z nich to była, aż do momentu, gdy przyjrzał się bransoletce. No oczywiście. Stella. Odszedł kawałek, by nie musieć z nią rozmawiać, ale ona go zauważyła i chyba nie chciała dać mu spokoju.
— Nie myśl sobie, że zrobisz ze mnie idiotkę — odezwała się.
— Nie potrzebujesz mojej pomocy, żeby zrobić z siebie idiotkę — odparował. — Tylko ty po prostu nie potrafisz pomyśleć przez chwilę i zostawić ludzi w spokoju.
— Zabawne, że teraz mi podskakujesz — stwierdziła. — Wcześniej nie byłeś taki mądry.
— Ty też nie, skoro myślałaś, że mnie uwiedziesz.
— Benedicto jest innego zdania. — Stella uśmiechnęła się słodko. — Biedaczek.
Odeszła i dobrze, że to zrobiła, bo Eichi mógłby znowu stracić nad sobą panowanie, a na to nie miał ochoty. Zwłaszcza że w każdej chwili mógł zjawić się Benedicto, a jeśli chciał go do czegokolwiek przekonać, musiał zachować spokój.
Jeszcze zanim nadszedł wieczór, wreszcie, po tylu dniach, jego oczom ukazał się Benedicto, zmierzający do swojego domku. Jego widok wydał się Eichiemu niemal nierealny; jeszcze wczoraj tak dobrze się przed nim chował, a teraz był tu, tak po prostu! Jakim cudem to było możliwe? Jak w ogóle Eichi nie mógł wpaść na szukanie go w domku wcześniej?
Właściwie… Przeszło mu to przez myśl, ale tego nie zrobił. I zorientował się, dlaczego. Bał się tej konfrontacji. Bał się tego, co jeszcze Benedicto powie, że straci swoją ostatnią szansę. I nagle ten strach powrócił ze zdwojoną siłą. Może jednak powinien się wycofać? Uciec? Miał jeszcze chwilę, by to zrobić.
Ale jego ciało nie zgodziło się z mózgiem. Gdy Benedicto znalazł się wystarczająco blisko, Eichi zaszedł mu drogę. Syn Afrodyty spojrzał na niego niechętnie.
— Hej — przywitał się nieśmiało Eichi.
— Hej? — powtórzył Benedicto, wyraźnie poirytowany. — Po tym wszystkim myślisz, że zwykłe „hej” wystarczy?
Eichi wziął głęboki wdech. Zaczęło się okropnie i musiał się bardzo postarać, by również się tak nie skończyło.
— Nie — przyznał. — Nie wystarczy.
— To zejdź mi z drogi — prychnął Benedicto. — Nie chcę cię widzieć.
— Zaczekaj! — zaprotestował Eichi. — Chcę ci to wszystko wytłumaczyć!
— A niby co? Nie obchodzi mnie to, odczep się ode mnie wreszcie! Śledzisz mnie po obozie, wszystkich wypytujesz i nie pomyślałeś, że może chcę mieć spokój? Mam tego naprawdę dość!
— Wysłuchaj mnie choć przez chwilę — poprosił. — Tylko ten jeden raz. Jeśli po tym nadal nie będziesz chciał ze mną rozmawiać, to dam ci spokój. Ale nie odpuszczę, póki ci wszystkiego nie powiem.
— Obiecujesz, że po wszystkim już nie będziesz mnie dręczyć?
Eichi bardzo nie chciał się zgodzić. Ale zrozumiał, że nie ma innego wyjścia.
— Obiecuję.
Usłyszawszy to, Benedicto dał się poprowadzić nieco dalej. Znaleźli się wkrótce przy stawie kajakowym, który Eichi w myślach zawsze nazywał jeziorkiem. Tam, gdzie rozmawiali ze sobą po raz pierwszy… Serce ścisnęło mu się z żalu na to wspomnienie. Benedicto również na nie zerknął, a po jego oczach Eichi domyślił się, że musiał myśleć o tym samym. W końcu jednak skupił się na Eichim, ale nie patrzył mu w oczy.
— Więc? — zapytał jego buty. — Co takiego ważnego chcesz mi powiedzieć?
— Nie wiem, od czego zacząć — przyznał Eichi. — Chyba od tego, że chociaż pewnie mi nie uwierzysz, to przysięgam, że mówię prawdę. Wtedy, gdy się pokłóciliśmy, to naprawdę nie kłamałem. Gdy odszedłeś rano, Stella mnie zagadnęła, a ten pocałunek… Nigdy w życiu go nie chciałem. Nawet nie masz pojęcia, jakie to było dla mnie niekomfortowe. Ale zaskoczyła mnie tak, że dopiero po chwili zdobyłem się na to, żeby ją odepchnąć i wytknąć jej to wszystko.
— A ja mam ci wierzyć, bo?
— Bo Stella od początku do końca to ukartowała i to ty byłeś jej celem. — Eichi przypomniał sobie, jak wtedy, gdy go zaczepiła, patrzyła ponad jego ramieniem. Oczywiście musiała wtedy szukać wzrokiem Benedicta. — Specjalnie to zrobiła, żebyś to widział i pomyślał sobie wszystkie najgorsze rzeczy.
— Skąd to wiesz? Powiedziała ci? — W głosie Benedicta wyraźnie brzmiała kpina.
— Prawie. Wiem to od Belli.
— Skoro to siostra Stelli, to skąd pomysł, że mówiła prawdę? Wiesz, to wszystko wydaje mi się naprawdę bez sensu! Ciągle mi powtarzasz tę historyjkę, ale skąd mam wiedzieć, że to prawda? Że nie wciskasz mi kitu?
— A po co bym miał?
— No nie wiem, może robienie ze mnie durnia nadal ci się nie znudziło!
— Nie robię z ciebie durnia!
— Tak? A kto nazwał mnie głupim? Ty!
— Wcale nie miałem tego na myśli! — zaprotestował Eichi. — Naprawdę, wcale tak nie uważam! Ja… przepraszam. Powiedziałem to w gniewie… Byłem kompletnie wytrącony z równowagi przez to wszystko.
Benedicto nie odpowiedział, ale Eichi nie wiedział, czy uznać to za dobry znak, czy wręcz przeciwnie. Póki co ta rozmowa zmierzała w fatalnym kierunku. A nie miał już pojęcia, jak przekonać Benedicta do zmiany zdania.
— Jeśli masz mnie nienawidzić — odezwał się znowu Eichi — to chociaż nie za to, czego nie zrobiłem, proszę.
Benedicto w końcu uniósł głowę. Ich oczy się spotkały.
— Dobrze wiesz, że to nie ma żadnego sensu — odpowiedział. — Wiesz… Już nawet przestaję być zły. Ale co z tego? Klątwa dobrze wie, co robi. Jesteś dla mnie najgorszą osobą. Nawet jeśli nie Stella, to wkrótce wydarzy się coś jeszcze. Coś gorszego. Ja znowu sobie narobię nadziei, a ty co? W końcu na pewno wbijesz mi nóż w plecy.
Eichiemu serce zabiło mocniej. Chociaż już się tego domyślał, to jednak teraz usłyszał to prosto z ust Benedicta. Był dla niego najgorszą osobą. Czyli klątwa naprawdę uderzyła.
— Nie wbiję — niemal szepnął. — Bo widzisz… Wiem, dlaczego tak boli cię moja obecność.
Benedicto mu nie przerywał. Teraz chyba sam był ciekaw, co Eichi zrobi. A on, choć doskonale wiedział, co chciał powiedzieć, jakoś nie umiał się na to zdobyć. I nie mógł dłużej patrzeć na Benedicta. Odwrócił wzrok. I zaraz po tym skarcił się w duchu za tchórzostwo. To były tylko dwa słowa. Które musiał powiedzieć, zanim Benedicto zupełnie przekreśli ich znajomość. Zacisnął zęby. I powoli odwrócił głowę. Spojrzał Benedictowi w oczy. Zasługiwał na prawdę.
— Kocham cię.
Na twarzy Benedicta zagościł nieodgadniony wyraz. Coś pomiędzy głębokim szokiem a zakłopotaniem. Ale Eichi nie znalazł tam gniewu, co wziął za dobry znak. Może… może jednak miał szansę? Może jeszcze nie wszystko było zrujnowane? Tylko teraz… co miał zrobić? Czekać na odpowiedź Benedicta? Coś jeszcze powiedzieć? A może…
Tak, to właśnie to musiał zrobić. Sięgnął rękami do twarzy Benedicta i przyciągnął go do siebie. Benedicto otworzył szeroko oczy, ale Eichi widział to tylko przez moment, bo zaraz potem swoje zamknął. Zdał się zupełnie na instynkt. Jeśli miłość miała okazać się silniejsza od klątwy, to on miał się o tym zaraz przekonać.
Złączył wargi Benedicta ze swoimi. Jakaś część jego mózgu nie dowierzała, że to zrobił, ale drugiej bardzo się to podobało. A ta trzecia, która zachowała jeszcze resztkę zdrowego rozsądku, powiedziała mu, żeby nie przeciągał struny. Z wielkim żalem jej posłuchał i odsunął się nieco, choć nadal obejmował dłońmi twarz Benedicta. O ile wcześniej nie był pewien, jakie emocje wyrażała, to teraz zdecydowanie był to szok.
— Eichi… — wyjąkał Benedicto.
Dźwięk własnego imienia sprawił, że Eichiemu zaszkliły się oczy.
— Od dawna chciałem to zrobić — wyznał.
Benedicto milczał. Każda sekunda ciszy była dla Eichiego wręcz nieznośna. Niech coś zrobi! Powie coś, krzyknie, może nawet go uderzyć! Albo i odejść. Ale to milczenie było najgorsze. Przez nie już resztę uwagi poświęcił sercu tłukącym mu się w piersi.
I wreszcie Benedicto coś zrobił. Eichi poczuł delikatne dotknięcie na policzku — Benedicto otarł łzę, która po nim spłynęła.
— Nie chcę, żebyś przeze mnie płakał — powiedział.
— A ze szczęścia?
— Na to chyba mogę pozwolić.
Ostatnie słowa wypowiedział szeptem, tak cichym, że Eichi dosłyszał go wyłącznie przez fakt, że Benedicto znalazł się tak blisko. Tak blisko, jak nie dopuściłby nikogo innego. Z ochotą odwzajemnił drugi pocałunek.
Tym razem się nie spieszyli. Z każdą chwilą coraz śmielej się sobą rozkoszowali, a Eichi nawet nie myślał o ukryciu łez. Bo na te Benedicto pozwolił. I chociaż go nie widział, to czuł jego silne ręce obejmujące go w pasie. Zresztą on sam też go obejmował, jakby bał się, że Benedicto mu ucieknie. Ale w rzeczywistości się nie bał. Teraz już niczego się nie obawiał. Już nie był sam.
Po wieczności znowu ujrzał oczy Benedicta, niemal tak ciemne jak jego własne. Uśmiechnął się szeroko.
— Miłość w czasach klątwy nie jest łatwa — powiedział. — Ale się nam udało.
— Mam gdzieś tę klątwę — oświadczył Benedicto. — Nie pozwolę, by stanęła nam na drodze. — Zamilkł na chwilę. Eichi go nie poganiał. — Przepraszam za to, co ci nagadałem. Bałem się, że te wszystkie rzeczy mogą się okazać prawdą i dlatego… Jest mi teraz strasznie głupio. Jak mogłem cię posądzać o to wszystko?
— Cieszę się, że już tak nie myślisz.
— Nie… Ale jest jeszcze jedno, co chcę powiedzieć. Znaczysz dla mnie więcej niż ktokolwiek inny, wiesz? Naprawdę. Byłeś przy mnie, gdy inni się ze mnie śmiali. I nawet teraz… Nie zrezygnowałeś ze mnie. Dziękuję.
Benedicto przytulił jeszcze raz Eichiego, a ten z ochotą odwzajemnił uścisk. Ponad ramieniem syna Afrodyty dostrzegł taflę wody. O tak. Tu się wszystko zaczęło. I wtedy, i teraz. Afrodyta dobrze wiedziała, co robiła, gdy uznała Benedicta właśnie tutaj. Poprawnie odczytała znaki.
Ujrzał słońce chylące się ku zachodowi.
XIX To nie była tylko gra[]
Gdy tylko Benedicto otworzył oczy, dostrzegł pochylające się nad nim sylwetki swojego licznego rodzeństwa. Poczuł się niemal tak jak na początku swojego pobytu w Obozie Herosów, kiedy wszyscy interesowali się jego zauroczeniem cyklopicą. Teraz oczywiście musiało chodzić o coś innego i chyba nawet wiedział, o co. Nie do wiary, jak szybko rozchodziły się tu plotki!
— Dajcie mi się chociaż podnieść — mruknął, rozespany.
Tamci odsunęli się nieco od jego łóżka, ale i tak go bacznie obserwowali, jakby stał się zwierzęciem w zoo. Tymczasem Benedicto niechętnie wstał. Chciał pospać nieco dłużej, bo położył się stanowczo zbyt późno, a potem jeszcze długo nie mógł zasnąć, ale nie łudził się, że inne dzieci Afrodyty na to pozwolą. Były spragnione plotek i przekonania się na własne oczy, czy znajdowało się w nich ziarno prawdy. On jednak postanowił jeszcze nieco się pobawić. Niech czekają! Dlatego właśnie nie spieszył się z poranną toaletą. A gdy wyszedł z łazienki, nie umiał się powstrzymać przed podejściem do Stelli Juel, która jako jedyna się nim nie interesowała i malowała paznokcie, siedząc na swoim łóżku.
— Mamy przyjemny dzień, prawda, siostrzyczko? — zakpił.
Stella podniosła wzrok.
— Prześliczny — odpowiedziała nieco nieprzytomnie.
To nieco zdziwiło Benedicta, który spodziewał się raczej irytacji, a nie takiej obojętności. Poczuł, że coś się za tym kryło. Tymczasem Stella wróciła do malowania paznokci, na głęboki odcień niebieskiego. A on pomyślał, że być może wiedział, o co jej chodziło.
— To nie była tylko gra, prawda? — powiedział cicho. — Nawet ty nie mogłabyś się tak pomylić.
— Nie jestem taka głupia, za jaką mnie masz — mruknęła dziewczyna. — A Bella niech myśli sobie, co chce. Chociaż zresztą, nieważne. Nie wiem, czemu miałabym cokolwiek mówić akurat tobie.
Benedicto nie odpowiedział. Racja, jemu nie powinna nic mówić. To nie o niego chodziło. Nigdy o niego nie chodziło. A teraz, gdy było skończone, Stella Juel musiała się pogodzić z walką, którą już na samym początku przegrała. Odszedł, pozwalając jej na dalsze samotne rozmyślania. Choć jeszcze kilka dni temu prawdopodobnie zrobiłby wszystko, żeby jej dopiec, to teraz doszedł do wniosku, że to jednak nie miało sensu. Postanowił nikomu nie wspominać o tej rozmowie.
Rodzeństwo zgodnie podążało za nim w drodze na śniadanie, jakby myśleli, że w jej czasie wydarzy się cokolwiek niezwykłego. Niestety, nie wydarzyło się, poza tym, że Benedicto usiadł tak, by mieć widok na stolik Ateny. Eichi wpadł na ten sam pomysł ze zwróceniem się ku stolikowi Afrodyty i teraz chociaż mogli się porozumieć bez słów.
„Nie dają mi spokoju” — przekazał Benedicto.
„Mnie też” — zasygnalizował Eichi.
Benedicto zrobił kolejną minę i miał nadzieję, że Eichi zrozumie, że znaczyło to: „spotkajmy się później”. Syn Ateny kiwnął głową, więc być może zrozumiał. Benedicto postanowił nie ciągnąć dłużej tej niemej konwersacji, w obawie, że rodzeństwo go rozszyfruje. Chociaż nie do końca był pewien, czemu tak bardzo tego nie chciał, skoro sam fakt, który tamci chcieli potwierdzić, napełniał go takim szczęściem. Być może dlatego, że chciał się spotkać z Eichim sam na sam, a nie z przynajmniej dziesięcioma parami śledzących ich oczu.
Kilkoro innych dzieci Afrodyty, choć już nie tak wiele jak wcześniej, podążyło za nim aż na arenę treningową, choć nie łudził się, że którekolwiek z nich interesowała walka. A on, już niespecjalnie się nimi przejmując, niedługo potem skrzyżował miecz z mieczem Eichiego. Chociaż większość jego umysłu była zajęta szermierką, zdołał zmusić pozostałą część do skupienia się na rozmowie.
— Czuję się, jakby łazili za mną paparazzi — odezwał się. — A ty?
— U mnie to nie do końca tak — odpowiedział Eichi, parując cios. — Wyglądali raczej, jakby nie dowierzali, że ktoś taki jak ja może znaleźć chłopaka. Znaczy… oni w ogóle w wiele rzeczy dotyczących mnie nie wierzyli. Na przykład w to, że dożyję w ogóle szesnastu lat z tą klątwą.
— Wolałbym być na twoim miejscu — przyznał Benedicto. — Przynajmniej nie chodziliby za mną krok w krok! Nie znoszę, jak mnie ktoś śledzi!
— Och, już za to przepraszałem!
— Nie mówię o tobie, tylko o nich! W ogóle — zerknął na trybuny — któraś z bliźniaczek Juel nas obserwuje!
Przypomniał swoje poranne odkrycie dotyczące Stelli, ale wcale nie był pewien, czy to ona.
— To chyba Bella — uznał Eichi. — Przyszła poobserwować swoją sympatię.
— A skąd to wiesz?
— Mówiła mi. Ale obiecałem jej, że nikomu nie wypaplam.
— No weź!
— Jesteś synem Afrodyty, domyśl się.
— Nie zamierzam się domyślać.
— Naprawdę? A myślałem, że będzie cię to bardziej ciekawić.
— Nie bardzo — przyznał Benedicto. Przeszło mu przez myśl, żeby powiedzieć Eichiemu o Stelli, ale się powstrzymał. Nie było sensu tego rozgrzebywać.
Po tym krótkim stwierdzeniu już milczeli do końca walki, która skończyła się tym, że Eichi wylądował na ziemi i bez miecza. Podniósł się do pozycji siedzącej, a Benedicto przykucnął obok niego.
— Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem jesteś lepszy ode mnie, skoro teoretycznie powinno być na odwrót — powiedział Eichi.
— Bo jestem niesamowity. — Benedicto wyszczerzył się. — Niektórzy dostają talent do walki, a inni głowę pełną dziwacznych pomysłów. Chociaż właściwie to chyba nie mam aż takiego talentu. Po prostu w szkole sport był jedynym, co mi wychodziło.
— Nie mogę tego samego powiedzieć o sobie. Nie żeby moje oceny były jakieś wybitne w ogóle. — Eichi zamyślił się. — Ale tata uważa, że jestem geniuszem. Choć myślę, że raczej mówi tak, żeby było mi miło.
— No nie wiem, czy tak po prostu to mówi… Ja bym nie potrafił wymienić z głowy tylu losowych ciekawostek.
— Na przykład? — Eichi uniósł brew.
— Świnki morskie.
— Są z tej samej rodziny co kapibary?
— Widzisz, o tym właśnie ci mówiłem! Ja ci coś mówię, a ty odpowiadasz ciekawostką.
— No dobra, tu mnie masz. Ale ciekawostkami świata nie zwojuję.
— To prawda — musiał się zgodzić Benedicto. — Ale moje serce dawno podbiłeś.
Eichi uśmiechnął się.
— Mógłbyś zrobić dyplom z dziedziny rzucania komplementami.
Gdyby taki kierunek istniał, to być może by to rozważył. Tymczasem pomógł Eichiemu wstać i przygotował się do kolejnego starcia.
Po treningu, który zakończył się tym, że obaj byli zupełnie wykończeni, opuścili arenę, ale teraz już chyba całemu rodzeństwu Benedicta znudziło się chodzenie za nimi. Teraz mógł więc poruszyć temat, nad którym wcześniej myślał.
— Hm… Tak się zastanawiam, czy myślisz, że moja klątwa już nie działa?
— To znaczy? — zapytał Eichi.
— Chodzi mi o to, że wiesz… Teraz już cię nie nienawidzę, a ty nie wplątujesz się w mnóstwo nieporozumień. A jednak mogę zrobić to. — Nachylił się i pocałował Eichiego, co sprawiło mu niemałą satysfakcję. Tymczasem Eichi, który również wyglądał na zadowolonego, patrzył na niego wyczekująco. — Więc to chyba znaczy, że została zdjęta?
— Bardzo możliwe — uznał Eichi. — Myślisz, że to kwestia magicznego pocałunku zdejmującego zły czar?
— Może… Aczkolwiek wydaje mi się, że to osłabło już wcześniej. Gdy powiedziałeś mi, że mnie kochasz. Więc chyba chodzi ogólnie o uczucie. Może o to chodziło, żeby ktoś się nie zraził do klątwy? Nie wiem.
— A może o odwzajemnione uczucie? — zasugerował Eichi. — Nie wiem, czy to by zadziałało, gdybyś nie czuł tego samego.
— Cieszę się, że nie muszę tego sprawdzać — stwierdził Benedicto. — W każdym razie, bo znowu zbaczam z tematu… Skoro klątwa jest już zdjęta… to czy mogę przestać harować dla Hery?
— Chyba tak. Ale zaraz… — Eichi przerwał na chwilę. — Chcesz mnie samego zostawić z tą rąbniętą boginią?!
— Spokojnie! Wiesz, że nie mógłbym ci tego zrobić. Możesz mnie dalej zabierać na misje. Ale jednak milej byłoby być tylko osobą towarzyszącą.
Eichi milczał przez chwilę, a Benedicto zorientował się, że nad czymś rozmyślał. Wreszcie odezwał się:
— Wiesz co? Jeśli ty zrezygnujesz, to ja też.
— Co? — zdziwił się Benedicto. — Nie chcesz zdjęcia swojej klątwy?
— Chcę, ale od Hery się tego nie doczekam. Nie chcę być jej niewolnikiem. Zresztą, skoro twoją klątwę dało się inaczej zdjąć, to moją też się musi dać! — W jego oczach błyszczała determinacja. — Nie wiem jeszcze jak, ale się tego dowiem, zobaczysz. To musi mieć coś wspólnego ze szczęściem. Skoro twoją klątwę zdjęliśmy miłością, to moją musi się dać szczęściem.
— Uszczęśliwię cię, jak nie wiem — zadeklarował Benedicto.
— Uwielbiam cię, ale nie o to mi chodziło. Potrzebuję… powodzenia. Coś jak Tyche?
— Nie mów, że zaciągniesz się teraz na służbę do Tyche?
— No co ty! Nie, poczekam na znak. Jeśli jest mi to dane, to go dostanę!
Eichi zdawał się w to tak bardzo wierzyć, że Benedicto nie niszczył jego marzeń, aczkolwiek osobiście wątpił w istnienie takiego znaku. Chociaż… tyle mogło się przecież zdarzyć! Zresztą, jeśli o znaki chodziło, musiał jakoś zwrócić na siebie uwagę Hery. Bo chyba nie napisze jej listu: „Hej, Hero, zwalniam się, całuski” i nie wyśle na Olimp? Bo to, nawet jeśli było możliwe, mogło mu przynieść dość gwałtowną i okrutną śmierć.
Postanowił póki co znowu składać Herze ofiary. I ku swojemu zdziwieniu odpowiedź otrzymał już dwa dni później, jak zawsze pisemnie. Tym razem znalazł przy swoim łóżku krótki liścik, z którego wywnioskował, że powinien stawić się przed Obozem Herosów, przy sośnie Thalii. Natychmiast przekazał tę nowinę Eichiemu i teraz obaj czekali przy granicy na rozwój wydarzeń. Po pewnym czasie ich oczom ukazała się Hera we własnej osobie. Skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała na Benedicta wyczekująco.
— Zgaduję, że czegoś chcesz, skoro sam prosiłeś o spotkanie — odezwała się, a w jej głosie pobrzmiewał pytający ton.
— Tak… — Benedicto pomyślał, że musi zdecydowanie wziąć lekcje rozmawiania z bogami. — Bo chodzi o to, że moja klątwa została zdjęta, więc już nie potrzebuję pomocy — wypalił na jednym wydechu. Uśmiechnął się przepraszająco. — I w takim razie nie chcę się już wykazywać.
Hera zmarszczyła brwi. O nie, teraz zmieni go w krowi placek! I już nici z jego szczęśliwego życia, które dopiero co rozpoczął… To było takie okrutne! Ale jednak… bogini nic nie robiła. Benedicto obserwował ją, coraz bardziej zaniepokojony. Wreszcie przewróciła oczami.
— Eww, młodzi — stwierdziła. — I tak miałam was powoli dość. Możecie iść.
To powiedziawszy, odwróciła się i odeszła. Tymczasem Benedicto nie umiał uwierzyć w swoje szczęście. Udało się! Pozwoliła mu odejść! I nawet go nie ukarała! Zerknął na Eichiego, który, jak to miał w zwyczaju, nad czymś się zamyślił. Zwrócił jednak uwagę na Benedicta.
— Nawet na mnie nie spojrzała — powiedział. — Może to i lepiej… Ale chyba nadal czeka mnie urodzinowy pech.
— Spokojnie, jestem przy tobie. — Benedicto uśmiechnął się szeroko. — Razem jakoś to przeżyjemy.
XX Coś, czego nie powiem byle komu[]
Grudzień powoli dobiegał końca, czemu Eichi zupełnie nie dowierzał. Kolejny rok minął, po raz kolejny klątwa go nie pokonała. Co nie znaczyło, że ją lubił, oj nie. I właśnie dlatego zamierzał dopiąć swego i znaleźć sposób na jej zdjęcie.
— No nie, znowu siedzisz w tych książkach? — westchnął Benedicto.
Eichi podniósł głowę znad księgi, którą właśnie przeglądał, siedząc pod drzewem.
— Prowadzę poszukiwania — odpowiedział. — Zobaczysz, znajdę coś, co przyniesie mi szczęście!
— A co już znalazłeś? — Benedicto przysiadł się obok niego.
— Niewiele… Ale zobaczysz, że dam radę! Jak się zrobi nieco cieplej, znajdę czterolistną koniczynę, zasadzę ją i… może wyhoduję więcej?
— A nie ma czegoś łatwiejszego?
— Mogę się przeprowadzić do Siódemki. Albo Ósemki.
Eichi musiał przyznać, że nie podobała mu się wizja zostania Łowczynią Artemidy, ale zważywszy na to, że nie miał w sobie nic z kobiety, na szczęście było to niemożliwe.
— Ósemki? Od kiedy ósemki są szczęśliwe?
— Od kiedy jesteś z Azji.
— Czyli szukasz symboli azjatyckich?
— No nie wiem… To chyba nie pomoże. Kiedyś mieszkałem pod numerem ósmym, ale dom się spalił.
— Och… — mruknął Benedicto. — To poważny pech, skoro nawet symbole szczęścia niszczy.
— No właśnie! — przytaknął Eichi. — Więc potrzebuję… czegoś więcej. Nie wiem, czego — przyznał. — Widełki, maneki-neko, swastyka?
— Może lepiej się nie zapędzaj…
— Ta… chociaż może pomodlenie się do siedmiu bóstw szczęścia to nie taki głupi pomysł.
Zamilkł. Gdy to powiedział, przypomniał sobie, jak, gdy był mały, w każdy Nowy Rok odwiedzał z ojcem świątynie bóstw. Było w tym coś magicznego… Tymczasem Benedicto przyglądał mu się badawczo.
— Chciałbyś czasem tam wrócić? — zapytał. — To znaczy do Japonii?
— Prawdę mówiąc, niezbyt — przyznał Eichi. — Nie pasuję tam. Dużo lepiej się czuję tutaj.
— Ach, bo wiesz, wyglądałeś, jakbyś za tym tęsknił.
— Nie… Jedynie czasem chciałbym się spotkać z tatą. Ale nie mogę tak ryzykować, a on nie bardzo może się wyrwać do Stanów. — Wzruszył ramionami. — Jak zawsze tylko porozmawiam z nim przez iryfon.
Zerknął na zegarek. Było jeszcze dość wcześnie, kwadrans po dziesiątej. Miał jeszcze niecałą godzinę, by wysłać wiadomość tak, żeby do ojca dotarła dokładnie o północy.
— W ogóle — kontynuował, przypomniawszy sobie o czymś. — Jeszcze nie mówiłem mu o tobie. Mogę cię przedstawić, jeśli chcesz.
Benedicto zdawał się ucieszony tą myślą.
— Tylko gdy mówi po angielsku, to ma dość silny akcent — ostrzegł go Eichi. — Więc albo będziesz się musiał wysilić, żeby go zrozumieć, albo będę musiał tłumaczyć.
— Zobaczę, jak będzie — stwierdził Benedicto. — Nawiasem mówiąc, wiesz, co jest ciekawe? Ciebie rozumiem bez żadnych problemów. Mówisz prawie tak, jakbyś się tu urodził.
— Chyba nie do końca… Aczkolwiek ojciec zawsze chciał, żebym się przyłożył do angielskiego. Teraz wiem już, czemu, chciał mnie przygotować. Chociaż na początku było trochę trudno… Często mieszałem języki. W końcu się przyzwyczaiłem, ale i tak… Czasem muszę się naprawdę pilnować.
— Dobrze, że umiesz angielski, bo ja nie znam ani słowa po japońsku.
Eichi uśmiechnął się i nie umiejąc powstrzymać pokusy, powiedział cicho jedno z takich słów. Benedicto zrobił minę w rodzaju: „robisz mi na złość, prawda?”.
— Nabijasz się ze mnie, co? — powiedział już na głos.
— Nie — zaprzeczył Eichi. — To znaczy… Tylko malutką odrobinkę.
— Ale co to znaczyło?
— Coś, czego nie powiem byle komu.
— Brzmiało, jakbyś mnie zapraszał na narty.
— To nie było ski, tylko suki[1] — sprostował Eichi. Prawdę mówiąc, mówiąc to drugi raz, poczuł się nieco niezręcznie. Po angielsku szło mu łatwiej…
— Dla mnie brzmi tak samo — ocenił Benedicto. — Ski, suki, jeden pies.
Eichi nie zdołał powstrzymać cichego śmiechu. Postanowił zlitować się nad Benedictem.
— Powiedziałeś właśnie, że mnie kochasz — wyjaśnił.
— Serio? — zdziwił się Benedicto. — Teraz to już zupełnie się ze mnie nabijasz!
— Tym razem nie. To naprawdę to znaczy, a jeśli mi nie wierzysz, sprawdź w słowniku.
— Nie no, wierzę. I naprawdę to myślę. Kocham cię.
Objął Eichiego ramieniem, a ten nagle poczuł, że temperatura zrobiła się wyższa o kilka stopni. Nie do końca rozumiał czemu, w końcu ostatnimi czasy często to słyszał i naprawdę to lubił. Czy miało to coś wspólnego z tą rozmową o japońskim? Jakby wpuścił Benedicta do miejsca, gdzie jeszcze nikt nie był. To znaczy… Już wcześniej pozwolił mu na rzeczy, na które nie pozwoliłby innym. Ale jednak… Teraz było inaczej. Po angielsku wiele rzeczy mógł kochać. Ale tak? To było coś zupełnie innego.
Uśmiechnął się i wtulił w Benedicta, zupełnie zapomniawszy o książce leżącej na jego kolanach. Trwali tak przez chwilę, ale jednak Eichi nie chciał stracić poczucia czasu i idealnej okazji na użycie iryfonu. Odsunął się nieco (choć z żalem) i zrozumiawszy, że już nic więcej z książki dziś nie przeczyta, schował ją do plecaka. Wtedy zauważył Marcusa Weasela przechodzącego obok i mina natychmiast mu zrzedła. Nie uszło to uwadze Benedicta.
— Właściwie to czemu go tak nie znosisz? — zapytał syn Afrodyty.
Eichi westchnął.
— Mam wymienić alfabetycznie czy chronologicznie?
— Aż tyle tego jest?
— Właściwie to nie… Ale jest wrednym dupkiem i dogryza każdemu, kogo spotka.
— Aż trudno mi uwierzyć, że tylko o to chodzi.
— No dobra, wygrałeś — uznał Eichi. — Raz totalnie przegiął. Nie wiem, o kim mówił, nie bardzo mnie to obchodzi, ale nie jestem głuchy i wyraźnie słyszałem. „Wolałbym, żeby nie był gejem, wtedy wszyscy byliby szczęśliwsi”. — To mówiąc, zrobił cudzysłowy w powietrzu. — Słowo daję, mam go powyżej uszu!
Musiał krzyknąć zbyt głośno, bo na swoje nieszczęście ściągnął na siebie uwagę Marcusa. Weasel spojrzał na niego spode łba.
— Hej, Marcus… — Eichi wyszczerzył się nerwowo. — Śliczna pogoda, prawda?
Było mroźno i gdyby nie zapasowy sweter, który sobie podłożył, tyłek dawno by mu odmarzł. Zdecydowanie prześliczna pogoda.
— Jesteś jeszcze większym kretynem, niż sądziłem, Yokoyama — oświadczył Marcus.
— Ja? A niby z jakiej racji?
— Bo nie słyszałeś wszystkiego i dorobiłeś sobie własną historyjkę. Tak, powiedziałem tak, ale wiesz, co było potem? — Zawahał się na chwilę. — „Nie zrobiłby sobie z Apollinem największej porażki życia, która wkurza wszystkich wokół”. I ty się dziwisz, że się tak zachowuję? Cokolwiek nie zrobię, ludzie mają o mnie najgorsze mniemanie!
To powiedziawszy, odszedł, nie czekając na ich reakcję. Tymczasem Eichi podążył za nim wzrokiem, próbując przetworzyć to, co właśnie usłyszał.
— O-oł… — zdobył się na mruknięcie. — Mogłem odrobinkę przesadzić.
— Może troszkę — zgodził się Benedicto. — Chyba musisz nieco popracować nad tym, żeby mierzyć ludzi inną miarą.
Eichi z przykrością musiał się z nim zgodzić. Zamilkł. Już jakoś nie miał ochoty na rozmowy. Przez parę nieznośnych minut siedział w zupełnej ciszy, aż w końcu postanowił się odezwać.
— Jestem okropny…
— Nie jesteś — zaprzeczył Benedicto.
— Jak to nie? Przecież sam powiedziałeś…
— Słuchaj, masz wady, zgoda. Ale wiesz co? Każdy je ma. Ty, ja, każdy, kogo sobie tylko wymyślisz. Ale masz też mnóstwo zalet.
Eichi spojrzał na niego pytająco.
— No nie wiem… — Benedicto udał, że się zastanawia. — Jesteś mądry, zabawny, absolutnie uroczy… Mam wymieniać dalej?
— Zaraz się zarumienię… znowu. — Ale jednak nie mógł zaprzeczyć, że te słowa nawet poprawiły mu humor. — W ogóle… co masz na myśli, mówiąc, że jestem uroczy?
— Dużo rzeczy — odparł enigmatycznie Benedicto. — Chyba chodzi o fakt, że ty to ty. Wyglądasz słodko, gdy się uśmiechasz.
Teraz Eichi naprawdę się zarumienił.
— A gdy się rumienisz, to już w ogóle.
Eichiemu przeszło przez myśl pytanie, ile komplementów jeszcze musi usłyszeć, żeby już zupełnie się roztopić w środku. Miał nadzieję, że jak najwięcej, bo głosu Benedicta mógłby słuchać w nieskończoność. A każdy z ostatnich dni mógłby trwać wiecznie. O tak, taka rzeczywistość by mu odpowiadała. Zero zmartwień, zero głupich klątw, tylko czysta rozkosz.
Uświadomił sobie, że jak zawsze wgapia się w Benedicta, ale nie przejął się tym zbytnio. Teraz mógł robić to absolutnie bezwstydnie. I prawdę mówiąc, czasami nadal nie dowierzał w to, że tak się stało. Że Benedicto był jego i tylko jego.
— Nawiasem mówiąc, jak się zawieszasz, to też cię lubię — odezwał się ponownie Benedicto.
— Nie zawiesiłem się — odpowiedział Eichi. — Nie tym razem. Po prostu… po prostu… — Nie bardzo wiedział, jak ująć to w słowa i czy w ogóle chciał się tłumaczyć. Bo to, co chciał przekazać, mogło zabrzmieć… odrobinę krępująco. — Afrodyta się przy tobie postarała.
Gdy tylko to powiedział, zrozumiał, że tak głupie słowa jeszcze nigdy nie przyszły mu nawet na myśl. Miał wielką ochotę klasnąć się dłonią w czoło i tylko dzięki resztce woli tego nie zrobił. Tymczasem na twarzy Benedicta ujrzał uśmiech, nieco łobuzerski.
— A dziękuję — odpowiedział.
— Jestem beznadziejny w komplementy — westchnął Eichi. — Możesz przyznać, że to było żenujące.
— Może trochę. Ale co tam. Przy tobie nawet żenada mi niestraszna.
— Daj spokój! Będzie mi się to przypominało o trzeciej w nocy i nie będę mógł zasnąć! Albo w ogóle wymyślę jeszcze coś gorszego, jakieś spotykanie się między świętami… Wymyślę coś głupiego, powiem, że masz ciało boga… znaczy w połowie jesteś bogiem, ale dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi, a potem się przerażę tym, jakie żądze się we mnie budzą i najpewniej to w ogóle powinienem się zamknąć, bo jeszcze bardziej się pogrążam, a ciebie przerazi fakt, że masz takiego durnego chłopaka i…
Ten nagły słowotok przerwał mu dopiero pocałunek Benedicta, tak szybki, że Eichi nawet nie zdążył zareagować.
— Zawsze tyle gadasz?
— Normalnie nie… Ale wiesz, trochę się denerwuję, choć nie wiem, dlaczego, no i… ech… Znowu to robię! Argh!
— Spokojnie. Wdech, wydech…
Eichi głośno nabrał powietrza i jeszcze głośniej je wypuścił. Niewiele to dało.
— Chyba jednak nie powinienem tyle gadać, masz rację.
Gdy zamilkł, znowu zapanowała dziwna cisza, a on nie bardzo wiedział, jak to zmienić. Uświadomił sobie nagle, że z wyjątkiem tego jednego razu zupełnie nie miał odwagi pocałować Benedicta jako pierwszy. Dlaczego, nie miał pojęcia. Tamten jeden raz wyszedł mu jakoś tak spontanicznie… Spontanicznie, no właśnie! Chyba za dużo po prostu myślał.
„Muszę mieć wszystko gdzieś” — powiedział sobie. — „Niech się dzieje wola nieba!”.
I pociągnął Benedicta ku sobie. Pocałował go, zanim cała pewność siebie zdążyła z niego ulecieć. Ale nie odsunęli się od siebie zbyt daleko. Wystarczyło pokonać kilka centymetrów. Eichi doskonale widział oczy Benedicta.
— To trudniejsze, niż się spodziewałem — mruknął. — Może jednak pozostanę przy gadaniu jak najęty, żebyś to ty mnie całował — rzucił pół-żartem, pół-serio.
— Ale mnie się podoba, jak mnie całujesz — oświadczył Benedicto. — Nie masz czego się bać.
Łatwo było mu powiedzieć, gdy był synem Afrodyty, bogini miłości. To on się urodził z naturalnymi predyspozycjami do takich rzeczy! No ale dobra. Skoro chciał… Eichi pokonał dzielącą ich odległość i przywarł ustami do warg Benedicta. Tym razem, chociaż znowu poczuł nagłą ochotę, by uciec i się nie kompromitować, nie odsunął się tak szybko. A Benedicto w końcu przestał się nad nim znęcać. Odwzajemnił pocałunek, a Eichi zapragnął, by ten moment trwał wiecznie. No… może nie do końca. Wypadałoby chociaż złapać oddech.
— Gdyby ktoś mi powiedział, że to nieraz jest takie dziwne, to bym nie uwierzył — powiedział cicho. — Chociaż wiem, że mogę, to jednak jest trochę niezręcznie.
— Nie spiesz się. — Benedicto pogłaskał go po głowie. — To nie są wyścigi. A poza tym nigdzie ci nie ucieknę.
— Obiecujesz?
— Obiecuję.
Eichi postanowił więc na chwilę odpuścić sobie dalsze brnięcie w niezręczność. Zresztą, była już niemal jedenasta. Wypadałoby przygotować iryfon.
XXI Nowy, lepszy rok[]
Benedicto w milczeniu obserwował, jak Eichi przygotowywał prowizoryczny iryfon z pryzmatu i nawilżacza powietrza. Właściwie to było jeszcze trochę czasu do jedenastej i wiedział, że wcale nie zabierze mu to tyle czasu, ale zdawał sobie sprawę z tego, że Eichi potrzebował wymówki, żeby pobyć na chwilę sam na sam ze swoimi myślami. Benedicto uśmiechnął się pod nosem. O tak. Eichi był wręcz okrutnie uroczy.
Ciekawiło go, jak przebiegnie rozmowa z panem Yokoyamą. Nie bardzo wiedział, czego się spodziewać, bo Eichi zbyt wiele o ojcu nie mówił, ale gdy już o nim wspominał, to raczej pozytywnie. Jednak i tak się trochę stresował, jak zawsze, gdy poznawał nowych ludzi. A poza tym przed tym akurat człowiekiem wypadałoby się dobrze zaprezentować. Przygładził włosy, choć wiedział, że niezbyt wiele to da — nie miał już błogosławieństwa Afrodyty, które by mu je układało. A potem pomyślał, że to i tak bez znaczenia, bo Eichi miał włosy jeszcze bardziej roztrzepane niż on, a panu Yokoyamie jak widać to nie przeszkadzało.
— Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze… — mruknął Eichi. — Tata się pewnie mnie spodziewa, ale nigdy nie mam pewności, czy akurat będzie gdzieś blisko tęczy.
— Będzie dobrze — zapewnił go Benedicto.
— No tak… Aczkolwiek zawsze mam wątpliwości, bo jest noc i w ogóle… Prościej byłoby, gdybyśmy mogli mieć telefony.
— Zdecydowanie prościej — zgodził się Benedicto. — Ale już nic na to nie poradzimy.
— No nic… spróbujmy.
Eichi wrzucił do swojej amatorskiej tęczy drachmę i wypowiedział prośbę do Iris. I już po chwili ich oczom ukazał się obraz z zupełnie innej części globu — ciemność była rozpraszana tam przez sztuczne oświetlenie. W tym świetle trudno było dokładniej przyjrzeć się twarzy Masashiego Yokoyamy, ale Benedicto i tak dostrzegł między nim i Eichim sporo podobieństw. Choć posiwiałe już nieco włosy mężczyzny nie sterczały we wszystkie strony, a on sam nie był ani bardzo rozemocjonowany, ani duchem nieobecny, to jednak rodzinne podobieństwo było dość widoczne.
— Hej, tato — przywitał się Eichi. — Może to dziwne, że mówię teraz po angielsku, ale jest ktoś, kto chciałby też cię poznać… — Wskazał na Benedicta, a wzrok pana Yokoyamy przeszedł na niego. — To jest Benedicto.
— Dzień dobry, proszę pana. — Benedicto pomachał mu dłonią.
— Dzień dobry, Benedicto-san — odwzajemnił przywitanie ojciec Eichiego.
Benedicto musiał przyznać, że Eichi się nie pomylił. Już w takim krótkim sformułowaniu można było dosłyszeć rzeczywiście silny japoński akcent i Benedicto zrozumiał sens słów głównie z kontekstu.
— Jesteś kolegą Eichiego?
Benedicto zerknął przelotnie na Eichiego, który wyglądał na zmieszanego.
— Nie powiedziałeś mu, prawda? — szepnął, w nadziei, że pan Yokoyama go nie usłyszy.
Po minie Eichiego poznał, że zgadł. Zorientował się, że ta rozmowa może nie przebiec tak gładko, jak przypuszczał. I doszedł do wniosku, że być może lepiej będzie, jeśli na ten moment usunie się z widoku.
— Na chwilę mogę nie rozumieć, o czym mówicie — zadeklarował.
Eichi kiwnął głową i znowu zerknął na ojca, na którego twarzy pojawił się wyraz łagodnego zdziwienia. I zaczął mówić — chociaż Benedicto nie rozumiał ani słowa, widział jego niepewność i słyszał, jak ten się trochę gubił i jąkał. No tak, to nie mogło być łatwe, prowadzić takie rozmowy z kimś, kto mógł wcale nie okazać się taki wspierający jak mieszkańcy Obozu Herosów. Ale jednak pan Yokoyama wcale nie wyglądał na złego. To znaczy zgoda, raczej nie spodziewał się tego, co usłyszał, ale to było naturalne w takiej sytuacji. Zakładając oczywiście, że to o tym mówił Eichi, a nie zmienił nagle tematu, bo właściwie mógłby teraz mówić nawet o pogodzie, a Benedicto i tak by się nie zorientował.
W którymś momencie Eichi chwycił jego dłoń, w taki sposób, że Benedicto zyskał pewność, że temat nie został zmieniony bez jego wiedzy.
— Powiedziałem o wszystkim — odezwał się do niego Eichi, już po angielsku. — Już wie.
— Jestem z ciebie dumny — odpowiedział Benedicto. — I jak?
— To oczywiście spory szok. W Japonii ludzie zwykle nie mówią takich rzeczy. Dlatego właśnie tam nie pasuję.
— To prawda, nie jestem sobie w stanie wyobrazić sobie ciebie tak… milczącego.
Eichi nie odpowiedział mu, ale zwrócił się znowu do ojca, a jego następną odpowiedź postanowił już przetłumaczyć.
— Mówi, że już za chwilę wybije u nich północ.
I rzeczywiście, stało się. Nawet na iryfonie dało się dostrzec fajerwerki w tle.
— Szczęśliwego nowego roku — powiedział Eichi ni to do ojca, ni do Benedicta.
Benedicto odniósł wrażenie, że Eichi mówił to najbardziej do siebie i przez to poczuł jakąś emocję, którą nie do końca był w stanie nazwać, ale najbliżej było jej do niepokoju. Przez ostatnie dni Eichi tyle rozmyślał o szczęściu… Pochłonęło go tak, że Benedicto trochę się o niego martwił. Musiał jakoś odciągnąć jego myśli, tyle że zdawał sobie sprawę z tego, że mogło to okazać się trudne. Zresztą niespecjalnie miał jakieś pomysły.
Eichi rozmawiał z ojcem jeszcze przez chwilę, co trochę umknęło Benedictowi, który pogrążył się we własnych myślach. Nie zorientował się nawet, że ten zakończył połączenie.
— Benedicto, wszystko w porządku?
Dopiero teraz wrócił do rzeczywistości.
— Tak, tak — mruknął. — Ze mną tak.
— A coś innego jest nie tak?
— Obiecaj mi, że nie zrobisz nic głupiego, zgoda? — poprosił.
— A czemu bym miał?
— Wiem, że ciągle myślisz o swojej klątwie. I po prostu trochę się martwię. Więc obiecaj, że jeśli zdecydujesz się robić coś głupiego, to tylko ze mną.
— Zgoda. — Eichi pokiwał głową. — W takim razie wciągnę cię w każdą głupią rzecz, która wpadnie mi do głowy.
Benedicto uśmiechnął się.
— Mamy prawie rok, żeby coś wymyślić przed twoimi następnymi urodzinami.
— To prawda. To bardzo dużo czasu.
— A więc niech żyje nowy, lepszy rok!
XXII Chcę cię więcej[]
— Ekspansja terytorialna Rosji w osiemnastym wieku… Bla, bla, bla, nie obchodzi mnie to! — niemal krzyknął Benedicto. — Po co mi to? — jęknął smętnie.
— Powtarzasz to dziesiąty raz — zauważył Eichi. — I przez ciebie ja dziesiąty raz czytam jedno zdanie.
— Sorki…
Benedicto zerknął po raz kolejny do książki, ale Eichi wiedział, że ten wcale nie czytał. Po prostu usilnie starał się mu nie przeszkadzać, ale pewnie i tak zaraz znowu się odezwie. Eichi, prawdę mówiąc, już pogodził się z tym, że więcej teraz już mu się nie uda zrobić. Może później, kiedy zostanie sam, to się w końcu czegoś nauczy.
A wypadałoby w końcu zrobić jakieś postępy. W troskę o edukację młodzieży Obóz Herosów organizował coś w rodzaju własnych lekcji, chociaż jak wszystko tutaj, trzeba było brać to raczej luźno. Nikt nie oczekiwał od mnóstwa dzieciaków z ADHD zbytniego skupienia, więc zadowolili się tym, żeby co jakiś czas okazywali postępy i zdawali egzaminy państwowe. Ale i to bywało czasem trudne, czego dowód właśnie siedział naprzeciwko Eichiego i głośno narzekał.
Nie żeby Eichiemu szło lepiej, chociaż jego problemy były nieco odmiennej natury niż te Benedicta. Podczas gdy syn Afrodyty narzekał na nudny materiał, to Eichi wręcz przeciwnie — to wszystko było aż nazbyt ciekawe. Więc oczywiście, zamiast przeczytać jeden temat z podręcznika i mieć spokój, wynalazł przynajmniej z pięć lektur uzupełniających, tak grubych, że nie byłby w stanie przeczytać ich nawet w miesiąc. Jakim cudem innym dzieciom Ateny udawało się jakoś sensownie uczyć, nie miał pojęcia.
— Potrzebuję przerwy, bo zaraz zwariuję — oświadczył Benedicto.
Gdy to powiedział, Eichi postanowił przestać łudzić się, że coś jeszcze zrobi, bo szczerze mówiąc, też potrzebował przerwy.
— Znaczy wolę to niż starą szkołę — kontynuował Benedicto. — Ale i tak, mózg mi siada!
— Wiem, co czujesz — westchnął Eichi. — Mam tak dosyć często.
— Wiesz, co? Jeszcze tylko kilka lat i w końcu to się skończy! Po tym wszystkim pójdę na AWF i już nie będę musiał się uczyć o jakiejś tam Rosji czy innej Mołdawii.
Tak, to pasowało do Benedicta — akademia sportowa, w której będzie mógł rozwinąć skrzydła. Eichi uśmiechnął się delikatnie.
— A ty? — podjął ponownie Benedicto. — Co planujesz?
— Ja? — zdziwił się Eichi. — Ale że co chcę studiować?
— Ano.
Na to nie potrafił odpowiedzieć. Było tyle rzeczy, które mógłby robić! Tyle że… żadna z nich nie była jego życiową pasją. Podejmował się mnóstwa różnych zajęć, ale zawsze szybko tracił nimi zainteresowanie.
— Nie wiem, czy nadaję się do college’u — stwierdził w końcu. — Cokolwiek nie wybiorę, po miesiącu mi się odwidzi. To chyba nie ma sensu.
— Nie mów tak, na pewno jest coś, co jest ci pisane! — zaprotestował Benedicto.
— A co? Już ci mówiłem, że zbieranie losowych ciekawostek to nie jest coś, z czego mógłbym wyżyć!
— Przepraszam — zawstydził się Benedicto. — Ja… nie chciałem.
— Nie, w porządku, to nie twoja wina. No nie wiem, lubię książki… Ale jakbym miał z nimi pracować, to moja dysleksja by mnie wykończyła. A tak poza tym… Naukowcem raczej nie zostanę, sportowcem też nie… A może nauczycielem? Nie… Nie mam cierpliwości do ludzi. I ech, nie mam już więcej pomysłów.
Położył się na stoliku w wyrazie rezygnacji. Benedicto, jak na wspierającego przyjaciela przystało, poklepał go po głowie. Ech, ten to miał dobrze… Jakiś cel w życiu, trochę lepiej poukładane w głowie. A on był tylko chodzącą chaotyczną tragedią. I to jeszcze grecką. To nie mogło się dobrze skończyć.
— Coś na pewno wymyślisz — odezwał się Benedicto, najwyraźniej próbując go pocieszyć. — Masz jeszcze trochę czasu.
— Wcale nie tak dużo… Ale dzięki. Może masz rację…
Podniósł się, bo wcale nie chciał spędzić reszty dnia w tej dość żałosnej pozycji, a niestety groźba była dość realna. Przeciągnął się, a tymczasem Benedicto przysunął swoje krzesło tak, że siedzieli teraz obok siebie. Eichi dostrzegł w jego ręce kartkę, która była zapewne listą rzeczy do zrobienia. Benedicto spojrzał na nią i się skrzywił.
— Jeszcze każą mi jakieś głupie lektury czytać — mruknął. — Nie mogę znowu przerabiać „Romea i Julii”?
— Naprawdę lubisz „Romea i Julię”? — zdziwił się Eichi. — Moim zdaniem to strasznie przekombinowane i głupie.
— A czemu? — W głosie Benedicta zabrzmiało niekłamane zainteresowanie.
— To całe udawanie, że Julia nie żyje, to było kompletnie bez sensu! A Romeo się niepotrzebnie zabijał…
— Eichi, podchodzisz do tego zbyt racjonalnie — uznał Benedicto. — Myślisz, że jakbyś sam się znalazł w takiej sytuacji, to byś był super rozsądny? Bo ja myślę, że byś spanikował.
— A ty na miejscu Julii naprawdę byś uznał, że udawanie śmierci to taki wspaniały pomysł?
— Może i tak, a co? A w ogóle czemu to ja mam być Julią?
— Bo ja mam być Romeem. — Eichi uśmiechnął się niewinnie.
— Ale to ja jestem starszy.
— O ile? Jakieś dwa tygodnie, to nie ma znaczenia. Zresztą, tu chodzi o charyzmę!
— Charyzmę? A to ci dobre! — Benedicto zaśmiał się w głos. — Tę, którą okazujesz, gdy się rumienisz jak panienka?
Eichi skrzywił się, ale bynajmniej się nie zarumienił. Benedicto mógł mieć trochę racji, ale to nie zmieniało faktu, że podobałoby mu się być Romeem w tej relacji. Nad tym jednak chyba musiał trochę popracować.
— Panienka czy nie, to i tak cię do reszty oczarowałem — odezwał się po chwili ciszy.
— A myślałem, że to ja mam mówić słodkie i oklepane rzeczy — odpowiedział Benedicto. — Możesz mówić dalej. — Uczynił zachęcający gest.
Ale Eichi nie miał ochoty dłużej rozmawiać. Wolał czyny. Rozejrzał się wokół, ale w świetlicy nie było nikogo poza nimi. Zarzucił Benedictowi ręce na szyję, a na jego usta wpłynął uśmiech z kategorii tych, których nie przybierał tak często. Zanim ten zdążył zrozumieć, co się działo, Eichi już poczuł ten specyficzny rodzaj radości, który pojawiał się zawsze, gdy miał okazję go całować. Benedicto w końcu zorientował się, że nie będzie więcej słodkich słówek, ale taki obrót sytuacji bynajmniej mu nie przeszkadzał.
Teraz Eichi już się nie bał. Sięgał po to, czego chciał, co go zadowalało. Ale nagle poczuł się nie w pełni usatysfakcjonowany. To mu nie wystarczało. Chciał więcej. Jego ręka powędrowała nieco niżej, aż zatrzymała się na piersi Benedicta. Przez materiał koszulki poczuł szybkie bicie jego serca, które niemal zrównało się z jego własnym. To dodało mu odwagi.
Dotknął ostrożnie językiem dolnej wargi Benedicta. Zdawało mu się, że Benedicta zdziwiło to nieco. Sam za to poczuł jakąś bliżej niewyjaśnioną sensację w okolicach brzucha. Ale zanim Benedicto zdążył na to jakkolwiek odpowiedzieć, nagle głośno trzasnęły drzwi.
Eichi odskoczył od Benedicta jak oparzony i zachwiał się na krześle tak, że niemal się przewrócił. W ostatniej chwili chwycił się stołu i odzyskawszy równowagę, spojrzał w stronę drzwi. Natychmiast pomyślał, że nie musiał tak gwałtownie odskakiwać, bo dziewczyny, które weszły do świetlicy, ostro się ze sobą kłóciły i w ogóle nie patrzyły w ich kierunku. Ale po kolejnej sekundzie zorientował się, że to były bliźniaczki Juel. Tak, jednak dobrze zrobił.
— Jak to zrobisz, to nigdy ci nie wybaczę! — krzyczała jedna z nich.
— A co za różnica? — odparła druga. — I tak nigdy nie zwróci na ciebie uwagi!
— Dobrze wiem, że chcesz mi dopiec. Raz ci się nie udało i jesteś zła na cały świat!
— Tylko że to ty masz taki długi jęzor, że musiałaś wszystko wypaplać!
Eichi nie miał ochoty słuchać ich kłótni, ale jednocześnie nie miał pojęcia, jak opuścić świetlicę tak, by nie wyszło to zbyt niezręcznie. Zresztą, chciał się upewnić, że na pewno nie widziały niczego, czego nie powinny.
— To bez różnicy, czy wypaplałam, czy nie — prychnęła jedna z bliźniaczek.
W końcu dziewczyny spostrzegły, że nie były same. Ta, która ponoć coś wypaplała, spojrzała na nich nawet przyjaźnie, ta druga wręcz przeciwnie. Ale Eichiemu bardziej w oczy rzucił się fakt, że tym razem prezentowały się od siebie zupełnie odmiennie. Jedna z nich, ta nachmurzona, zaczesała włosy w kucyk, na obozową koszulkę miała zarzuconą zwykłą bluzę, a poza tym założyła dżinsy, a druga nosiła włosy rozpuszczone i włożyła sukienkę. Zdziwiło go to, bo kiedyś raczej podkreślały podobieństwa, nie różnice.
— Hej wam! — przywitała się siostra w sukience.
Eichi zdołał zobaczyć jej bransoletkę z motywem kryształów. Prawdę mówiąc, od początku założył, że była to Bella. Stella natomiast obrzuciła ponurym spojrzeniem nieco rozkojarzonego Benedicta i Eichiego, który oparł głowę na dłoni, usiłując wyglądać, jakby przed chwilą po prostu się nudził.
— Cześć — odpowiedział Eichi, starając się, by brzmiało to zdawkowo.
— Chodźmy stąd. — Stella zwróciła się do siostry, ani myśląc się z nimi przywitać. — Nie będziemy im przeszkadzać.
Serce Eichiego zabiło nerwowo. Czyżby jednak wszystko widziały? A niech to licho… Nie powinien był dać się ponieść.
— Właściwie to my mieliśmy się już zbierać — odezwał się Benedicto. — Prawda, Eichi? — dodał z naciskiem.
Eichi ochoczo potaknął, ciesząc się, że został wybawiony z opresji. Szybko pozbierał resztę swoich rzeczy ze stolika i ruszył w stronę wyjścia. Gdy mijał siostry, posłał im przepraszający uśmiech, który docelowo miał zostać odczytany jako: „nie chciałem podsłuchiwać waszej kłótni”. A potem puścił się niemal biegiem i na progu potknął się o własne nogi. Runął jak długi i wylądował twarzą w trawie.
Westchnąwszy głośno, wstał i się otrzepał, co niestety nie sprawiło, że dosłownie wszystko bolało go choć trochę mniej. Tymczasem Benedicto również opuścił świetlicę i zamknąwszy jej drzwi, stanął obok niego.
— Chodź, niech się kłócą w spokoju — powiedział.
Eichi kiwnął głową i ruszyli spacerkiem. Czuł, że Benedicto chciał się oddalić nie tylko dla zapewnienia bliźniaczkom Juel dobrych warunków na kłócenie się, ale nie wiedział, czego się spodziewać, toteż sam milczał. Zwłaszcza że jeszcze niezupełnie dotarło do niego to, co się stało. Ale Benedicto też się nie odzywał, więc w końcu przemógł się, by na niego spojrzeć. Ku jego zaskoczeniu na jego policzkach wykwitł lekki rumieniec, czego jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się dostrzec. Nie rozumiał, co to znaczyło.
— Zrobiłem coś nie tak? — Eichi przerwał w końcu ciszę.
Benedicto zerknął na niego.
— Czuję się dziwnie — przyznał w końcu.
— Ta, ja też… Mogłem poczekać, aż wyjdziemy…
— Tak, to też.
— To nie o to chodzi?
Zapytał, choć wcale go to nie zdziwiło. Teraz już przeczuwał, do czego Benedicto mógł dążyć.
— Co chciałeś zrobić? To znaczy… zanim weszły one.
Właśnie, co chciał zrobić? Teraz już nie był tego taki pewny. To był impuls, nie myślał nad tym… Mimowolnie wrócił pamięcią do tej chwili. Chciał… chciał… Czego chciał?
— Chciałem być jak najbliżej ciebie — wymamrotał.
— Hmm — mruknął Benedicto. — Chyba wiem, co masz na myśli.
Zamilkł. Eichi poczuł niepokój. Teraz już zyskał pewność, że zrobił coś nie tak. Tak bardzo, że Benedicto nawet nie potrafił mu tego wprost powiedzieć. Czyżby się bał, że jego słowa zostaną źle odebrane?
— Ja… — Właściwie nie był pewien, co chciał powiedzieć. — Chcę więcej — wypalił. — Nie wiem, co to znaczy, ale z dnia na dzień chcę cię więcej i więcej.
Benedicto otworzył szerzej oczy, a zaraz po tym uciekł wzrokiem w bok. Eichi po raz pierwszy w życiu widział go tak speszonego. Żałował, że cokolwiek powiedział, bo miał wrażenie, że za chwilę może być jeszcze gorzej.
— Nie jestem gotowy — niemal szepnął Benedicto.
— Och…
Benedicto przemógł się, by znowu spojrzeć na Eichiego.
— Nie zrozum mnie źle, proszę — ciągnął, tym razem już nieco głośniej. — Nie winię cię ani nic z tych rzeczy. Po prostu… Zaczekajmy jeszcze trochę.
Eichi nie odpowiedział, ale nagle poczuł przemożną potrzebę przyjrzenia się swoim butom. A więc Benedicto tak to odebrał… Ten etap mu wystarczał. A on zbytnio napierał. Och, to miało sens. Poczuł się z tym bardzo głupio.
— Nie jesteś na mnie zły? — zapytał w końcu, nadal na Benedicta nie patrząc.
— Nie. Po prostu trochę mnie zaskoczyłeś… Nie spodziewałem się, że ty, no wiesz…
— Ja też nie wiedziałem — przyznał Eichi.
Szli dalej w milczeniu, a niezręczność całej tej sytuacji naprawdę dawała się Eichiemu we znaki. Gdy już pomyślał, że lepiej będzie się pożegnać z Benedictem i spróbować pouczyć w zaciszu domku Ateny, poczuł ciepły dotyk na swojej dłoni. Niemal instynktownie splótł palce z palcami Benedicta. Zerknął na niego kątem oka.
— Nie zadręczaj się tak — powiedział Benedicto. — Przecież czy nie o to chodzi w związkach? Żeby się poznać? I mówić sobie, jak coś jest nie tak?
— Tak… chyba tak…
Ale nie tylko o tym myślał. Przerażało go trochę to, że w tej publicznej świetlicy nie umiał się powstrzymać… Co się z nim działo? Przecież jeszcze nigdy mu tak nie odbijało! A gdyby mu nie przerwano, to nie wiedział, do czego by się posunął.
— Musimy znaleźć sobie jakieś miejsce — odezwał się. — Takie, gdzie nikt nie będzie nam przeszkadzać. To znaczy… Może lepiej już się zamknę. — Znowu przerwał na chwilę. — Chyba powinienem się uczyć — westchnął.
Benedicto zrozumiał wymówkę, bo sam nagle sobie przypomniał o koszmarnej lekturze, za którą się nawet nie zabrał. Nachylił się i cmoknął Eichiego w policzek, po czym pomknął do domku Afrodyty.
Eichi został sam ze swoimi myślami i ciałem, które wciąż chciało więcej.
XXIII Natłok myśli[]
Benedicto długo nie umiał zasnąć. Gdy tylko zamykał oczy, powracały do niego wspomnienia sprzed paru godzin, a one znowu wywoływały w nim całą gamę sprzecznych uczuć. Środek nocy nie był jednak zbyt dobrą porą na ich analizowanie, bo oznaczało to najpewniej dojście do kompletnie fałszywych wniosków, połączone z kompletnym brakiem wyspania się. Ale godziny wciąż mijały, a sen nie przychodził.
W końcu postanowił się przewietrzyć. Jak najciszej, by nie obudzić nikogo, wstał, włożył buty i zarzucił kurtkę, po czym wyszedł z domku. Wciągnął w płuca chłodne powietrze i rozkoszował się nim przez chwilę, a potem postanowił niespiesznym krokiem przejść się wokół domków, starając się, żeby nikt go nie przyłapał na nocnych włóczęgach.
Minął pustą Ósemkę, a potem chwilę zatrzymał się przy Szóstce. Kusiło go, by spróbować wywołać Eichiego, ale w porę się powstrzymał. Już pomijając fakt, że zrobiłby się raban, to właśnie Eichi był przyczyną, dla której Benedicto nie umiał spać i raczej nie pomógłby mu w poukładaniu myśli. Ruszył więc dalej.
Nie skłamał, gdy powiedział wcześniej, że czuje się dziwnie. Bo tak najlepiej można było to określić. To było trochę… dziwne. I bardzo, ale to bardzo nowe. Dotychczas nigdy czegoś takiego nie doświadczył. Klątwa może i sprawiła, że w mnóstwie osób zakochał się bez pamięci, ale z Eichim było inaczej. Przy nim potrafił się nieco lepiej kontrolować, a poza tym dotarł dalej niż kiedykolwiek. I to trochę zaczęło go przerażać. Nie spodziewał się, że to pójdzie tak szybko…
„Chcę cię więcej”, tak Eichi powiedział. Ale co dokładnie miał na myśli? Jak wiele chciał? I, przede wszystkim, ile Benedicto był mu w stanie dać?
Gdyby to wydarzyło się w filmie, to byłoby dużo prostsze, zupełnie nieskomplikowane. Ale to nie był film. To nie była komedia romantyczna. To było jego własne życie, którego nikt nie wyreżyserował. Sam musiał do wszystkiego dojść. Zadarł głowę i dostrzegł gwiazdy na niebie. Czy mogła być tam zapisana jego przyszłość? Czy mogły mu odsłonić jej skrawek?
Zatrzymał się znowu, tym razem przy domku Zeusa, teraz jak zwykle stojącym pustym. Poczuł pokusę, by wejść do środka i tak tam sobie posiedzieć, nie niepokojony przez nikogo. Bo Obóz Herosów może i był przyjaznym miejscem, ale brakowało mu zakątka, w którym mógłby pobyć sam. Lecz zanim podjął decyzję, ziewnął przeciągle. Nie… To nie miało sensu. Zawrócił do Dziesiątki. Może teraz w końcu uda mu się zasnąć? Zwłaszcza że następny dzień nie był takim sobie zwyczajnym dniem — właśnie mijał miesiąc, odkąd zaczął chodzić z Eichim.
Niestety nie bardzo miał pojęcie, jak to uczcić. Chciał zrobić coś wyjątkowego, tyle że Obóz Herosów trochę ograniczał mu możliwości. W takim razie… powinien sięgnąć poza niego. To mu się nawet podobało. Postanowił rano obmyślić więcej szczegółów. Nieco lepiej nastawiony do tego wszystkiego położył się znowu do łóżka i w końcu zmorzył go sen.
Gdy się obudził, musiał poświęcić trochę czasu, żeby przypomnieć sobie, na co wpadł w nocy i w końcu sobie przypomniał. Tak… teraz trzeba było tylko zaplanować wymknięcie się z obozu. Chociaż może poza wakacjami będzie to łatwiejsze, skoro obaj byli całoroczni wyłącznie dlatego, że nie mieli się gdzie indziej podziać.
Szybko zorientował się, że właściwie nie miał kompletnie żadnych pomysłów na to, co zrobić, jak już uda im się opuścić obóz. To znaczy… Było tyle miejsc, gdzie mogliby się udać… Ostatecznie Benedicto zdecydował, że nie będzie nic planować, niech los mu wskaże drogę. Powziąwszy to postanowienie, zjadł coś i udał się na arenę potrenować. Zdziwiło go nieco, że na śniadaniu nie widział Eichiego, lecz doszedł do wniosku, że później się dowie, o co chodziło. Ale gdy to później nadeszło, trochę się zatracił w innych zajęciach i o tym zapomniał.
I kiedy nadeszło popołudnie, w pół drogi stanął jak wryty.
— Cholera — powiedział sam do siebie. — Zapominałem długopisów, książek, nawet pieniędzy, ale człowieka jeszcze nigdy!
I przeklinając w duchu swój mózg, postanowił poszukać Eichiego. O dziwo, nikt go w obozie nie widział, więc to musiało znaczyć, że nie opuścił swojego domku. Zaszedł więc do Szóstki i zapukał. Po chwili otworzył mu drzwi któryś z braci Eichiego, ale Benedicta nie za bardzo obchodziło, kto to w ogóle był.
— Śpi cały dzień — odpowiedział na pytanie, które nie padło, a Benedicta rozbawił nieco fakt, że powód jego wizyty był aż tak oczywisty.
— Mogę wejść?
Chłopak wzruszył tylko ramionami i wpuścił Benedicta. Ten, rozejrzawszy się chwilę, w końcu odnalazł łóżko, którego szukał. W jego dolnej części Eichi ciasno owinął się kołdrą i spał w najlepsze. Benedictowi natychmiast skojarzył się z gigantycznym burrito. Parsknął pod nosem, a jedyną odpowiedzią Eichiego było przewrócenie się na drugi bok (jak to zrobił z tą kołdrą, Benedicto nie wnikał). Po chwili wahania Benedicto uznał, że powinien to ukrócić. Przysiadł na brzegu łóżka i potrząsnął Eichiego za ramię. Eichi mruknął coś niewyraźnie, ale nie otworzył oczu.
— Hej, pobudka — powiedział Benedicto. — Jest piętnasta.
I jeszcze raz dla pewności nim potrząsnął. To w końcu odniosło pożądany efekt. Eichi otworzył oczy i zerknął nieprzytomnie na Benedicta.
— Co mnie budzisz… — wymamrotał. — Zaraz… Benedicto?!
Nagle się ożywił i, nadal zaplątany w kołdrę, odturlał się kawałek… no, niezbyt duży, bo i łóżko było dość wąskie. Wreszcie się wyplątał i usiadł.
— Co tu robisz? — zdziwił się, teraz już bardziej świadomie.
— Nie takiego powitania się spodziewałem — przyznał Benedicto. — W ogóle co robisz w łóżku? Minęło już pół dnia.
— Naprawdę? Która godzina?
— Piętnasta, już mówiłem.
— Jakim cudem…
— Wszystko w porządku? — zaniepokoił się Benedicto. — Jesteś chory?
— Nie… chyba nie. Ale nie mogłem spać w nocy.
Ach, teraz to nabrało sensu.
— Więc zasnąłeś rano, zgadłem?
— Nawet nie zauważyłem… Nie wiem, co się ze mną dzieje. W ogóle że też nikt mnie nie obudził wcześniej…
Benedictowi nieco ulżyło, ale z drugiej strony dostał inny powód do niepokoju. Czemu Eichi nie mógł spać w nocy? Czyżby dręczyły go podobne myśli co Benedicta? A może coś innego było na rzeczy? Postanowił się tego dowiedzieć, ale nie tutaj.
— No, w każdym razie… Żal byłoby stracić akurat to popołudnie.
Eichi chyba nie załapał aluzji, ale i tak się z tym zgodził. Wreszcie się podniósł, a Benedicto postanowił zaczekać na niego na zewnątrz. W końcu Eichi dołączył do niego ubrany nie w piżamę, a w dzienne ubrania, choć włosów najwyraźniej już nawet nie próbował czesać. I prawdę mówiąc, wyglądał na tylko odrobinę bardziej rozbudzonego niż wcześniej.
— Przepraszam za to, naprawdę — powiedział. — Musiałem ci napędzić stracha.
Benedicto zastanawiał się, czy przyznać mu się, że właściwie to o nim zapomniał.
— Tak, trochę — odpowiedział w końcu.
Złapał Eichiego za rękę i zaczął prowadzić w stronę lasu, a w międzyczasie postanowił go nieco wypytać.
— Coś się stało, że nie umiałeś zasnąć?
— Nie, to znaczy, nic ważnego — odparł Eichi wymijająco. — To tylko natłok myśli.
Czyli jednak. Ich obu dręczyły myśli.
— Też nie umiałem spać, wiesz? Poszedłem sobie na mały spacerek i to mnie chyba zmęczyło. Ale tak jak ty, myślałem.
— O czym?
— A ty o czym?
— O różnych rzeczach, wiesz, jak to jest. A teraz to myślę o tym, dokąd mnie prowadzisz.
Benedicto wyczuł, że Eichi usilnie pragnął zmienić temat. Nie bardzo mu się to podobało, ale wiedział, że na siłę nic z niego nie wyciągnie.
— Idziemy się trochę wyrwać — wyjaśnił. — Okrężną drogą, by nikt nas nie szukał.
— To niewiele mi mówi — przyznał Eichi. — Dokądkolwiek idziemy, to niech będzie tam jedzenie, bo padam z głodu.
Benedicto uznał to za dobry punkt zaczepienia. Tak, mogli coś zjeść. Może wtedy Eichiemu się trochę rozwiąże język. Niestety na tym ich konwersacja się urwała. Źle, szło zdecydowanie źle! Ech, to wszystko wina tego, co się stało wczoraj. Mógł się założyć, że to o to chodziło. Musiał jak najszybciej to wyjaśnić.
Przekroczyli granicę obozu i na szczęście nikt ich nie zaczął ścigać. Benedicto poczuł się nieco pewniej, zwłaszcza że już wkrótce dotarli do pizzerii. Przepuścił Eichiego przodem, a następnie sam wszedł. Pizzeria, którą wybrali, była małym, przyjemnym lokalem, na szczęście niezbyt zatłoczonym, toteż dość szybko udało im się złożyć zamówienie i zająć mały stolik w rogu.
— Nie wierzę, że zamówiłeś hawajską — odezwał się w końcu Eichi.
— No co? — Benedicto wzruszył ramionami. — Lubię hawajską.
— Poważnie? Jak można lubić ananasy na pizzy?
Ach, tak. Czyli Eichi należał do klubu hejterów hawajskiej… Nie żeby mu się dziwił, bo zanim jej spróbował po raz pierwszy, to też do niego należał.
— Nigdy nie jadłeś hawajskiej, co?
— Nie ma mowy, że włożę ją do ust!
— No cóż… — westchnął Benedicto, udając zasmuconego. — Nie wiesz, co tracisz.
— Nic, czego bym żałował.
— Chociaż wiesz… Jeśli ja ją zjem, to ty prawdopodobnie poniekąd trochę też.
Pożałował, że to powiedział, bo najwyraźniej nie poprawił tym Eichiemu humoru.
— To znaczy nieważne… — rzucił. — Przepraszam, głupie rzeczy przychodzą mi do głowy.
„Benedicto, pomyśl, zanim coś powiesz” — skarcił się w duchu. — „Tak to na pewno nie poprawisz sytuacji”.
— W porządku. — Eichi wcale nie wydawał się przekonany. — Jeśli tak ci zależy, to spróbuję tej twojej hawajskiej.
Benedicto nie wiedział, czy powinien się cieszyć, że Eichi nie wyłapał podtekstu, czy czuć się źle z myślą, że to brzmiało, jakby na niego naciskał. I przeczuwał, że jeśli szybko nie przejdzie do rzeczy, to będzie to najgorsza randka w jego życiu.
— Tu nie chodzi o hawajską — powiedział. — To znaczy zgoda, uważam, że ludzie niepotrzebnie tak wylewają na nią wiadro pomyj… Ale nie o tym chcę pogadać.
— To o czym?
— Widzę, że coś cię dręczy. Chodzi o wczoraj? — zapytał wprost.
— Nie… nie o wczoraj.
— Słuchaj, Eichi. Ze mną możesz być szczery, jasne?
Chcąc dodać mu odwagi, ujął jego dłonie w swoje. Eichi spojrzał na niego, a w tym spojrzeniu Benedicto dostrzegł strach. I jeszcze coś… Tak. Wstyd.
Eichi wymamrotał coś tak cicho, że Benedicto nie zrozumiał.
— Możesz powtórzyć?
— Nie wiem, co się ze mną dzieje — powtórzył Eichi już nieco głośniej. — Nie mam pojęcia, jak ująć w słowa to, co czuję. Powiedz, Benedicto, o czym ty myślałeś w nocy?
— O nas — przyznał Benedicto szczerze. — To znaczy… — Zrozumiał, że ma dokładnie ten sam co Eichi problem z ujęciem myśli w słowa. — Z tobą jest inaczej. Dotychczas przez klątwę nawet nie mogłem śnić o tym, że będę z kimkolwiek w związku przez cały miesiąc.
— Miesiąc? — zdziwił się Eichi. I nagle do niego dotarło. — Och… To dzisiaj. Racja. Kompletnie zapomniałem. — To go tylko bardziej dobiło. — Naprawdę jestem tragedią.
— Nie jesteś — zaprzeczył stanowczo Benedicto. — Daj mi dokończyć. Bo widzisz… Chociaż już miesiąc ze sobą jesteśmy, to dopiero teraz dotarło do mnie, jak wiele mamy sobie jeszcze do powiedzenia. A właściwie to powinienem powiedzieć, że do odkrycia. I myślę, że wczorajsza sytuacja nam to pokazała.
— Jest mi strasznie głupio za wczoraj — mruknął Eichi ponuro. — Powinienem był zapytać, cokolwiek, a nie…
— Trochę za bardzo się tym zadręczasz. To znaczy, nie żebym się z tobą nie zgadzał, ale to już było. Zresztą, nawet do niczego takiego nie doszło. Wygląda mi na to, że trochę wyolbrzymiasz sytuację.
— Może i nic się nie stało, ale chodzi o to… — Przerwał. Benedicto obserwował go cierpliwie. — Boję się, że stracę nad sobą kontrolę. Gdy cię widzę, mam wrażenie, że mózg odmawia mi posłuszeństwa.
Benedicto zastanawiał się, czy coś na to odpowiedzieć, ale już po chwili Eichi mówił dalej, więc postanowił mu nie przerywać. Skoro już udało mu się nakłonić go do rozmowy…
— Naprawdę nie wiem, o co chodzi. Jeszcze nigdy tak nie miałem, zupełnie nigdy. To znaczy wiesz, mnie akurat mózg dość często nie słucha, ale… Tu chyba nawet nie chodzi o głowę. Nie wiem, może o serce? Ale chyba nawet nie. Gdy wczoraj nie umiałem zasnąć, to wcale nie chodziło o myśli.
Zamilkł na tyle długo, że Benedictowi przeszło przez myśl, iż teraz już zdecydowanie powinien coś powiedzieć.
— To… o co chodziło?
Eichi odwrócił wzrok.
— Chciałem, żebyś był obok mnie. Chciałem… już nigdy nie wyjść z twoich objęć.
Oho, Eichi zaczynał mówić poetycko. To nie był dobry znak. Ale Benedicto, co ciekawe, chyba zaczynał rozumieć, co chciał przekazać. I teraz całe to jego zakłopotanie nabierało sensu. Problem w tym, że sam nie wiedział, jak mu odpowiedzieć, zwłaszcza przez fakt, że w pizzerii nie byli sami.
— Teraz już rozumiem — odpowiedział w końcu.
— Naprawdę?
— I to wcale nic dziwnego. Dorastasz. Więc prędzej przy później to musiało się stać.
— Ale to takie żenujące…
— Nie możesz się obwiniać za to, że masz swoje potrzeby, możliwe, że już ci to mówiłem. Jak tak, to się powtórzę, ale co tam.
Eichi przetwarzał to przez chwilę i wreszcie się odezwał:
— A co z tobą?
— Wiesz, jakby to powiedzieć… Jesteśmy w miejscu publicznym, to trochę głupio tak nazwać to wprost. Ale czasem po prostu trzeba rozładować to wszystko, co się gromadzi.
Benedicto miał wielką nadzieję, że tym razem Eichi załapie, o co mu chodziło. Ten natomiast odetchnął, jakby z ulgą. Nic dziwnego, pewnie w Japonii się nie rozmawiało o takich rzeczach, a Obóz Herosów, jakby to łagodnie ująć, też nie był najlepszym miejscem odbywania edukacji w tym zakresie. Wreszcie na jego twarz wpłynął lekki uśmiech.
— Dzięki… — powiedział cicho. — Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił, naprawdę.
Benedicto również poczuł ulgę.
— To co, wszystko już w porządku?
— Potrzebuję trochę czasu, ale tak, jest mi już lepiej. A jeszcze lepiej będzie, gdy już w końcu będę mógł coś zjeść.
Ledwo to powiedział, a właśnie kelner podał im ich pizze. Benedicto uśmiechnął się na widok swojej hawajskiej, ale jego radość była niczym w porównaniu z reakcją Eichiego, który niemal rzucił się na pizzę pepperoni. Postanowił mu nie przeszkadzać i w międzyczasie samemu nacieszyć się jedzeniem. Kiedy Eichi zaspokoił pierwszy głód, Benedicto zdecydował się zapytać go o jeszcze jedną rzecz.
— To co, spróbujesz tej hawajskiej?
Eichi skrzywił się.
— Jak odmówię, to nie dasz mi spokoju, co?
— Nie no, coś ty! Ale jak spróbujesz, to wtedy już zupełnie uszanuję, jeśli nadal będziesz jej nienawidzić.
— No dobra, niech ci będzie.
Sięgnął po najmniejszy możliwy kawałek i ugryzł go, lekko się przy tym wahając. Benedicto obserwował go z pewnym niepokojem, zastanawiając się, co teraz nastąpi. Czy wypluje, czy przełknie w cierpieniu, czy może jednak nawet ją polubi. Tymczasem Eichi przeżuwał pizzę, jakby nie umiejąc się zdecydować, czy mu smakuje, czy nie. Ostatecznie przełknął zamiast wypluć, co Benedicto uznał za dobry znak. Ale z jego twarzy nie zdołał wyczytać werdyktu.
— To najlepsza pizza, jaką kiedykolwiek jadłem — oświadczył w końcu Eichi.
— Wiedziałem! — Benedicto ucieszył się z sukcesu.
Już po chwili musiał zmienić zdanie co do tego, czy istotnie był to sukces, bo Eichiemu zasmakowała tak bardzo, że sięgnął po kolejne kawałki z jego talerza. Co prawda nie miał serca wyrazić głośno żalu, ale jednak musiał w myślach pożegnać się z resztką hawajskiej i zadowolić się pepperoni. No cóż, przynajmniej uszczęśliwił Eichiego.
Gdy skończyli jeść, zapłacili i opuścili pizzerię. Powoli zaczynało się już robić ciemno. Benedicto zastanawiał się, co powinno być ich następnym celem. Może jednak powinien był to lepiej zaplanować?
— Idziemy kompletnie spontanicznie i bez planu, prawda? — zapytał znienacka Eichi.
— Nie no, skąd taki wniosek? — zaprzeczył Benedicto. — Mam wszystko perfekcyjnie rozplanowane!
— Oczywiście — odparł Eichi, nie bez sarkazmu. — Jest super, wiesz? — dodał po chwili, teraz już szczerze.
— N-n-naprawdę?
— Jesteś tu ze mną, wyjaśniliśmy sobie kilka rzeczy, a do tego dzięki tobie polubiłem się z hawajską. Nie mogłem sobie wymarzyć lepszej pierwszej miesięcznicy.
Eichi przytulił się do ramienia Benedicta, a ten pomyślał, że był znacząco przeceniany. Jakoś trudno było mu uwierzyć, że taki wypad, kompletnie bez ładu i składu, mógł być najlepszą miesięcznicą, jaką ktokolwiek mógłby sobie wymarzyć. Nie zmieniało to jednak faktu, że zrobiło mu się bardzo miło. Wyciągnął wolną rękę, by poczochrać i tak już bezładne włosy Eichiego.
W końcu doszli do stoiska, wyglądającego jak bazarek z tanimi pamiątkami. Benedicto spojrzał zaciekawiony i dostrzegł tam bibeloty ze wszelkich kultur świata. Najbardziej jednak rzuciła mu się w oczy mała figurka czarnego kotka z prawą łapą uniesioną do góry. Rozpoznał w niej maneki-neko, jeden z symboli szczęścia, o których Eichi opowiadał mu jakiś czas temu. Uśmiechnął się usatysfakcjonowany i bez większego namysłu kupił ją od starszawej już handlarki.
— To dla ciebie — powiedział do Eichiego i wręczył mu figurkę, gdy odeszli kawałek. — Na szczęście.
— Dziękuję. — Eichi rozpromienił się. — Ech, ja nie mam nic dla ciebie…
— Nic nie szkodzi. Ty jesteś wystarczającym prezentem.
Obawiał się, że Eichi może nie kupić gadki w tym rodzaju, ale na szczęście nie tym razem. Schował figurkę do kieszeni i zwrócił na Benedicta to spojrzenie, które zawsze topiło mu serce.
— Wszystkiego najlepszego, Benedicto.
XXIV Jestem zdesperowany[]
Nadeszła wiosna, która przyniosła znaczącą poprawę w pogodzie, ale niestety nie w stopniach Benedicta. Choć starał się, jak mógł, to jednak pseudo-szkoła Obozu Herosów ani trochę nie pomagała mu w nauce, a wręcz przeciwnie — miał zerowy talent do samodzielnego organizowania się i oddawania zadań na czas, więc było jeszcze gorzej niż kiedyś. Choć już wiele razy próbował to zmienić, to wszystkie jego wysiłki okazywały się bezskuteczne. Wiedział, że musi znaleźć jakieś rozwiązanie i to szybko.
Postanowił zwrócić się o pomoc do pierwszej osoby, która przyszła mu na myśl.
— Gdybym umiał ci pomóc, to z wielką chęcią bym to zrobił — powiedział Eichi, wysłuchawszy go — ale obawiam się, że jeszcze bardziej namącę ci w głowie. Zresztą… — Zerknął z przerażeniem na piętrzący się przed nim stos ksiąg. — Minie z pół roku, zanim się wykopię spod własnych zadań.
— A znasz kogoś, kto może mi pomóc? — zapytał Benedicto błagalnym tonem. — Muszę to zdać! Bo jak nie… to w sumie nie wiem, co się stanie, ale chcę zdać!
— Hmm… Może u kogoś z mojego rodzeństwa. — Ostatnie słowo Eichi wypowiedział z ledwo dostrzegalną nutą niechęci. — A może… Zresztą, nieważne.
Benedicta zastanowiło, co kryło się za tym „nieważne”. Poczekał chwilę, ale Eichi nie był skory do udzielenia dalszych wyjaśnień, raczej wyglądał, jakby chciał wrócić do prób uczenia się. W takim razie chyba lepiej było mu nie przeszkadzać. No… może zabierze mu jeszcze tylko małą chwilę. Oparł się ręką o stolik i przysunął nieco bliżej. Eichi zerknął na niego, ale jego myśli musiały być gdzieś indziej, bo zdawał się nie rozumieć, o co chodziło. Benedicto przysunął się jeszcze bliżej.
— Dostanę chociaż buziaka?
Teraz Eichi zrozumiał. Z uśmiechem przysunął się do Benedicta i dał mu to, czego chciał. Benedicto w zamian poczochrał go po włosach.
— Powodzenia w nauce — powiedział.
— Tobie też.
Benedicto ruszył więc na poszukiwania korepetytora. To znaczy przynajmniej taki miał zamiar, bo poza Eichim nie miał więcej pomysłów. Chociaż mógł rzeczywiście posłuchać jego sugestii i odwiedzić Szóstkę, to jednak uznał to za ostateczność. Nie wiedzieć czemu, dzieci Ateny go onieśmielały… No, wszystkie poza jednym, oczywiście. Przyjął więc nową taktykę szukania korepetytora polegającą na podchodzeniu do losowych obozowiczów i zadawaniu wszystkim tego samego pytania.
— Możesz mi pomóc z lekcjami lub znasz kogoś, kto mógłby mi pomóc?
Andrew Wright, syn Apollina, któremu tym razem zadał to pytanie, zmarszczył brwi, jakby się namyślał.
— A Eichi nie może ci pomóc?
— Odpada, jest zarobiony po czubek głowy.
— No to ogólnie ktoś od Ateny…
— A inne opcje?
— Ta opcja pewnie ci się nie spodoba. — Andrew westchnął. — Nikomu o zdrowych zmysłach by się nie spodobała.
— Nie jestem przy zdrowych zmysłach — stwierdził Benedicto. — Jestem zdesperowany. Muszę zdać rok, więc błagam, powiedz, kto to jest! — Złożył ręce, jakby do modlitwy.
— Skoro nalegasz… Marcus całkiem dobrze radzi sobie w nauce, chociaż nie wiem, czy będzie chciał ci pomóc.
— Zaraz się przekonam.
— Naprawdę? — Andrew uniósł brwi w wyrazie zaskoczenia.
— Zapytanie Marcusa na pewno nie będzie gorsze niż oblanie roku.
Mina Andrew wskazywała na to, że uznał, że Benedicto już do reszty oszalał. Być może tak… Być może naprawdę był szalony. Ale nieważne, jeśli to miało mu pomóc ze szkołą, był gotowy na szaleństwo.
— Gdzie go znajdę?
— Teraz chyba śpiewa. — Andrew wzdrygnął się. — Ale za niedługo pewnie się będzie gdzieś włóczyć, bo po śpiewaniu zawsze idzie się przejść.
— Dzięki ci wielkie!
Tak więc Benedicto postanowił w oddali, aby niczego przypadkiem nie usłyszeć, zaczekać, aż Marcus Weasel skończy jedyny trening, do którego się w Obozie Herosów nadawał. I wreszcie faktycznie, tak jak Andrew powiedział, udał się na spacer. Benedicto wiedział, że właśnie teraz miał szansę. Skierował się w jego stronę, ale nie wprost, by Marcus szybko się nie zorientował, jakie miał intencje. Wreszcie, niby przypadkiem, zrównał się z Weaselem i uśmiechnął się do niego przymilnie.
— Hej, Marcus! — przywitał się.
Marcus zerknął na niego z dezaprobatą.
— A od kiedy to szukasz mojego towarzystwa, Morte? — zapytał. — Zgubiłeś gdzieś Yokoyamę?
— Nigdzie nie zgubiłem Eichiego, o niego nie musisz się martwić.
— To o co chodzi?
Benedicto westchnął. Czy naprawdę wszyscy w obozie widzieli go tylko jako chłopaka Eichiego? Stawało się to trochę uciążliwe… Ale powód, dla którego w ogóle zaczepił Marcusa, nie miał z Eichim nic wspólnego, więc wrócił do tematu.
— Hm, bo widzisz, słyszałem, że jesteś dobrym uczniem…
— I chcesz, żebym ci pomagał z lekcjami, zgadłem?
— Tak — przyznał Benedicto. — To co, zgodzisz się?
Marcus przyjrzał mu się badawczo, jakby zastanawiał się, którą częścią ciała Benedicto powinien mu zapłacić.
„Byle nie nerką” — pomyślał. — „Lubię swoje nerki”.
— Co możesz mi dać w zamian? — zapytał Weasel w końcu.
Benedicto uznał, że musiał niekorzystnie przejść to sondowanie wzrokiem, skoro ani nerki, ani żadna inna część jego ciała nie mogła zadowolić Marcusa. Ale z drugiej strony sam mógł coś zaproponować, a to stawiało go w nieco lepszej sytuacji.
— Może… — zawahał się — moją dozgonną wdzięczność? — zaryzykował. — Mogę jeszcze dorzucić pięć dolarów i gumę do żucia — dodał szybko.
— Co masz na myśli przez „dozgonną wdzięczność”? — Mówiąc dwa ostatnie słowa, Marcus zrobił cudzysłów w powietrzu. — To trochę mało konkretne.
— Eee… — Benedicto nie spodziewał się, że Marcus każe mu to rozwinąć. — Ja ci ładnie podziękuję, ty będziesz mieć poczucie satysfakcji z powodu pomocy koledze i Obóz Herosów zobaczy, że jesteś spoko gościem, co pomoże w potrzebie? — Nie był pewien, czy Marcusowi to wystarczy. — Mogę ci też w zamian w czymś pomóc, tylko nie wiem, w czym. Jestem niezłym kucharzem…
Marcus nie odpowiadał. Benedicto przypuszczał, że Weasel odrzuci tę propozycję — od początku nie nastawiał się na zbyt wiele. Ale spróbować mu nie szkodziło.
— No dobrze — odpowiedział Marcus powoli. — Niech ci będzie. Pomogę ci w nauce. A o zapłacie pomyślimy potem.
— Dziękuję! — zawołał Benedicto. — Jesteś super!
Przez twarz Marcusa przemknął ledwie dostrzegalny cień zaskoczenia, zaraz jednak ponownie przybrał wyraz niezmierzonej niechęci do całego świata. Benedictowi przeszło przez myśl, że mało kto mówił Marcusowi takie rzeczy i nagle zrobiło mu się go żal. Czuł jednak, że jeśli powie coś w tym temacie, to jego korepetycje mogą się skończyć, zanim się jeszcze zaczęły.
— Chyba najlepiej będzie, jak zaczniemy jak najszybciej — oświadczył Marcus. — Bierz rzeczy, idziemy na świetlicę, a tam powiesz, czego nie ogarniasz.
Benedicto miał ochotę odpowiedzieć po prostu: „wszystkiego”, ale w porę się powstrzymał. Jego drugą myślą natomiast było to, że w świetlicy prawdopodobnie nadal siedział Eichi, co mogło go nieco zdekoncentrować. Chociaż hej, może to właśnie będzie dobry trening uwagi? Wreszcie kiwnął głową. Rzeczy właściwie nie musiał brać, bo plecak cały czas miał ze sobą, tak więc mógł po prostu podążyć za Marcusem do świetlicy.
Nie pomylił się w swoich przypuszczeniach — Eichi nadal siedział w świetlicy, przy stoliku w głębi, choć Benedicto wiedział to tylko przez fakt, że zastał go tam wcześniej, bowiem przed sobą Yokoyama ułożył tyle książek, że zupełnie nie było go zza nich widać. Benedicto uznał to za sprzyjającą okoliczność, zważywszy na niechęć, jaką żywili do siebie nawzajem z Marcusem. Tymczasem Weasel i on zajęli miejsca przy stoliku tuż obok wejścia. Benedicto szybko odgonił wspomnienia, które go naszły w związku z tym miejscem, chcąc całkowicie skupić się na nauce.
— No dobra — odezwał się Marcus, gdy Benedicto położył na stoliku książki. — To czego nie umiesz?
XXV Kolejny krok[]
Już po tym jednym popołudniu Benedicto miał ochotę wychwalać Marcusa pod niebiosa. Nie bardzo wiedział, jak to było możliwe, ale gdy opuścił świetlicę, czuł, że wreszcie zrobił jakieś prawdziwe postępy, a Marcus okazał się bardziej cierpliwym nauczycielem, niż Benedicto mógłby kiedykolwiek przypuszczać. Oczywiście nie zrobili zbyt wiele, ale Weasel zdążył się już zorientować w tym, co wymagało poprawy i przede wszystkim zabrali się za najbardziej palący z problemów — historię. Już po dwóch godzinach Benedictowi udało się wymienić kilka istotnych ciągów przyczynowo-skutkowych i aż trudno było mu uwierzyć, że wcześniej nie był w stanie.
— Ty nie jesteś głupi, tylko brakuje ci organizacji — stwierdził Marcus, dostrzegłszy jego zdziwienie. — Potrzebujesz trochę samozaparcia.
Benedicto, prawdę mówiąc, nie bardzo był pewien, jak można to osiągnąć, będąc nim.
— To właśnie u mnie leży — przyznał. — Jak to robisz?
— Jak to niektórzy mówią, jestem specjalnym przypadkiem herosa. Natura może mi poskąpiła bojowych odruchów, ale w zamian za to mam sztukę organizacji.
— Och… To… dużo tłumaczy. — Benedicto westchnął. — Czasem chciałbym nie mieć ADHD…
— Tylko czasem?
— No dobra, przez większość czasu, to dziadostwo naprawdę utrudnia mi życie. W każdym razie — Benedicto chciał zmienić temat z ADHD na coś innego, bo rozmowy o jego głowie nieco go przygnębiały — jeszcze raz wielkie dzięki, że zgodziłeś się mi pomóc.
— Spoko — odparł Marcus, a Benedicto poznał, że chce sprawiać wrażenie, jakby to było dla niego nic. — Na teraz to chyba już przerwiemy, bo żeby się czegoś nauczyć, nie można się przepracowywać.
Marcus rzucił okiem w stronę stosu ksiąg Eichiego, jakby doskonale wiedział, że syn Ateny się tam ukrywał. Benedicto podążył za jego spojrzeniem, ale tego nie skomentował.
— W takim razie jutro znowu o trzeciej? — zaproponował Weasel.
Benedicto kiwnął głową. Marcus pożegnał się z nim i opuścił świetlicę. Benedicto przez chwilę siedział sam, po czym stwierdził, że lepiej będzie się zająć czymś innym. Pozbierał rzeczy i również wyszedł, zanim pomysł poprzeszkadzania Eichiemu stałby się zbyt kuszący.
Aby przewietrzyć głowę po tej intensywnej jak na niego nauce, potrenował trochę z mieczem, co go usatysfakcjonowało nawet bardziej niż zwykle. Hej, tak mógł się bawić! Podobało mu się to. Zadowolony, opuścił arenę i drugi raz w ciągu tego dnia natknął się na Andrew.
— I co, jak tam twoje polowanie na Marcusa? — zapytał syn Apollina.
— Dzięki ci, że mi go poleciłeś! Ten gość to cudotwórca!
— Naprawdę? — zdziwił się Andrew. — Jesteś pewien?
— Tak — potwierdził Benedicto. — Nie bardzo kumam, czemu wszyscy go tak nienawidzicie — przyznał.
Andrew nie odpowiedział na to. Benedicto poznał, że ten nie bardzo miał ochotę na dalszą rozmowę, więc dał mu spokój. Jednak nadal go to nurtowało… Czemu wszyscy tak nie znosili Marcusa? Zgoda, miał niecodzienny talent (albo raczej antytalent) i może nie najprzyjemniejszą powierzchowność, ale wcale nie był taki zły, jakby się wydawało z reakcji innych na dźwięk jego imienia! Dziś na przykład dał się przekonać do pomocy w lekcjach. A te kilka miesięcy temu gdyby nie on, to Benedicto skończyłby w areszcie za próbę kradzieży pawi z zoo.
Ostatecznie nie wymyślił nic mądrego w tym temacie. Zdecydował się jeszcze nieco powtórzyć historię przed kolacją, ale gdy tylko powziął ten zamiar, zorientował się, że nie miał ze sobą notatek. Przeszukał plecak jeszcze kilka razy, po czym doszedł do wniosku, że najpewniej zostawił je w świetlicy. Poszedł tam i zorientował się, że nikogo tam musiało nie być, bo światła były pogaszone. Wymacał włącznik i zaświecił lampę. Wtedy na stoliku, przy którym wcześniej siedział, dostrzegł kilka kartek, które musiały być notatkami, których szukał. Zebrał je i miał już wychodzić, ale z ciekawości zerknął w głąb świetlicy i zauważył, że stos książek Eichiego nadal leżał na swoim miejscu.
Czyżby Eichi nadal się uczył? A może postanowił nie zbierać książek, wiedząc, że za niedługo tu wróci i nie chciało mu się układać ich na nowo? Benedicto, ciekaw, która z tych hipotez była prawdziwa, poszedł to sprawdzić. A gdy dotarł do właściwego stolika, otworzył usta ze zdziwienia.
Eichi rzeczywiście tam był, ale bynajmniej się nie uczył, chyba że pójście spać nad notatkami można było uznać za uczenie się. Benedicto zawahał się. Czy powinien go budzić? A może lepiej dać mu pospać i poczekać, aż sam się ocknie? Tylko pytanie, o której godzinie obudziłby się sam z siebie? W sumie… Mogła to być jakaś okropna pora, jak na przykład trzecia w nocy.
Podjął decyzję — przysiadłszy obok, potrząsnął ramieniem Eichiego. Mimowolnie przypomniał sobie, jak ostatnim razem budził go po południu w domku Ateny. Tym razem jednak Eichi i jego kołdra nie były wielkim burrito, a budzenie szybciej odniosło pożądany skutek.
— Jest już wieczór? — zapytał Eichi, widząc ciemność za oknem. — Chyba trochę mi się przysnęło…
— Przepracowujesz się — oświadczył Benedicto. — Musisz odpoczywać, bo za chwilę zwariujesz.
— Już zwariowałem, więc co za różnica? — Eichi wzruszył ramionami.
Benedicta nieco zaniepokoiło to stwierdzenie.
— Co tym razem wymyśliłeś? — zapytał ostrożnie.
— Tym razem wyjątkowo nic. Ogólnie mówię. — Ziewnął szeroko i przy okazji przeciągnął się nieco. — Może masz rację z tym przepracowywaniem się. Ale jak teraz odpuszczę, to już nigdy nie wrócę do roboty!
Benedicto wiedział o tym aż za dobrze i nie bardzo mógł mu cokolwiek poradzić. Tymczasem Eichi wziął do ręki kartkę zapełnioną aż po brzegi.
— Nawet nie potrafię przeczytać, co tu napisałem — przyznał. — A ty?
Podsunął Benedictowi kartkę, a ten spróbował odcyfrować hieroglify pisane piórem, a właściwie to bardziej plamione.
— To chyba nawet nie jest po angielsku — stwierdził w końcu.
Oddał Eichiemu kartkę, a ten się jej znowu przyjrzał.
— O żesz, chyba masz rację. Przełączyłem się na japoński… Nie mam pojęcia, jakim cudem, skoro wszystkie książki są po angielsku.
— Przemęczasz się, chłopie — powtórzył Benedicto. — Poważnie mówię, idź spać.
— Ale co z kolacją?
— No dobrze, to najpierw zjedz, a potem pójdź spać.
— Jak teraz pójdę spać, to się obudzę w nocy, a to się skończy tragicznie, dobrze o tym wiesz. Nie wolno mnie zostawiać obudzonego w nocy.
— Ale nie możesz tak funkcjonować! — zaprotestował Benedicto. — Dobra, mów, ile spałeś ostatnio?
— Eee… Wczoraj chyba była trzecia, ale w sumie to nie za długo, może z cztery godziny będą?
Benedicto pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Ciebie naprawdę trzeba pilnować — powiedział. — Wiesz, od teraz chyba będę sprawdzać, ile masz snu.
— A jak chcesz to zrobić? Będziesz zachodzić w nocy do Szóstki?
— Lepiej! Będę robił ci słodkie oczka i błagał, żebyś się wysypiał, więc jak będziesz zarywać nocki, to za każdym razem będą cię targać wyrzuty sumienia i lęk o to, że mnie tym zasmucisz, więc w ten sposób wykształcę w tobie psychologiczny mechanizm, dzięki któremu będziesz wolał iść spać.
— Że co? — Eichi zdawał się nie zrozumieć tego toku myślenia, co nie było dziwne, bo Benedicto sam nie był pewien, co właściwie powiedział.
— No dobra, nie oszukujmy się, psychologiem nie zostanę. Ale błagać cię mogę.
— Skoro tak mówisz… Możesz zacząć od teraz.
— Serio tego chcesz? No dobrze, zatem… — Benedicto złożył ręce w błagalnym geście. — Eichi, idź spać, ładnie proszę…
Użył najsmutniejszego ze swoich spojrzeń, ale Eichi, zamiast zastosować się do tejże prośby, roześmiał się cicho.
— Chyba za to tak cię lubię — powiedział. — Za tę twoją nadopiekuńczość. Jesteś słodki, Benedicto, wiedziałeś o tym?
— Teraz już tak. — Benedicto uśmiechnął się, ale po chwili przypomniał sobie o swoim celu. — Ale nie dam się nabrać na te sztuczki, wyślę cię do łóżka, choćbym miał cię tam zaciągnąć siłą.
— Chcesz mnie zaciągnąć do łóżka? — Uśmiech Eichiego stał się jakby ironiczny. — A w jakimż to celu?
— Żebyś poszedł spać, a w jakim innym?
Prawdę mówiąc, Benedicto zrozumiał aluzję, ale nie chciał teraz o tym rozmawiać. Chociaż minęło nieco czasu od ich rozmowy na ten temat, to jego uwadze nie uchodziło, że Eichi często czynił podobne żarciki i Benedicto nie bardzo wiedział, co oznaczały. Czy to rzeczywiście były tylko żarty? A może jednak faktycznie chciał zrobić krok do przodu? Jak duży? I czy na pewno tego chciał, a nie tylko mu się wydawało? Benedicto pomyślał, że wkrótce znowu będzie musiał z Eichim o tym pogadać, ale zdecydowanie nie teraz. Zmęczony, Yokoyama miał tendencję do plecenia głupot, a poza tym sam Benedicto nie miał pewności, co właściwie chciałby mu powiedzieć.
Od stycznia nie poczuł się jakoś bardziej gotów, ale z drugiej strony nigdy nie powracał na poważnie do tego tematu. Nie myślał o tym. Ale teraz… Nie był pewien, co to było, ale coś kazało mu się nad tym zastanowić. Utkwił spojrzenie w Eichim.
— Teraz to ty się zawiesiłeś — usłyszał jego głos. — Dobrze, jeśli to jest twoja nowa metoda przekonywania, to pójdę spać.
Ale Benedicto nie odpowiedział. Teraz akurat zupełnie nie myślał o tym, żeby posyłać go spać. Zamiast tego przyglądał się jego twarzy niemal badawczo. Znał ją już niemal na pamięć, ale jednak teraz w tym widoku było coś, co go szczególnie przyciągnęło…
Nie, to nie była pora na to. Potrząsnął głową, jakby chcąc się obudzić.
— Wiesz co, może chodźmy już na tę kolację — powiedział.
W czasie kolacji nie bardzo patrzył na to, co przełykał, bo cały czas gapił się na Eichiego. Nie do końca był pewien, co się z nim działo, ale wiedział, że wypadałoby to zrozumieć. Po kolacji zaczekał na Yokoyamę i razem poszli w stronę domków.
— To co, chcesz mnie położyć do łóżka? — Eichi wyszczerzył się do niego, a Benedicto poczuł niewyjaśnioną sensację w okolicach żołądka. — Będziesz moją nianią?
— A jak bardzo jesteś zmęczony? — odpowiedział Benedicto pytaniem.
— Teraz nie tak bardzo — przyznał Eichi. — Pewnie zmoże mnie w środku nocy. A co?
— Bo w sumie to chcę z tobą pogadać.
— A o czym? O moim zegarze biologicznym?
— Nie do końca. Chodźmy w jakieś ustronne miejsce.
— Tu chyba nie ma ustronnych miejsc — zauważył Eichi. — Cokolwiek zrobimy, to cały obóz wie o tym na drugi dzień.
— Musi jakieś być — upierał się Benedicto. — Może jakiś pusty domek — powiedział, gdy jego wzrok padł na Jedynkę.
Eichi spojrzał w tym samym kierunku.
— Dobrze wiesz, że jak tam wleziemy, to się narazimy bogom — odpowiedział.
— W tej chwili mało mnie to obchodzi. Chodź.
Chwycił Eichiego za rękę i poprowadził do domku Zeusa. W środku domek nieco go rozczarował — Benedicto spodziewał się królewskiego wyposażenia i niezwykłej wygody, a zamiast tego zastał wnętrze niemal zupełnie puste, nie licząc pojedynczych skromnych łóżek i gigantycznego posągu Zeusa na środku.
— To okropne miejsce na pogaduchy. — Eichi skrzywił się, widząc posąg. — Nie podoba mi się, żeby on się na nas gapił.
— To tylko głupia rzeźba, wyluzuj!
Eichi westchnął, a Benedicto poznał, że powiedział coś głupiego. Ale nie widział innych opcji, poza jedną.
— Mamy do dyspozycji jeszcze Dwójkę — rzucił.
— Nie ma mowy! — zaprotestował Eichi gwałtownie. — To już wolę być tutaj.
— Tak myślałem.
Benedicto rozejrzał się jeszcze raz po wnętrzu domku, zastanawiając się, gdzie usiąść. Eichi rozwiązał ten problem za niego, po prostu zajmując miejsce na podłodze, więc ten ostatecznie po prostu się do niego przysiadł.
— To… — Eichi spojrzał na Benedicta wyczekująco — o czym chcesz pogadać?
— Właściwie sam dokładnie nie wiem — przyznał Benedicto.
— Ale chyba nie chodzi ci tylko o luźną rozmowę, bo inaczej moglibyśmy prowadzić ją wszędzie.
Benedicto kiwnął głową, bo to się zgadzało. Ale to wcale nie ułatwiło mu zadania. Ani to, ani fakt, że Eichi cały czas uważnie go obserwował. Przez to sam miał nieco utrudnione obserwacje, bo nie mogły przejść niezauważone. A jak na złość, ta uporczywa potrzeba wpatrywania się w Eichiego jak w ósmy cud świata nadal mu nie przeszła.
Nawet z klątwą tak nie miał. Choć mógłby się rzucić w ogień (czasem nawet dosłownie) za wszystkimi, których z jej powodu wielbił, to właściwie nigdy nie skupiał się na ich wyglądzie. A gdy poznał Eichiego, to wcale nic się w tej kwestii nie zmieniło — początkowo miał go za zwyczajnego nastolatka, tylko trochę wyróżniającego się w obozie swoją azjatycką urodą. Później, gdy uświadomił sobie, jak blisko byli, w jego głowie Eichi przeszedł z kogoś zwyczajnego do najbardziej uroczej osoby na świecie, zwłaszcza z tymi swoimi hipnotyzującymi oczami, w których trudno było rozróżnić tęczówki od źrenic. Tyle że teraz żadne z tych pojęć do Eichiego nie pasowało. Ani zwyczajny, ani tak po prostu uroczy. To znaczy nadal był uroczy, ale to słowo nie opisywało tego, co Benedicto w tej chwili odczuwał.
— Za chwilę zacznę myśleć, że ta rozmowa wcale nie ma polegać na mówieniu — odezwał się Eichi ponownie.
— Być może nie — zgodził się Benedicto.
— Nie przeszkadza mi to. Z tobą nawet cisza jest przyjemna.
Benedicto powrócił do rozmyślań. Tak, teraz, niemal jakby stał się inną osobą, wyjątkowo zwrócił uwagę na wygląd. Choć właściwie miało to miejsce już wcześniej, to dopiero teraz sobie to w pełni uświadomił. Eichi wywierał na niego hipnotyczny wpływ, pociągał jak jeszcze nikt nigdy. Tak, to o to chodziło. Benedicto też chciał więcej. Ale jak chciał to zdobyć? Jak miał wyjawić swoje pragnienia? I dlaczego teraz stracił całą odwagę?
— Właściwie to jest coś, co chcę ci powiedzieć — przemógł się wreszcie.
— Co takiego? — zainteresował się Eichi.
— Pocałuj mnie.
— O to chodziło?
Benedicto dostrzegł zdziwienie w jego oczach. Nie odpowiedział.
— Zgoda.
Eichi złapał go za ramiona, po czym przyciągnął go do siebie, by pocałować, jak to wiele razy czynił. Nie był to długi pocałunek, jakby Eichi wyczuł, że to nie wszystko. Czyli najwyraźniej znał Benedicta wystarczająco dobrze.
— Nie o to chodziło, prawda? — szepnął.
— Pamiętasz, jak mówiłeś mi, że chcesz więcej? — zapytał Benedicto równie cicho. — To teraz przyszła pora na to, żebyś dostał więcej.
— Jesteś pewien? To znaczy… Nie chcę, żeby było jak ostatnio…
— Jestem pewien.
Wyczuł wahanie w postawie Eichiego. Nie dziwił mu się, bo sam się wahał — gdyby tak nie było, już dawno pokonałby dzielące ich centymetry i wziął to, czego pragnął. Poza tym powróciły te dziwne sensacje z wcześniej i czuł wyraźnie bicie swojego serca. Czego tak się obawiał? Tego, że nie wyjdzie idealnie? Tylko że nie mogło tak wyjść, skoro żaden z nich nie miał doświadczenia.
W końcu Eichi przybliżył się. Benedicto przymknął oczy i zaraz po tym poczuł na wargach delikatny pocałunek. Teraz jednak był pewien, że Eichi się nie odsunie. Benedicto objął go i przyciągnął bliżej do siebie, a pocałunki Eichiego stały się śmielsze. Ale… Benedicta nadal coś blokowało.
— Dlatego pytałem, czy jesteś pewien — odezwał się Eichi. — Nadal nie jesteś gotowy, co?
— Ja… nie wiem. Chcę, ale się trochę boję…
Poczuł się nieco lżej, gdy to powiedział.
— Ja też. Ale chcę pokonać ten strach. — Eichi ujął twarz Benedicta w swoje dłonie. — Nawet jeśli wyjdzie źle, nie obchodzi mnie to. Chcę ciebie i tylko ciebie.
I Benedicto wreszcie mu pozwolił. Eichi natychmiast wykorzystał okazję i powoli, choć śmiało, jeszcze raz go pocałował. Ale tym razem mógł zrobić więcej. Benedicto poczuł się bardzo dziwnie, choć przyjemnie, kiedy język Eichiego zetknął się z jego językiem. Przez krótką chwilę go smakował, aż z żalem dostrzegł, że Eichi znowu się odsunął.
— Coś nie tak? — zaniepokoił się.
Ale Eichi wcale nie wyglądał, jakby coś było nie tak. Przeciwnie, uśmiechał się.
— Jadłeś masło orzechowe?
Benedicto pokiwał głową.
— A co? To źle?
— Nie, wszystko w porządku, lubię masło orzechowe. A teraz szczególnie mi zasmakowało.
Benedicto zniecierpliwiony nie pozwolił mu powiedzieć nic więcej. Zamknął jego usta pocałunkiem i pomyślał, że mógłby tak trwać w nieskończoność, tylko on, Eichi i nowo odkryta rozkosz. Nie miał najmniejszej ochoty się spieszyć, powoli, choć pewnie go odkrywał. Choć właściwie to chyba jednak powinien powiedzieć, że to Eichi dał mu się odkryć, bo czuł, że to on tu prowadził.
Wtem przypomniał sobie, że nie ma pojęcia, która godzina, a lepiej by było pojawić się przy ognisku. Z żalem postanowił skończyć na teraz. Nadal jednak był tak blisko Eichiego, że czuł na twarzy jego oddech.
— Wow — powiedział tylko. Nic innego nie przychodziło mu na myśl.
— Zgodzę się z tobą — odpowiedział Eichi. — To było wow.
— Też ci się podobało?
— Jak mogłoby mi się nie podobać?
Benedicto pomyślał, że mogłoby być wiele powodów, ale cieszył się, że nie musiał żadnej z tych opcji rozważać.
— A więc… uczyniliśmy kolejny krok — mruknął.
— Mam nadzieję, że nie ostatni.
— A jakie są następne?
— Jakie tylko zechcesz.
Benedicto na razie nie miał żadnych planów w tym temacie. W tej chwili wystarczało mu to, co było teraz, chociaż nie wykluczał możliwości, że za pewien czas się to zmieni. Ale nie chciał myśleć zbyt wiele o przyszłości, wolał nacieszyć się obecną chwilą.
— Naprawdę nie masz pojęcia, jak się cieszę, że klątwa mi już nie przeszkadza — powiedział. — Bo dopiero teraz odkrywam, jak dobrze jest kochać.
— Ja też. — Eichi wtulił się w pierś Benedicta. — Rok temu nie przypuszczałem, że będę mieć chłopaka. I to jeszcze syna Afrodyty.
— A co, coś jest nie tak z synami Afrodyty?
— No wiesz… Zwykle nie widzą nic poza czubkiem własnego nosa. Ale ty jesteś inny. Nigdy nie spotkałem kogoś, kto mógłby się z tobą równać.
Benedicto za to nigdy nie przypuszczał że ktokolwiek będzie wobec niego taki czuły. Klątwa uczyniła z jego życia piekło, przez które nie umiał znaleźć sobie przyjaciół — każdy miał go za dziwaka, który albo znikąd zacznie nienawidzić, albo zadurzy się bez kontroli. W Obozie Herosów wcale nie miał nadziei na zmianę i tylko czekał na moment, w którym Bogu ducha winny heros stanie się ofiarą tego okropnego czaru. Ale Eichi nie przejął się klątwą. Przyjaźnił się z nim pomimo niej. I to dzięki niemu byli tu i teraz, zamknięci razem w domku Zeusa, ciesząc się nawzajem swoją obecnością.
— A w sumie to powiedz, Eichi, kiedy uświadomiłeś sobie, że jestem, jak to ująłeś, inny?
Eichi odpowiedział dopiero po chwili.
— Od samego początku wiedziałem.
— Naprawdę?
— Gdy cię pierwszy raz zobaczyłem, miałem ochotę cały czas się na ciebie gapić — wyznał. — Od początku zawróciłeś mi w głowie.
— A ja za to zapierałem się, że między nami romansu nie będzie… — Benedicto uśmiechnął się na to wspomnienie. — Chyba przeczyłem samemu sobie.
— To dawne dzieje…
Eichi zamilkł, a Benedicto nie czuł potrzeby, by przerywać ciszę. Miał ochotę tu przesiedzieć tak całą noc, tuląc w ramionach miłość swego życia, ale wreszcie przypomniał sobie o ognisku, które miało być nawet nie wiedział za ile czasu, ale w końcu wypadałoby się zorientować. Wspomniał o tym Eichiemu, a ten z ociąganiem wstał; Benedicto po chwili do niego dołączył. Opuścili domek Zeusa, mając nadzieję, że nikt ich nie dostrzegł i udali się spacerkiem w kierunku amfiteatru.
— Wiesz co, marzy mi się taka przyszłość, w której to my będziemy decydować o tym, co o której godzinie robimy — powiedział Benedicto. — Taka, w której będę cię mieć na zawsze.
— Kiedyś taką będziemy mieć — obiecał Eichi. — Ale póki co musimy wrócić do rzeczywistości. Na ognisko, a potem chyba rzeczywiście pójdę spać.
— Naprawdę? Zrobisz to dla mnie?
— Nie tylko dla ciebie. Chyba przede wszystkim dla siebie. Jeśli mamy mieć dobrą przyszłość, to muszę mieć siłę, żeby się uczyć. — Tu zrobił pauzę. — A właśnie, znalazłeś korepetytora?
Po tym pytaniu Benedicto wywnioskował, że gdy wszedł z Marcusem do świetlicy, to Eichi albo się bardzo intensywnie uczył, albo już spał, skoro ich nawet nie usłyszał.
— Na szczęście tak — odpowiedział. — Marcus zgodził się, żeby mi pomóc.
Eichi wcale nie wyglądał na aż tak zaskoczonego tą wiadomością, jakby można się spodziewać.
— Właściwie chciałem ci zaproponować, żebyś do niego poszedł… — A więc to Marcus krył się za tym „nieważne” sprzed paru godzin. — Ale pomyślałem sobie, że jak mu powiesz, że to ja cię do niego wysłałem, to pogrzebiesz swoje szanse u niego.
— Rzeczywiście to mogłoby stanowić problem. Ostatecznie Andrew mi o nim powiedział, chociaż uznał, że jestem szalony.
— A nie jesteś?
— Szaleję tylko na twoim punkcie. Tak poza tym jestem całkiem zdrowy na umyśle. — Przerwał na moment. — No, prawie — dodał z namysłem. — W każdym razie nie jestem szalony. To ty mówiłeś, że zwariowałeś — przypomniał.
— No tak, racja — zorientował się Eichi. — Mam robić za tego mądrego, a ci mądrzy to zawsze wariaci. Taki już mój los.
Benedictowi bynajmniej nie przeszkadzało chodzenie z wariatem.
XXVI Coś się dzieje ze Stellą[]
„Jak to będzie dalej tak wyglądać, to naprawdę do reszty zwariuję” — pomyślał Eichi, wpatrując się ponuro w piętrzący się przed nim stos książek, który od tygodnia ani trochę się nie zmniejszył, a chyba nawet nieco urósł.
Dobrze wiedział, co robił nie tak. Gdyby tylko zajął się tym, czym miał i nie błądził wszędzie indziej, to już dawno by wszystko zrobił, ale kiedy tylko próbował tak robić, to po kilku minutach się rozpraszał. A tu musiał coś doczytać, a tu zainteresowało go jedno zdanie oznaczające kilka godzin dalszych badań, tu zawiesił się i nie bardzo wiedział, gdzie w ogóle jest. Oczywiście mógł założyć sobie, że do interesujących tematów wróci później, ale zawsze, gdy tak robił, to albo o tym zapominał, albo już mu się nie chciało. Toteż nie zostawiał ich na później i w ten sposób stał się mistrzem w dokładaniu sobie niepotrzebnej pracy.
„Jestem totalnie udupiony” — pomyślał. — „Zaraz nie zdam roku”.
Trochę zazdrościł Benedictowi, że ten potrafił sobie tak po prostu znaleźć korepetytora. To znaczy, też by mógł spróbować, bo pewnie gdyby poprosił wystarczająco ładnie, jego rodzeństwo wykazałoby się choć odrobiną solidarności. Wiedział jednak, że to nie odniesie pożądanego skutku, bo absolutnie nie znosił, gdy ktoś próbował pomagać mu w nauce. To zawsze kończyło się frustracją obu stron i jeszcze większą niechęcią Eichiego do dalszego zabrania się za problematyczne tematy.
— Dobra, wezmę się w garść — obiecał sobie na głos. — Spiszę wszystko, o czym chcę poczytać… i poczytam o tym. Ale w wakacje. A jeśli nie, to już trudno!
Wygrzebał wśród wszystkich rzeczy jakąś jeszcze niezapisaną kartkę i nagryzmolił na niej wielki nagłówek „Do sprawdzenia później”. Był niemal pewien, że i tak za niedługo zapomni dopisywać na owej kartce nowe rzeczy i zakopie mu się ona w stosie notatek, ale sam fakt jej przygotowania nieco poprawił mu nastrój.
Otworzył ponownie książkę do fizyki. Wreszcie udało mu się przeczytać całą jedną sekcję bez zbytniego rozpraszania się (nie licząc przerw na wypisanie zbyt wielu podpunktów, które obiecał sobie sprawdzić w bliżej nieokreślonej przyszłości). Ale niedługo nacieszył się tym sukcesem, bo gdy usłyszał otwierające się drzwi świetlicy (chyba nigdy nikt nie naoliwił ich zawiasów), zerknął, ciekaw, kto wszedł.
Blondynka z westchnieniem usiadła na krześle przy stoliku obok tego Eichiego, a on poznał w niej którąś z sióstr Juel. Miał nadzieję, że to nie Stella, bo prawdę mówiąc, za każdym razem, gdy ją widział, zaczynał w jej obecności czuć się okropnie niezręcznie. Chociaż uważał, że wszystko już dawno sobie wyjaśnili, to ona i tak zachowywała się jak obrażona księżniczka. Już wolał, gdy chodziła napuszona jak paw i sądziła, że wszyscy padną jej do stóp.
Zanim zdążył się zorientować, z którą z sióstr ma do czynienia, ona go zauważyła. Wpatrywała się w niego zaskoczona przez całą sekundę, zanim ostentacyjnie odwróciła wzrok. Czyli jednak Stella… Bella tak na niego nie reagowała. No nic, pewnie zawsze już będzie się tak zachowywała. Chyba nie miał na to wpływu.
Ukrył się więc znowu za książkami, chcąc wrócić do fizyki, ale nie było mu to dane.
— Nie chowaj się, Eichi, widziałam cię — odezwała się Stella.
Eichi wychynął zza książek.
— Nie chowam się — odpowiedział znużony. — Uczę się, jakbyś nie widziała.
— No właśnie nie bardzo widzę — stwierdziła. — Zza tego stosu nic nie widać.
„I bardzo dobrze” — pomyślał. — „Przynajmniej mam chwilę spokoju od takich jak ty”.
— O co ci chodzi? — zapytał głośno. — Zachowujesz się, jakbym nie mógł przychodzić do publicznej świetlicy i zerknąć na wchodzących.
— Nieważne — prychnęła. — Daj mi spokój.
— To ty zaczęłaś, więc może albo mi wyjaśnisz, o co chodzi, albo to ty dasz mi spokój.
— Jesteś niemożliwy!
— Zabawne, to samo mógłbym powiedzieć o tobie. Chodzisz za mną, robisz nie wiadomo co, żeby tylko mnie wkurzyć, a potem masz do mnie pretensje o to, że jestem na ciebie zły!
— A więc to tak?
— Tak, właśnie! Zresztą, wszystko już skończone! Wiem, co kombinowałaś, więc nie próbuj nic więcej ugrać.
— Nic nie wiesz. Zupełnie nic.
Zaskoczył go jej ton. Choć wcześniej był pełen wyrzutu, to teraz bardziej pobrzmiewał w nim smutek. O co do diaska jej chodziło? Czego jeszcze od niego chciała?
— Nie zrozumiesz mnie — ciągnęła. On, ciekaw, postanowił jej nie przerywać. — W sumie… nawet jeśli się dowiesz wszystkiego, to i tak nic to nie zmieni. Nikogo nie obchodzi, jak ja się czuję.
— Czego… miałbym się dowiedzieć?
— Nie mam pojęcia, czemu w ogóle z tobą rozmawiam, skoro wiem, że to i tak bez sensu.
Eichi przewrócił oczami. Mało było osób, które denerwowały go tak jak Stella Juel.
— To nie widzę sensu w dalszej rozmowie — odparł i wrócił do pochylania się nad podręcznikiem. Ale po chwili znowu usłyszał jej głos.
— Ty nie wiesz, jak to jest, zakochać się w kimś zupełnie nieosiągalnym — powiedziała cicho.
Wydawało mu się, że źle usłyszał. Stella Juel zakochana? Ale tak naprawdę? Cały obóz dobrze wiedział, że wszystkie jej romanse to była wyłącznie gra, więc co nagle się jej stało?
— Obiecywałam sobie, że nigdy ci nie powiem — kontynuowała. — No wiesz, bo to nic wielkiego i tak dalej… Tylko na chwilę mi odbiło, a potem już wszystko będzie dobrze… Zresztą, dobrze wiedziałam, że nigdy mnie nie pokochasz.
— Ale Bella mówiła, że mnie nie kochasz! — wypalił Eichi, zanim sobie przypomniał, że miał udawać, że jej nie słucha.
— Bella nic o tym nie wiedziała — odparła Stella. — I bardzo dobrze, bo i o tym by ci wypaplała. Wtedy przekonałam się, że w ogóle nie mogę na nią liczyć.
— Ale… po co ta cała szopka? Nie mogłaś mi po prostu powiedzieć?
— A co to by zmieniło?
— No nie wiem, może nie przyczyniłabyś się do tego, że Benedicto nieomal znienawidził mnie do końca życia?
— To wydawało mi się zabawnym pomysłem — przyznała zupełnie szczerze, jakby nie wychwyciła sarkazmu. — Wiesz, powkurzać dziwnego braciszka i nabrać go na to, że podrywam mu przyjaciela. Trochę nie wypaliło.
— W którym miejscu to brzmiało jak dobry pomysł? — zapytał Eichi, nawet już nie próbując pohamować irytacji. — Zresztą w ogóle już nic nie kumam. Najpierw chcesz nas pokłócić, teraz mówisz mi, że mnie kochasz, a potem jeszcze, że chciałaś nabrać Benedicta? To totalnie bez sensu!
Stella roześmiała się cicho.
— Ostatecznie to ty dałeś się nabrać, zresztą jak prawie wszyscy. Benedicta nie oszukałam.
Eichi próbował to sobie przetworzyć w głowie. Prawdę mówiąc, ta rozmowa tylko bardziej wszystko skomplikowała.
— Nie rozumiem — westchnął.
— To ja ci powiem, o co chodzi.
— Serio?
— Nie potrafiłam odpuścić. A już lepiej brzmią plotki „Stelli Juel nie udał się podryw” niż „Stella Juel zakochała się w Eichim”. Wiedziałam, że przegram, ale nie chciałam stracić twarzy.
— A właściwie czemu mi to mówisz teraz? To się skończyło, zanim się zaczęło.
— Czy to nie oczywiste?
Teraz do Eichiego dotarło. Nadal czuła do niego to co wtedy, w grudniu. Nie wiedząc, co robi, zerknął na nią. Nie patrzyła w jego kierunku — wzrok miała utkwiony we własnych rękach, które położyła na stoliku i wyglądała nieco żałośnie. A jemu aż zrobiło się przykro na ten widok. Nie zamierzał bronić tego wszystkiego, co zrobiła, bo rzeczywiście zachowała się okropnie, ale jednak… Było mu szkoda, że jej serce wybrało niewłaściwą osobę.
Wreszcie odwróciła się. Spojrzała Eichiemu w oczy, a ten nie odwrócił wzroku. Postanowił dać jej chociaż możliwość tego jednego wyznania.
— Nadal cię kocham, Eichi. Nie wiem, dlaczego, dobrze wiem, że to bez sensu, ale choć próbowałam wszystkiego, nie potrafię przestać.
Eichi milczał. A więc Benedicto miał rację… Wcześniej nie chciał mu jej przyznać, sądząc, że to niemożliwe, by Stella się w kimś naprawdę zakochała, a już na pewno nie w nim. Jak sama powiedziała, był dla niej nieosiągalny. Ale jednak, wydarzyło się to, co uważał za nieprawdopodobne. I zupełnie nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Miał jednocześnie ochotę wyrzucić jej jeszcze raz wszystko, co zrobiła, spróbować ją pocieszyć i uciec ze świetlicy jak najszybciej, zanim palnie jakąś gafę.
— Pewnie masz mnie za idiotkę. — Stella westchnęła. — Być może nią jestem. Karma wróciła… — Zrobiła minę, która chyba miała być uśmiechem, ale nie bardzo jej to wyszło. — Prawdę mówiąc, liczyłam na to, że jak cię pocałuję, to mi przejdzie. Przepraszam za to, to było głupie. I wcale mi nie pomogło, to był najgorszy pocałunek w moim życiu.
Eichi w zupełności się z nią zgadzał.
— U ciebie chociaż nie był pierwszy — mruknął, zanim zdążył się powstrzymać.
Stella nagle wstała. Odwróciła głowę, tak, że nie widział jej miny.
— Ja… muszę już iść — powiedziała, a głos jej zadrżał.
Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się i wyszła ze świetlicy. Eichi tępo wpatrywał się w drzwi, przez które przeszła, zastanawiając się, czy cała ta rozmowa nie była tylko snem. Uszczypnął się w ramię, a ból powiedział mu, że jednak nie. Westchnął pod nosem. Nie mógł nic zrobić w tej sprawie, więc uznał, że wróci do nauki, ale wtedy drzwi się otworzyły i znowu mu na to nie pozwoliły.
— Co znowu?! — zawołał głośno.
Postać stojącą w wejściu mógłby pomylić ze Stellą, gdyby nie to, że była ubrana zupełnie inaczej — nie mogłaby się tak szybko przebrać. Nie mając ochoty na pogawędkę z Bellą, schował się za książkami, ale uczynił to za późno.
— Eichi, masz chwilę?
— Właściwie to nie — burknął. — Mam się uczyć, ale wszyscy zawracają mi gitarę!
— No dobra, to w takim razie w jakiś inny sposób się dowiem, czemu Stella wybiegła stąd z płaczem.
Bella już miała się kierować do wyjścia, ale zatrzymała się, gdy usłyszała odpowiedź Eichiego.
— Płakała? — powtórzył. — O rany, jeszcze tego brakowało…
— Więc z nią rozmawiałeś! — Spojrzała na niego oskarżycielsko.
— No dobra. — Eichi dał za wygraną. — Mów, co musisz, tylko szybko.
Bella skorzystała z zaproszenia i przysiadła się do niego. Patrzyła na niego zupełnie inaczej niż Stella — w jej oczach nie widział ani krztyny czegoś więcej niż przyjaźni, dzięki czemu poczuł ulgę.
— No dobra, to powiem bez ogródek: coś się dzieje ze Stellą i mnie to martwi.
— A po czym wnioskujesz? — zapytał Eichi nie bez ironii.
— Pamiętasz, jak mówiłam ci o Ianie?
— Tak…
— No to wyobraź sobie, że próbowała mi go zabrać!
— A to źle? — Uniósł brew.
— No wiesz… Zawsze miałyśmy taki układ, że jedna nie wtrąca się w podrywy drugiej. Całkiem to logiczne. I być może uwierzyłabym w to, że naprawdę ma na niego chrapkę, gdyby to był jedyny raz.
— To znaczy? Myślałem, że skończyłaś z uganianiem się za facetami w imię prawdziwej miłości czy czegoś.
Bella przewróciła oczami.
— Ian nadal mi się podoba, ale ma mnie gdzieś, więc nie zamierzam dać się sparaliżować uczuciom. Chcę randkować, poznać kogoś, kto będzie dla mnie.
— Okej… Załóżmy, że rozumiem.
— Ilekroć Stella orientowała się w moich zamiarach, to zaczynała mi robić na złość! A nie wierzę, że ma taki sam gust, bo jak dotąd tak nie było. Ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego. Ciągle wspomina o tym, że jestem paplą i wygląda na to, że próbuje się zemścić za coś, nawet nie wiem, za co. No i teraz widziałam ją i uznałam, że cokolwiek ją tak zasmuciło, to może wreszcie poznam odpowiedź. I spotkałam ciebie. Co jej nagadałeś?
Spojrzała na niego wyczekująco, a on zastanawiał się, czy powinien wyjawić prawdę. Jeszcze nie dotarło do niego w pełni to, co stało się przed chwilą, a zważywszy na to, co Stella mówiła o siostrze, to gdyby wyznał jej prawdę, to nie byłaby zadowolona. Chociaż zaraz… Od kiedy to zważał na to, co pomyśli sobie o nim Stella Juel? A tak może w końcu Bella przestanie go dręczyć własnymi problemami.
— Właściwie nawet nie zdążyłem jej nagadać. To ona więcej mówiła.
— A co mówiła?
— Że w ogóle nie może na ciebie liczyć. — Uśmiechnął się krzywo.
— Nie może tylko o to chodzić — upierała się Bella.
— Masz rację — przyznał. — Stella chyba ci dopieka w próbie wyleczenia złamanego serca.
— A kto niby jej złamał to serce, ja?
— Moim zdaniem sama to sobie zrobiła przez te głupie podchody, ale to pewnie cię nie zadowoli, więc chyba muszę powiedzieć, że to ja.
Bella otworzyła szerzej oczy.
— Nie gadaj, że ona naprawdę…
— Tak — potwierdził Eichi. — Właśnie wyznała mi miłość.
Bella milczała przez chwilę. Eichi obserwował ją, ciekaw, co zrobi z tą wiedzą, a przy okazji wyobraził sobie minę Stelli, gdyby dowiedziała się o tej rozmowie. Wreszcie coś się zmieniło. Eichi spodziewał się, że Juel coś powie, ale ona zamiast tego roześmiała się głośno.
— Co jest takie zabawne? — zdziwił się.
— No bo… — Belli znowu przerwał atak śmiechu. — No bo… ona… w tobie? To jest absurdalne! — Zrobiła kilka wdechów, starając się opanować. — Brzmi jak niezły dowcip.
— Myślisz, że znowu mnie wkręca?
— Hm… Z pozoru to tak brzmi. A ty co myślisz?
— Nie wyglądało mi to na żart — przyznał. — Najpierw się na mnie boczyła nie wiadomo o co, a potem mi wyjechała z tą długą gadką o uczuciach, a na koniec sobie poszła, by potem, jak twierdzisz, rozpłakać się. — Zamilkł, zastanawiając się nad pewną możliwością. — Czy ona jest w stanie grać płacz?
— Byłaby w stanie — potwierdziła Bella. — Ale nie wyglądała, jakby zdawała sobie sprawę z tego, że ktoś ją obserwuje. To chyba jednak było naprawdę. — Przerwała na moment. — Ale zupełnie tego nie rozumiem. Co w tobie może ją pociągać?
Eichi spojrzał na nią spode łba.
— No bo spójrz na siebie — ciągnęła. — Ciągle siedzisz w tych swoich książkach, wpadasz na durne pomysły i dobra, może czasem powiesz coś śmiesznego, ale właściwie to trudno do ciebie dotrzeć. Mogłabym założyć, że poleciała na wygląd, ale to przecież ty! Gdybyś chociaż był wysoki…
— Skończyłaś? — przerwał jej, nieco znudzony. — Może ją zapytaj, co we mnie widzi.
— Wtedy się dowie, że wszystko mi wygadałeś i zrobi się drama na pół obozu, zobaczysz.
— No dobra, to nie mów… Zresztą, nie bardzo wiem, do czego dążysz.
— Chcę wiedzieć, czemu moja siostra jest ostatnio taką wredną małpą, tyle.
— Ostatnio? Dopiero teraz to zauważyłaś?
— Ha, ha, bardzo śmieszne. — Bella skrzywiła się. — Wobec mnie taka nie była. — Nagle zmrużyła oczy i zmierzyła Eichiego podejrzliwym spojrzeniem. — Chyba już wiem, o co jej chodzi.
— O co? — zapytał Eichi ostrożnie.
— Z ciebie też jest niezła wredota, wiedziałeś? Chyba wyczuła w tobie pokrewną duszę.
— Ej! — zaprotestował.
— No co? Mówię prawdę.
— Powiedziała ta, co właśnie wyśmiała fakt, że mogę się komuś podobać.
— A co, nie mam racji?
— Wiesz, Benedicto jest innego zdania.
— Benedicto jest dziwny. — Bella wzruszyła ramionami.
Eichiego zaczęła już męczyć ta rozmowa. I tak już zbyt wiele czasu zmarnował na pogawędki z bliźniaczkami Juel. To była świetna pora, by wrócić do fizyki.
— Hm, jakby to powiedzieć… — odezwał się po chwili ciszy. — Już nie mam więcej wolnych chwil. Naprawdę muszę się uczyć.
Bella zrozumiała sugestię.
— No dobra, niech będzie — zgodziła się. — Wiesz co? Dzięki, Eichi. Może teraz uda mi się przemówić Stelli do rozsądku.
Eichi szczerze w to wątpił, ale nie zamierzał się dalej kłócić z Bellą. Ona natomiast w końcu dała mu spokój i wyszła. Odetchnął z ulgą. Nareszcie chwila spokoju! Zdecydowanie wolał się uczyć, niż użerać się z męczącymi córkami Afrodyty. Zabrał się do czytania. A gdy te nieszczęsne drzwi świetlicy znowu wpuściły kogoś do środka, to nie spojrzał. Nie zamierzał ryzykować kolejnej dobijającej go rozmowy.
Zerknął więc dopiero po jakichś pięciu minutach i odetchnął z ulgą. To tylko Marcus pomagał Benedictowi z lekcjami. Nigdy nie sądził, że akurat na widok Marcusa odczuje ulgę, ale w porównaniu z bliźniaczkami Juel jego obecność była niemal przyjemna. No i on miał Eichiego gdzieś, więc z pewnością nie będzie mu przeszkadzać.
Wrócił do fizyki.
XXVII Założę się, że rozpuścił plotkę[]
W ciągu kolejnych tygodni Benedicto zaczynał powoli zyskiwać nadzieję, że jednak zaliczy rok. Z dnia na dzień dzięki Marcusowi rozumiał coraz więcej i nawet miał wrażenie, że stał się nieco lepiej zorganizowany. Oczywiście nie łudził się, że kiedykolwiek stanie się mistrzem schludności, ale i tak dokonał postępów w tej kwestii.
Po którymś już treningu dziś wziął szybki prysznic i zabrał książki, by się pouczyć. Wychodząc z domku, dostrzegł jeszcze Stellę Juel siedzącą na swoim łóżku, co go nieco zdziwiło, bo nie była typem domatorki. Wzruszył jednak ramionami i zapukał do domku siódmego.
Marcus już na niego czekał. Benedicto przywitał go z uśmiechem. Dla innych obozowiczów było to nie do pomyślenia, ale jednak polubił tego małego, okropnie skrzeczącego syna Apollina. Nie żeby przejmował się ich opinią, bo nie zamierzał opierać swoich sądów na cudzych obserwacjach ani nie próbował zmienić ich zdania — no, właściwie to udało mu się przekonać Eichiego, by nie patrzył na Weasela spode łba, ale tylko tyle.
Udali się do świetlicy, a w jej pobliżu minęli Bellę Juel (chyba że Stella wybiegła z domku i dotarła tu przed nimi, ale Benedictowi się nie wydawało, by tak było). Głęboko się nad czymś zastanawiała i nawet ich nie zauważyła, co zdawało się cieszyć Weasela. Benedicto zdążył już dostrzec, że Marcus nie lubił wdawać się w niepotrzebne konwersacje, więc go to nie zdziwiło. Weszli do świetlicy, gdzie nie zastali nikogo poza stosem książek Eichiego, który w tej chwili mógł stanowić już stały element tła. Prawdę mówiąc, Benedicta nieco zaskakiwał fakt, że świetlica nie była zbyt popularnym miejscem, ale z drugiej strony jak wiele osób w obozie brało naukę jakoś szczególnie poważnie?
Zastanawiał się przez chwilę nad tym fenomenem, ale w końcu udało mu się zamiast tego zająć matematyką. Niedużo z niej zrobił, bo co chwilę plątały mu się symbole i wzory, aż wreszcie pozwolił sobie na smutne westchnienie. Nie uszło to uwadze Marcusa.
— Chyba przyda ci się przerwa — zauważył.
— Tak — potwierdził Benedicto. — Czemu tu jest tyle tych znaczków? Nie kumam tego…
— To i tak łatwiejsze niż ludzie — uznał Marcus.
Benedicto spojrzał na niego pytająco. Marcus bardzo rzadko wspominał cokolwiek o sobie, dlatego ta nagła wzmianka go zdziwiła.
— W matematyce symbole mają określone znaczenie i nie ma miejsca na niejednoznaczności.
— Co masz na myśli? — zapytał Benedicto, zaintrygowany.
— Ciekawski jesteś, Morte.
— To prawda… Ale jak nie chcesz, to nie musisz mówić.
— A wiesz co? Mogę ci w zasadzie powiedzieć.
— Serio?
— Ty chcesz chociaż ze mną rozmawiać. — Marcus wzruszył ramionami. — Innym to nie wiem, o co chodzi, cokolwiek nie powiem, to coś im nie pasuje. Wydaje mi się, że mam schemat, a nagle zostaje zburzony. Ludzie są niejednoznaczni.
— To prawda — przyznał Benedicto. — Ale nie wiem, czemu wszyscy mieliby cię nie lubić tylko ze względu na to.
— Nie lubią mojej mocy, chociaż kilka razy ocaliłem im tyłki… Zresztą sam widziałeś.
Tak, doskonale pamiętał reakcję Eichiego. Kiwnął głową.
— To i tak dziwne — upierał się jednak. — Wiele osób w obozie ma dziwne moce i wszyscy choć raz mówią coś nie tak. A jednak to na ciebie się uwzięli. Wydarzyło się coś, przez co mogą tak myśleć?
— Właściwie nie myślałem o tym, ale jak tak teraz o tym mówisz… — Marcus zmarszczył brwi. — To może mieć sens. — Zamilkł, jakby się nad czymś zastanawiając. Po chwili wyraz jego twarzy się zmienił; wyglądał, jakby coś go oświeciło. — No oczywiście. Yokoyama.
— Eichi?
— Pamiętasz, kiedy naprostowywałem twojego durnego chłopaka, że pewne słowa, które usłyszał, usłyszał źle?
Benedicto postanowił nie komentować nazwania Eichiego „jego durnym chłopakiem”. Potwierdził jednak, bo dobrze to pamiętał — chociaż lepiej niż rozmowę z Marcusem przypominał sobie późniejsze pocieszanie Eichiego.
— I co w związku z tym?
— Nie myślałem nad tym, ale skoro to słyszał i zinterpretował na swój własny sposób, robiąc ze mnie nie wiadomo kogo, to założę się, że rozpuścił plotkę po obozie. To by dużo tłumaczyło.
— Eichi miałby rozpuszczać plotki? — zapytał Benedicto z niedowierzaniem. — To nie wydaje mi się w jego stylu.
— A skąd wiesz? Nie cierpi mnie, to jasne. Nie zdziwię się, jeśli chciał mi dopiec.
Benedicto i tak w to powątpiewał. Eichi nawet jemu nie chciał powiedzieć, dlaczego uprzedził się do Marcusa, więc niby jak miałby z taką łatwością rozpuścić plotkę? To brzmiało niedorzecznie… Nie wykluczał jednak samego faktu istnienia owej plotki, w końcu wieści wszelakie, nie zawsze prawdziwe, w Obozie Herosów rozchodziły się błyskawicznie.
— Wątpię, że to on — stwierdził. — Ale pewnie nie pomogę ci zbytnio, bo nawet mnie tu wtedy nie było.
Obiecał sobie jednak w duchu, że dla pewności zapyta o to Eichiego, najlepiej zaraz po korepetycjach, żeby nie zapomnieć.
— No dobra — zgodził się Marcus, chociaż Benedicto wiedział, że go nie przekonał. — Możemy wracać do matematyki.
Reszta zajęć upłynęła im w spokoju. Nie rozmawiali już o niczym poza matematyką, a o siedemnastej Marcus opuścił Benedicta, wcześniej zostawiwszy mu wielki stos pracy domowej, jakby naprawdę łudził się, że zrobiona zostanie chociaż jej połowa. To znaczy nie żeby Benedicto się nie starał, ale jednak to było nieco za dużo. Postanowił powiedzieć to Marcusowi jutro. Tymczasem chciał się zająć inną sprawą. Podszedł do stolika Eichiego, a ten, wyjątkowo jak na siebie skupiony na podręczniku, nawet go nie dostrzegł. Benedicto obserwował go przez chwilę z uśmiechem, który wpłynął mu na usta niemalże automatycznie, ale uznał, że nie może tu tylko stać jak kołek i się na niego gapić.
— Hej, Eichi — przywitał się.
Eichi drgnął na krześle i dopiero po sekundzie zerknął na Benedicta.
— Ach, to ty, Benedicto. — Rozluźnił się nieco. — Wystraszyłeś mnie.
— Przepraszam, nie chciałem.
— Nic nie szkodzi. — Eichi machnął ręką.
— Masz chwilkę? — zapytał Benedicto. — Chciałbym z tobą o czymś pogadać.
— Nie teraz, proszę — jęknął Eichi. — Już bliźniaczki Juel wystarczająco mnie wymęczyły i obawiam się, że teraz nie będę zdolny do prowadzenia sensownej rozmowy.
— Bliźniaczki Juel? Ale że obie?
— To było okropne. Potem ci powiem, ale na serio, próbuję się uczyć, a co chwilę coś mi przeszkadza. Sam rozumiesz, jak to jest.
— No dobrze — zgodził się Benedicto. Wcale nie chciał odwlekać rozmowy, ale też nie miał ochoty napierać na Eichiego. — To co, jak skończysz, to pogadamy?
— Zgoda, mam nadzieję, że nie zapomnę.
— Zapisz to sobie gdzieś.
Eichi kiwnął głową i na wnętrzu lewej dłoni zapisał sobie coś, co chyba miało mu przypomnieć o rozmowie. No, może będzie to skuteczne, zanim pójdzie do łazienki.
— Teraz nie zapomnę — obiecał.
— Prawdopodobnie będę u siebie w domku, bo Marcus się nade mną znęca i daje mi niebotyczne ilości pracy domowej, tak „do przećwiczenia”. — Benedicto skrzywił się. — Ale no nic, nie będę ci już przeszkadzać.
— A możesz się na chwilę przysunąć? — poprosił Eichi.
Benedicto z uśmiechem spełnił tę prośbę, dzięki czemu Eichi bez wstawania był w stanie pocałować go w policzek.
— No, teraz już możesz iść.
— Powodzenia z… — Benedicto zerknął do podręcznika — fizyką.
Gdy to powiedział, to już naprawdę poszedł, obawiając się, że jeśli tego nie zrobi, to spędzi w świetlicy kolejną godzinę. Nie żeby jemu to przeszkadzało, ale nie chciał zawracać Eichiemu głowy, kiedy ten nie był w nastroju. Tak jak zapowiedział, wrócił do swojego domku, gdzie mógł już na spokojnie popłakać sobie nad matematyką. Ale nawet nie zdążył się przyjrzeć zadaniom, a został od nich oderwany.
Bardziej wyczuł, niż zobaczył, że w domku zapanowało jakieś podniecenie. Uniósł głowę i ujrzał swoje rodzeństwo wpatrujące się w jakiś punkt. Podążył za ich wzrokiem i zorientował się, że obserwowali siostry Juel. Benedicto przewrócił oczami. Znowu one…
Stella miała na sobie jakąś elegancką sukienkę i siedziała na łóżku, trzymając w ręce lusterko, natomiast Bella stała nad nią i natarczywie wpatrywała się w siostrę. Do uszu Benedicta dotarła ich rozmowa.
— Nie idę na żadną randkę — upierała się Stella.
— To niby czemu się tak ubrałaś? — pytała Bella.
— Bo chcę ładnie wyglądać, o czym ty chyba dziś zapomniałaś. — Obrzuciła spojrzeniem strój Belli. — Te spodnie wyszły z mody kilka sezonów temu.
— Nie zmieniaj tematu! Wiem, że idziesz na randkę! Gadaj, z kim!
— A niby co cię to obchodzi? A może jesteś zazdrosna? Biedaczka, z tobą się nie chcą umawiać.
— A wiesz, dlaczego nie chcą? Bo ty mi wszystkich podkradasz! Myślisz, że nie wiem, co robisz?
— Nie sądzę, żebyś wiedziała — prychnęła Stella. — Musiałabyś odrobinę pomyśleć.
— Ty też byś mogła! Po co w ogóle to wszystko? Dobrze wiem, o co ci chodzi!
— Tak, tak, oczywiście. — W jej głosie pobrzmiewało znużenie. — Najpierw mnie pytasz, ale niby wiesz, że chodzi mi o to, żeby zobaczyć się z Jordanem.
— Jordanem… z domku Demeter?
— A znasz innego Jordana?
— Wiedziałam! — krzyknęła Bella. — To kolejny, którego mi ukradłaś! Jesteś podła, wiesz?
— Nie tak, jak ty! Dobrze wiem, do czego jesteś zdolna!
— To nie ja mszczę się na siostrze, bo mnie chłopak nie kocha!
— Co powiedziałaś?! — Stella wstała, a Benedicto poznał, że już traciła nad sobą panowanie. — To znaczy… — zauważyła, że palnęła gafę — o jakim chłopaku niby mówisz?
— Nie zgrywaj głupiej! — Bella również była coraz bardziej wzburzona. — Jak cię tak bardzo boli, że Eichi dał ci kosza, to jego męcz, nie mnie!
Stellę aż zatkało z wrażenia. Przez chwilę nie umiała wydobyć z siebie słowa, a Bella wpatrywała się w nią triumfalnie. Tymczasem pozostałe dzieci Afrodyty wyglądały na jeszcze bardziej zafascynowane całą tą kłótnią. Benedicto spostrzegł, że część z nich zerkała na niego sugestywnie, ale starał się nie zwracać na to uwagi.
— Skąd wiesz? — odezwała się w końcu Stella.
— To było oczywiste!
— Ta, jasne, na pewno ci uwierzę. Przez cały ten czas nawet byś o tym nie pomyślała i nagle doznałaś olśnienia? Podsłuchiwałaś, przyznaj się!
— Nie podsłuchiwałam! Gdy rozmawiałaś z Eichim, nawet nie było mnie w pobliżu!
— To skąd niby wiesz, że z nim rozmawiałam? — Znowu zamilkła na moment. — Och… On ci powiedział, prawda?
— A nawet jeśli, to co? — zapytała Bella wojowniczo. — I tak cię nie chce, więc co za różnica?
— Wiedziałam, że nie mogę ci ufać! Nienawidzę cię, wiesz?!
To wykrzyknąwszy, Stella przedarła się przez zaciekawione dzieci Afrodyty i wyszła z domku. Bella nawet nie zdążyła na to nijak zareagować, bo otoczył ją tłumek zaciekawionego rodzeństwa. Jak zawsze… Gdy tylko ktokolwiek wspomniał tu o miłosnych dramatach, to emocje sięgały zenitu.
Benedicta jednak nie fascynowało to tak jak reszty. Po chwili ich ekscytacja zaczęła go nużyć, więc przepchnął się do wyjścia. W tych warunkach nie było szans, że cokolwiek poprawnie policzy, toteż równie dobrze mógł zaczerpnąć świeżego powietrza. Jednak ledwo wyszedł, a usłyszał ciche łkanie. Rozejrzał się wokół i zorientował się, że to musiała być Stella, która usiadła na ziemi przy ścianie domku. Nie bardzo wiedząc, co robi, podszedł do niej, a ona, jakby wyczuła jego obecność, uniosła wzrok.
— Chcesz się ze mnie nabijać? — zapytała żałośnie.
— Tak się składa, że nie — odpowiedział. — Nie mam powodu.
— Zresztą nieważne. — Znowu wstrząsnął nią szloch. — Spadaj.
Benedicto jakoś nie miał ochoty spadać. Prawdę mówiąc, nie wiedział, dlaczego, w końcu teoretycznie nie powinny go interesować uczucia Stelli Juel, tej samej, która przez swoje intrygi skłóciła go kiedyś z Eichim. Ale jednak… Była jego siostrą. Czuł się w obowiązku coś zrobić.
Przysiadł się do niej. Obrzuciła go ponurym spojrzeniem.
— Czego ode mnie oczekujesz? — zapytała znowu. — Że się jeszcze bardziej ośmieszę? Jesteś ostatnią osobą, z którą chciałabym rozmawiać.
Dobrze wiedział, dlaczego. Nie spodziewał się, że Stella cokolwiek mu powie, dlatego postanowił w końcu sam się odezwać.
— Przypuszczam, że wiem, co sobie myślisz — zaczął. — Że ja to sobie mogę gadać, bo Eichi mnie lubi, bo jestem w związku i takie tam.
— Więc czemu mnie dręczysz?
— Bo przez większość czasu tak nie było. Słyszałaś o mojej klątwie, prawda?
Kiwnęła głową.
— To wszystko z pozoru brzmi śmiesznie, ale naprawdę bolało. Ta świadomość, że kogokolwiek nie pokocham, to nie będzie mi dane z tą osobą być. I, jakby się zdawało, niemożność odwzajemnienia czyichś uczuć. Przez całe życie myślałem, że skończę sam.
— I to niby miało mnie pocieszyć? — prychnęła Stella. — Chcesz mi powiedzieć, że skończę sama?
— Nie — zaprzeczył Benedicto. — Chcę ci powiedzieć, że wreszcie trafisz na właściwą osobę.
— Dobrze ci mówić, jak już trafiłeś. Jesteście z Eichim tak obrzydliwie słodcy, że aż rzygać się chce. — Przewróciła oczami, ale to nie zmyliło Benedicta. Nie udało się jej osiągnąć efektu kogoś, kogo to nie obchodzi.
On tymczasem zastanawiał się, co się dokładnie stało. Z kłótni Belli i Stelli wynikało, że obie rozmawiały z Eichim, co zgadzało się z tym, co sam Eichi powiedział. Detale jednak mu umknęły i nie był pewien, czy dobrze rozumiał sytuację. Trochę żałował, że jednak nie naciskał go w świetlicy, przynajmniej byłby lepiej zorientowany.
— Eichi wspominał mi, że z nim rozmawiałaś — rzucił, w nadziei, że Stella powie mu coś więcej.
— To najgorszy pomysł, na jaki kiedykolwiek wpadłam — burknęła. — Wiedziałam, że nie powinnam mu nic mówić! A jednak to zrobiłam! Jestem taka durna… — Westchnęła. — Myślałam, że jest inny. Że nie wypapla natychmiast Belli wszystkiego. Właściwie mogłam po prostu wykrzyczeć to w obozie.
— Może nie spodziewał się, że Bella się z tobą o to głośno pokłóci? — zasugerował Benedicto.
— Daj spokój. Bronisz go tylko dlatego, że z nim chodzisz. Nie wierzę, że możesz uważać, że to w porządku.
— Zgoda. Nie jest. Ale nie przypuszczam, żeby Eichi chciał ci specjalnie zrobić na złość.
— Teraz to nieważne. Za chwilę cały obóz będzie wiedział.
— Ale za niedługo zapomną.
— Co z tego, że potem zapomną? Obchodzi mnie to, co jest teraz! Teraz nie dadzą mi spokoju, będą się śmiać i w ogóle to założę się, że większość będzie się głośno cieszyć z tego wszystkiego. Znaczy… nie żebym się im dziwiła. Chyba sobie na to zasłużyłam…
„Po części tak” — pomyślał Benedicto.
— Dlatego tak bardzo zależało mi, żeby nikt się o tym nie dowiedział. — Teraz mówiła już niemal szeptem. — Nawet mówiłam o tym Eichiemu. Dlatego zrobiłam całą tę szopkę. Może i ciebie nie oszukałam, ale reszta się nabrała. Chociaż przyznaję, że nie rozumiem, czemu zachowałeś to w tajemnicy. Mogłeś powiedzieć. W końcu to idealna zemsta, prawda?
— Nie miałem się po co mścić — przyznał Benedicto. — Co by mi to dało?
— Ukojenie? W zasadzie to sama nie wiem.
— To dlatego mściłaś się na Belli?
— Jej to w ogóle mam powyżej uszu, wymądrza się jak nie wiem kto, żeby potem robić… to!
— Ale gdybyś tego nie robiła, to ona nie miałaby powodu wykrzykiwać wszystkim twoich sekretów. Chociaż nie żebym cokolwiek sugerował…
Stella zamilkła. Benedicto również nic nie mówił, tylko obserwował ją. Nie bardzo wiedział, co myśleć o całej sprawie, bo nie mógł się oprzeć wrażeniu, że winna była cała trójka. Wina Stelli była oczywista, bo to ona prowadziła te swoje głupie podchody i dogryzała Belli. Bella za to odpłacała siostrze pięknym za nadobne i tak już od pewnego czasu toczyły ze sobą wojenkę. A Eichi… Gdyby potrafił zachować dla siebie niektóre rzeczy, to całej tej kłótni w ogóle by nie było.
Benedictowi nagle przypomniały się słowa Marcusa. „Założę się, że rozpuścił plotkę po obozie”. Wcześniej mu nie wierzył, ale jednak… Co, jeśli Weasel miał rację?
XXVIII Trochę nawaliłem[]
Benedicto wiedział, że jak najszybciej trzeba to wszystko wyjaśnić z Eichim. Wstał z postanowieniem, że wybierze się do świetlicy — bez względu na to, jak bardzo Eichi będzie zajęty, będzie musiał mu poświęcić parę chwil. Ku jego zaskoczeniu Stella uczyniła to samo, ale bynajmniej nie wyglądała, jakby chciała iść za Benedictem. Wzrok miała utkwiony w obozowiczu, który zmierzał w ich kierunku, a właściwie to w kierunku Dziesiątki. Benedicto po chwili go rozpoznał.
— Ty! — wrzasnęła Stella.
Zanim Benedicto zdążył cokolwiek zrobić, Stella szybkim krokiem dotarła do Eichiego i go spoliczkowała.
— Au! — krzyknął Eichi. — Za co?!
— Już ty dobrze wiesz, za co!
— Nie? Może mi to wyjaśnisz?
— A co tu wyjaśniać?
Stella wyglądała, jakby znowu zamierzała go uderzyć, ale w tej chwili Benedicto do nich dotarł, złapał ją w pasie i odciągnął od Eichiego.
— Puszczaj mnie! — warknęła i spróbowała się wyswobodzić, ale Benedicto jej na to nie pozwolił.
— Puszczę cię, jak się opanujesz — wysapał; zaskoczyła go siła, z jaką Stella z nim walczyła.
— Nie chcę się opanowywać! Chcę walnąć tego drania!
— Nie ma mowy! Bicie go w niczym ci nie pomoże!
— O co tu w ogóle chodzi? — zapytał znowu Eichi, nadal rozcierając sobie policzek. Spojrzał pytająco na Benedicta.
— Moja siostra chce cię zatłuc na śmierć — odpowiedział.
Stella wykorzystała chwilę nieuwagi Benedicta i z całej siły wbiła swoje długie paznokcie w przytrzymujące ją ramię. Krzyknął z bólu i zaklął głośno, ale zwolnił uścisk i dziewczyna natychmiast wykorzystała to, żeby się wyswobodzić. Znalazła się niebezpiecznie blisko Eichiego, ale chociaż zacisnęła dłonie w pięści, to jednak go nie uderzyła. Obaj chłopcy obserwowali ją z niepokojem.
— Jesteś najgorszym, co mnie kiedykolwiek spotkało! — Zadrżała. — A zresztą, po co w ogóle mam cokolwiek mówić?!
I, ku zaskoczeniu Benedicta, odbiegła. W duchu poczuł ulgę, chociaż wiedział, że wcale nie powinien się z tego cieszyć. Teraz już nic nie powstrzymywało go przed konfrontacją z Eichim, nie mógł jej uniknąć.
— Ty wiesz, o co tu chodzi? — zapytał Eichi, marszcząc brwi. — Czemu ona mnie spoliczkowała?
Benedicto założył ręce na piersi.
— Trochę sobie na to zasłużyłeś.
— Dlaczego? Co się stało?
— Wszyscy już wiedzą, że Stella się w tobie kocha.
— Jak to? Ale…
— Masz mi zaraz wszystko powiedzieć — zażądał Benedicto. — Od samego początku.
— Czyli?
— Mówiłeś, że rozmawiałeś z bliźniaczkami.
— Ach, o to ci chodzi… Najpierw przyszła Stella i miała na mnie fochy nie wiadomo o co, aż nagle zaczęła mi mówić, jak to mnie nie kocha! Wyobrażasz to sobie? W ogóle… zaraz. — Zawahał się. — Mówiła też coś o tobie i faktycznie wcale nie wydajesz się zaskoczony.
— Domyśliłem się kilka miesięcy temu — przyznał Benedicto. — Uznałem, że mądrzej będzie zachować to dla siebie. — Zaakcentował mocniej ostatnie słowa. — Powiedziałeś o tym Belli, co?
— Tak, ale naciskała na mnie! — zawołał Eichi. — Nie chciała mi dać spokoju, ciągle tylko mnie męczyła! Nie wiem, o co jej chodzi, chciała, żebym je pogodził?
— Wiesz, czegokolwiek od ciebie chciała, to ci się to nie udało. Tylko pogorszyłeś sprawę. — Opowiedział o kłótni sióstr w domku Afrodyty. — Teraz Stella nienawidzi nie tylko Belli, ale i ciebie.
— O rany — jęknął Eichi. — Z nimi zawsze są same kłopoty!
— Z tobą też — zauważył Benedicto. — Musisz się nauczyć trzymać język za zębami.
— Już ci mówiłem, że Bella mnie męczyła! Zresztą weszła zaraz po Stelli, nawet nie dała mi czasu, żebym sobie to wszystko przetworzył!
— Nie mówię tylko o tym! — żachnął się Benedicto. — A z Marcusem to co?
— Marcusem? — zdziwił się Eichi. — Co Marcus ma niby do tego? — Przerwał na chwilę. — Nie powiesz mi, że on też na mnie leci? — zapytał, przerażony tą wizją.
— Nie, bo tak nie jest.
Nie uszło jego uwadze, że Eichi odetchnął z ulgą.
— Mam na myśli to, że teraz już wiem, o co chodzi! Powiedziałeś wszystkim o tym, co usłyszałeś wtedy od niego, co?
— O czym ty mówisz?
— Nie zgrywaj idioty! To ty rozpuściłeś w obozie plotę, że jest homofobem!
— Nie rozpuściłem żadnej plotki! Nikomu nie powtarzałem tych słów! No, tylko tobie, ale to było niedawno.
— Wiesz, w przypadku Stelli ponoć też nie rozpuszczałeś plotek, a teraz cały obóz się z niej będzie śmiać!
— A od kiedy to jesteś po jej stronie? Nie pamiętasz już, jak nas skłóciła? Chcesz jej na to pozwolić drugi raz?
Benedicto chciał już coś odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Dobrze pamiętał, jak wtedy się pokłócili… I to wszystko przez to, że nie chciał posłuchać Eichiego za pierwszym razem. Wcale nie miał ochoty na powtórkę.
Odetchnął kilka razy, aby się uspokoić.
— Nie chcę — stwierdził wreszcie. — Ani trochę nie bawi mnie kłócenie się z tobą.
— Mnie też nie — zgodził się Eichi. — Może pogadajmy o tym na spokojnie?
Benedictowi podobał się ten pomysł. Kiwnął głową.
— Dobra, trochę nawaliłem, masz rację — przyznał Eichi. — Obie mnie wnerwiły, ale nie chciałem, żeby zrobiła się z tego drama na cały obóz. Właściwie to nie przypuszczałem, że Bella to wywlecze i to jeszcze właśnie dziś. Nie wiedziałem, że aż tak się nie znoszą ze Stellą. Ja tylko chciałem pouczyć się w spokoju… — Westchnął ze smutkiem.
— A co z Marcusem? — nalegał Benedicto.
— Nie rozpuszczałem żadnych plotek o nim, daję słowo. Zresztą… Nie słyszałem nigdy plotek o Marcusie jako homofobie… W sensie, słyszałem tylko to, co sam mówił… więc trochę nie rozumiem, skąd ci się to wzięło.
Benedicto teraz pomyślał, że rzeczywiście, pomysł Weasela był od początku niedorzeczny.
— Marcus wysnuł taką hipotezę — wyjaśnił. — Wydała mi się głupia, ale chciałem cię dla pewności zapytać.
— Wyglądałeś, jakbyś w to wierzył.
— To wszystko przez tę kłótnię bliźniaczek Juel — stwierdził Benedicto. — Jakoś obie te rzeczy się połączyły w mojej głowie i aż sobie pomyślałem…
— …że rozsiewam plotki o ludziach, których nie lubię — dokończył Eichi. — Nie, to nie tak. Z bliźniaczkami to zupełny wypadek, a o Marcusie nie rozmawiałem.
Benedictowi kamień spadł z serca. Jak dobrze, że to wszystko się wyjaśniło! Nie zniósłby, gdyby miał się pokłócić z Eichim o taką głupotę. Ucieszony, przytulił go, a Eichi chętnie odwzajemnił uścisk.
— Przepraszam, że cię oskarżałem o coś takiego — powiedział.
— Nic nie szkodzi — zapewnił go Eichi. — Cieszę się, że jednak nie masz do mnie pretensji. Nawiasem mówiąc, nie wiedziałem, że Stella ma tyle siły — dodał. — To naprawdę bolało.
— Właśnie, wszystko w porządku?
— Tak, już niemal nic nie czuję. Ale przyznaję, zaskoczyła mnie.
— To było szybkie. Nawet nie zdążyłem zareagować.
— Ciekawe, czy teraz będzie mnie bić zawsze, jak mnie spotka — zastanowił się Eichi. — Może powinienem z nią pogadać…
— Lepiej będzie, jak poczekasz kilka dni — doradził mu Benedicto. — Daj jej ochłonąć.
— W sumie nie mam ochoty z nią rozmawiać, więc to świetna wymówka, żeby tego nie robić.
Roześmiał się cicho. Benedicto odsunął się nieco, ale nadal obejmował go w pasie.
— A tak w ogóle to o czym chciałeś ze mną pogadać wtedy w świetlicy? — zapytał znowu Eichi.
— O Marcusie, ale o tym już pogadaliśmy, więc tę część możesz uznać za zaliczoną.
— Zgoda. Nie chcę mówić o nim więcej, niż to konieczne.
Benedicto skomentował tę uwagę uśmiechem.
— A o innych rzeczach chcesz pogadać? Jak ci idzie z fizyką?
Z wielką chęcią wysłuchał odpowiedzi Eichiego.
XXIX Dwie opcje[]
Mieszkańcy Szóstki od zawsze mieli Eichiego za dziwaka, ale gdy zaczął w panice biegać po całym domku i przeszukiwać każdy jego kąt, zgodnie uznali, że już do reszty postradał rozum. To znaczy, nie same jego poszukiwania ich zadziwiły, ale fakt, że zapytany o cokolwiek wydawał z siebie jedynie jakieś nieartykułowane krzyki. W końcu zostawili go samego ze sobą, co bynajmniej mu nie pomogło.
— Musi tu gdzieś być — mamrotał do siebie. — Nie mógł przecież wyparować!
— Czego szukasz? — zapytał go ktoś z rodzeństwa.
Eichi nawet na niego nie spojrzał.
— Niczego — burknął.
Bardzo chciał poprosić kogoś o pomoc, ale w tym wypadku to akurat nie wchodziło w grę. Nikt, absolutnie nikt nie mógł się dowiedzieć, co zgubił! No dobrze, może z jednym wyjątkiem, ale nie łudził się, że Benedicto będzie w stanie mu pomóc. W końcu nie bywał zbyt często w Szóstce, a Eichi miał absolutną pewność, że nigdy tego z domku nie wynosił. No, na ile absolutną pewność może mieć ktoś, kto co chwilę ustawia rzeczy w złych miejscach, oczywiście.
Gdy minęła może nawet i godzina tej bezładnej bieganiny, Eichi uznał, że jego zguba musiała zniknąć w czeluściach Tartaru. Postanowił poszukać jej później, a teraz spróbować zająć się czymś pożytecznym. Jednak za cokolwiek się zabierał, nie był w stanie się na tym skupić. Ciągle myślał o zgubie. W końcu postanowił pójść do świetlicy i przetrząsnąć porządnie swój stos książek (który już ostatecznie, za sugestią Benedicta, przestał na noc rozbierać). Ale i tam nic nie znalazł.
Ostatecznie uznał, że sięgnie po ostatnią deskę ratunku i zwróci się do Benedicta o pomoc. Wątpił, że to coś mu da, ale przynajmniej będzie miał wsparcie moralne. Założył, że pewnie będzie teraz w jakiś sposób trenować, więc ruszył w stronę areny. Nagle jednak ktoś chwycił go za rękę. Eichi odwrócił się gwałtownie.
— Stella? — zdziwił się, widząc akurat ją.
— A na kogo ci wyglądam?
Kusiło go, by przypomnieć jej, że wygląda niemal identycznie jak Bella, ale nie miał ochoty się z nią kłócić. Zastanawiało go jednak, po co go zatrzymała.
— Czego chcesz? — zapytał. — Myślałem, że jestem najgorszym, co cię w życiu spotkało i nie masz ochoty mnie oglądać.
— Nic się nie zmieniło, ale poświęcisz mi teraz chwilkę.
— A jeśli nie, to co? — Wyswobodził dłoń z jej uścisku.
— Nie sądzę, żebyś chciał wiedzieć.
Uśmiechnęła się, pozornie uroczo, ale Eichi nie dał się zwieść. Coś kombinowała.
— No dobrze — zgodził się.
Stella poprowadziła go do zbrojowni i zamknęła za nimi drzwi. Nie bardzo wiedział, czemu chciała się z nim spotkać akurat w takim miejscu.
— Tu nikt nas nie podsłucha — wyjaśniła.
— Dobra, to w takim razie czemu marnujesz mój czas?
— Powiedział ten, co przetrząsa cały obóz w poszukiwaniu pamiętnika. To dopiero marnotrawstwo czasu! — Zaśmiała się.
Eichiemu za to bynajmniej nie było do śmiechu.
— A więc to twoja sprawka! — krzyknął. — Ty go zabrałaś!
— Jakiś ty domyślny…
— Ale jak? Nie rozumiem… Przecież nie wchodziłaś do Szóstki!
— Nie musiałam — odparła Stella. — Musisz uważniej patrzeć, jakie zeszyty zabierasz na świetlicę.
Gdy to usłyszał, Eichi w myślach przywalił głową w ścianę. Jak mógł być takim idiotą, żeby tak pomylić zeszyty? W ten sposób dosłownie każdy mógł się dorwać do pamiętnika… I oczywiście trafiło na najgorszą możliwą osobę, czyli Stellę Juel.
To znaczy, nie żeby Eichi jakoś regularnie prowadził ten swój pamiętnik. Na ogół przypominało mu się o nim raz na pół roku, a w rezultacie we wpisach brakowało szczegółowości, a panujący w nich chaos wołał o pomstę do nieba. Problem polegał na tym, że gdy już sobie o nim przypominał, to najczęściej było to, gdy dręczyły go myśli, których nigdy nie powierzyłby nikomu, nawet Benedictowi. Oznaczało to jedno: jeśli ktokolwiek by to przeczytał, Eichiemu pozostawało jedynie zakopanie się sześć stóp pod ziemią.
— Zgaduję, że tak po prostu mi go nie oddasz? — zapytał, mając jednak resztkę nadziei, że Stella będzie mieć choć odrobinę serca.
— Nie, bo jeszcze nie zdążyłam go przeczytać.
Eichi jęknął w duchu. Dlaczego to w ogóle się działo?
— A czy jest szansa… żebyś go jednak nie czytała?
— Jest… Ale oczywiście nie za darmo.
— Co mam zrobić? — przeszedł do rzeczy.
— Są dwie opcje. Bo widzisz, Bella powinna dostać za swoje.
— Daj spokój! — żachnął się Eichi. — Już prawie nikt o tym nie gada!
Rzeczywiście, temat nieszczęśliwej miłości Stelli po kilku dniach już znudził obozowiczów. To znaczy, niektórzy nadal o tym wspominali, jednak nie był to już temat numer jeden.
— Co z tego? Bella wtedy tak czy siak udowodniła mi, że jest beznadziejną siostrą.
— A nie lepiej byłoby, no nie wiem, pogodzić się z nią? Żebyście znowu razem łamały serca czy co tam lubicie robić?
Stella przewróciła oczami.
— Dobrze wiesz, że do tego nie ma powrotu. W każdym razie proponuję, żebyś mi pomógł się na niej odegrać.
— Nie zamierzam brać udziału w tych waszych durnych sporach — oświadczył Eichi. — Bo znowu wplączę się w jakąś bezsensowną dramę. Mam lepsze zajęcia.
— Ach tak, czyli wolisz, żeby cały obóz poznał twoje sekrety?
— Nie! Ech, naprawdę jesteś podła.
— Nie bardziej niż ty.
— Och, czyżby? — Eichi udał, że się zastanawia. — No to pomyślmy. Ja powiedziałem ci, że nie masz u mnie szans i tylko wspomniałem twojej siostrze bliźniaczce, co do mnie czujesz. A ty? Całujesz mnie bez mojej zgody, kręcisz nie wiadomo jaką intrygę, żeby mnie skłócić z Benedictem, bijesz mnie, kradniesz mój pamiętnik… I to ja jestem podły?
Stella zignorowała tę wyliczankę.
— Czyli rozumiem, że wolisz opcję numer dwa?
— Jaka to? — zapytał, zrezygnowany.
— Tak bardzo narzekasz na to, że cię wtedy pocałowałam bez zgody… Zatem możesz tym razem się zgodzić.
Eichi aż zamrugał z wrażenia.
— Chcesz… żebym cię pocałował?
— Dokładnie tak.
Wcale nie miał ochoty całować Stelli, ale z drugiej strony… Może jednak to lepsze niż pomoc w mszczeniu się na Belli.
— Mogę cię pocałować w policzek — zaoferował.
Po jej uśmiechu poznał, że nie chodzi jej o całowanie w policzek.
— Zabawny jesteś, wiesz? — mruknęła. — Mniemam, że znasz się na pocałunkach francuskich.
Zgadywała? Czy zdążyła doczytać do tego momentu? Eichi poczuł, że robi mu się gorąco. Stella musiała zauważyć jego rumieniec, ale milczała, rozkoszując się jego zawstydzeniem.
— Absolutnie nie ma mowy — wycedził w końcu. — Co ty w ogóle sobie wyobrażasz? Zresztą nie rozumiem, w końcu nienawidzisz mnie czy nie?
— Połowicznie — odpowiedziała Stella. Eichi z niepokojem dostrzegł, że znalazła się bliżej niego. Miał wielką ochotę się odsunąć, ale nie chciał jej prowokować. — Denerwujesz mnie, nawet nie masz pojęcia, jak bardzo. Ale jednak… Jest w tobie coś, co sprawia, że nie potrafię ci się oprzeć.
Zdaje się, że nie bardzo obchodziły ją te wcześniejsze słowa o zgodzie, bo znalazła się niebezpiecznie blisko niego. Eichi, z najwyższą dezaprobatą, przyłożył dłoń do jej ust i odsunął jej twarz na bezpieczną odległość.
— Właśnie zauważyłem — powiedział. — Opanuj się, kobieto, bo to robi się troszeczkę nienormalne. — Cofnął dłoń, teraz całą brudną od jej szminki, mając przy tym nadzieję, że Stella już nie będzie chciała go całować. — Nie wiem, jak ci to powiedzieć, żebyś zrozumiała…
— Co niby powiedzieć?
— Że, no nie wiem, między nami cokolwiek odpada? Po pierwsze, mam chłopaka. Po drugie, nie kręcą mnie dziewczyny. A po trzecie, nawet gdyby dwa poprzednie nie były prawdą, to i tak bym cię nie chciał, bo nie ciągnie mnie do egoistycznych manipulantów. — Zauważywszy milczenie Stelli, postanowił zadać jeszcze jedno pytanie. — A tak serio, bo nie kumam, niby co ci się we mnie podoba? My nawet się nie znamy.
— To mnie najbardziej wkurza, że nie wiem — westchnęła. — Naprawdę musisz być taki cholernie słodki?
Eichi zaczął zastanawiać się, jak wiele osób jeszcze będzie uważać, że jest słodki.
— I po co pytałem… — jęknął, zastanawiając się nad swoją głupotą. — No dobra, postawię sprawę jasno. Możesz zapomnieć o czymkolwiek, co obejmuje mnie i ciebie.
Zastanawiał się, jak bardzo źle będzie, jeśli cały Obóz Herosów dowie się, co ukrywał. Prawdopodobnie kilka osób usłyszy nieprzyjemne rzeczy na swój temat, poza tym pośmieją się z jego dziwnych zwyczajów… To jeszcze było do przeżycia. Ale jednej rzeczy nie mógł przepuścić. Tego, co pisał o Benedikcie. Oczywiście to wcale nie tak, że chciał, by fantazje opuściły jego głowę, ale nastąpił ten moment, gdy stały się zbyt uciążliwe, więc je zapisał. To dało mu ulgę na pewien czas, ale teraz żałował, że natychmiast nie zniszczył tych kartek. Stella miała go w garści.
— To w takim razie… idę zająć się lekturą.
— Czekaj! — zawołał. — Ja… pomogę z Bellą.
Bynajmniej nie zamierzał być dobrym pomocnikiem, ale nie mógł pozwolić na to, by Stella wygłosiła publicznie wszystkie jego pragnienia. Jednocześnie w duchu obiecał sobie, że musi jak najszybciej opowiedzieć wszystko Benedictowi.
— Świetnie! — ucieszyła się Stella. — W takim razie czekaj na znak.
Eichiemu wcale się to nie podobało, ale wolał taką opcję niż inne.
— A, i jeszcze coś — dodała. — Jeśli komuś powiesz o czymkolwiek, co tu zaszło, to umowę uznam za rozwiązaną. Cześć!
Pomachała mu, wyraźnie z siebie zadowolona, i zostawiła go samego w zbrojowni. Jego myśli pędziły jak oszalałe. Chciał powiedzieć Benedictowi o wszystkim, ale teraz zaczął się zastanawiać, czy to dobry pomysł. Nie był pewien, w jaki sposób Stella miałaby się dowiedzieć o ewentualnej rozmowie, ale gdyby miała rozgłosić po obozie wszystko…
Chociaż, czym się tak przejmował? Mógł się założyć, że nie był jedynym, którego czasem nachodziły podobne myśli! W końcu to było miejsce pełne nastolatków. Zdecydował się. Powie Benedictowi, choćby cały obóz miał później huczeć od plotek.
XXX Ze mną jest coś nie tak[]
Domek Zeusa nadal nieco przerażał Eichiego, ale był najlepszym miejscem na rozmowy choć odrobinę prywatne. Właśnie na jedną z nich zaprosił tu Benedicta, ale mimo tego, że syn Afrodyty patrzył na niego wyczekująco, to Eichi nie zdołał wydukać ani słowa.
— Coś złego się dzieje, widzę to — odezwał się w końcu Benedicto.
To wcale nie dodało Eichiemu odwagi. Benedicto położył dłonie na jego ramionach.
— Jak chcesz mi coś powiedzieć, to nie musisz się bać — zapewnił. — A jak nie chcesz, to też w porządku.
— Co mam mówić? Że jestem niesamowicie głupi? — Eichi odwrócił wzrok, bo jakoś nie umiał patrzeć mu w oczy. — Mogłem przewidzieć, że wyniknie z tego coś złego… No bo kto normalny tak robi?
— Ale co robi? Bo chyba nie do końca rozumiem…
Eichi nie wiedział, co go tak blokowało, ale nie zdołał wydusić ani słowa więcej. Naszła go nagła ochota, by stąd wyjść i udawać, że nic się nie stało. Ale nie ruszył się z miejsca.
— Usiądźmy — zaproponował Benedicto.
Zaprowadził Eichiego do łóżka stojącego w rogu, a ten niechętnie przysiadł na samym jego brzegu. Nadal nie zdobył się na to, żeby spojrzeć na Benedicta, któremu nie przeszkadzało to w objęciu Eichiego ramieniem.
— Jestem przy tobie — powiedział cicho. — Nawet jeśli zrobisz coś totalnie głupiego.
Eichi spróbował się uśmiechnąć, ale bez skutku. Nabrał powietrza, po czym wypuścił je, odrobinę za głośno. Chciał coś powiedzieć, ale kotłowało się w nim mnóstwo sprzecznych uczuć, które wzięły się nie wiadomo skąd.
Gdy szukał Benedicta, jeszcze ich nie było. To znaczy jasne, był wściekły. Na Stellę i na siebie, że nie zachował ani krztyny ostrożności, że nie przewidział, że ktoś może się dobrać do jego prywatnych zapisków. Ale czuł się w miarę pewnie z myślą, że powie Benedictowi o wszystkim. Ale teraz… Nie chciało mu to przejść przez gardło. Wcale nie miał ochoty zwierzać mu się z myśli, których nie był jeszcze gotów ujawnić. Och, gdyby tylko miał choć trochę oleju w głowie, to by tego nie było!
— Wszystko tak totalnie zepsułem — odezwał się w końcu. — Głupi, głupi, głupi! — krzyknął.
— Hej, hej! — wtrącił się Benedicto. — Czemu niby miałbyś być głupi?
— No bo… Ach, zresztą, zawsze tak było! Cokolwiek nie robię, to nie myślę o konsekwencjach. I nawet nie o chodzi o to, co jest teraz… Chyba ogólnie zaszła jakaś pomyłka, bo nie wierzę, że syn Ateny może być taki durny!
— Ło, nie zapędzaj się! Nie zaszła żadna pomyłka!
Eichi wcale nie był tego taki pewien. Przypomniał sobie wszystkie ukradkowe spojrzenia, które rzucały mu inne dzieci Ateny, gdy myślały, że nie patrzył. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co sobie o nim myślały. Że był inny, gorszy, że to niemożliwe, by bogini mądrości była jego matką. Prawdę mówiąc, nierzadko wątpił, że w ogóle ma w sobie cokolwiek boskiego i gdyby nie fakt, że ranił go niebiański spiż, dalej by to podważał.
— Jakoś nie bardzo chce mi się w to wierzyć — mruknął. — Wiesz, moje rodzeństwo to naprawdę są mądre osoby! Oni to rzeczywiście widać, że są od Ateny, a ja to co? Właściwie nic takiego nie wiem, nie mam żadnej stałej pasji, planów na przyszłość, a do tego wkopałem się w największe bagno świata, bo jestem zbyt napalony!
Zamilkł, uświadomiwszy sobie, co powiedział. Teraz już na pewno nie mógł spojrzeć Benedictowi w oczy.
— I w ogóle nie umiem utrzymać języka za zębami, więc teraz cały obóz zacznie huczeć od plotek! Czasem naprawdę nie umiem już ze sobą wytrzymać!
Benedicto nie odpowiedział, a przynajmniej nie słowami. Wolną ręką pogłaskał Eichiego po głowie, co sprawiło, że ten w końcu na niego spojrzał. I, już nad sobą nie panując, wtulił się w pierś syna Afrodyty.
— Jak to się rozejdzie, to na pewno mnie znienawidzisz! — podjął znowu. — A jednocześnie wiem, że nie powinienem więcej mówić, bo tylko coraz bardziej się pogrążam! Jestem beznadziejny…
Poczuł łzy pod powiekami, ale już nawet nie próbował ich odgonić. Było mu wszystko jedno.
— Mam coś mówić? — zapytał Benedicto.
— Nie wiem… — Głos Eichiego zaczął się łamać. — Już sam nic nie wiem! Miałem ci wszystko wyjaśnić, a się rozklejam jak dziecko!
Nie zdołał powstrzymać szlochu. To sprawiło, że poczuł się jeszcze gorzej. Wcale nie chciał się rozpłakać przed Benedictem, to miała być zwyczajna rozmowa! Nie miał pojęcia, czemu aż tak się rozemocjonował.
— Możesz płakać, ile tylko potrzebujesz — powiedział Benedicto.
— Jestem żałosny — jęknął Eichi w odpowiedzi.
— Upierałbym się, że nie jesteś, ale wiem, że w tej chwili cię nie przekonam. Wiedz więc, że nieważne, jaki jesteś, i tak będę przy tobie.
— Ale czemu? — zapytał. — Nie rozumiem tego… Co jest we mnie takiego wyjątkowego? Nie mam nic takiego… Czemu jeszcze przy mnie jesteś?
— A muszę mieć jakiś powód?
— Nie mów tak… To brzmi, jakbyś się nade mną litował.
— Nie lituję się, po prostu nie chcę, żebyś pomyślał, że kocham cię za coś konkretnego, bo wtedy uznasz, że to ta rzecz się liczy i nic więcej. A rzecz w tym, że cały się dla mnie liczysz. Chodzi o to, że jesteś Eichim. Niepowtarzalnym, jedynym w swoim rodzaju. Pokochałem cię jako całość.
Eichi nie wiedział, jak to możliwe, że po usłyszeniu tych słów zamiast się uspokoić, to poczuł się jeszcze gorzej. Szloch znowu nim wstrząsnął. Nie mógł tego dłużej słuchać. Tych wszystkich pięknych, cudownych słów, gdy dobrze wiedział, że musi w końcu powiedzieć o rzeczach, które tak nieopatrznie wypuścił.
— Muszę się wziąć w garść… — wymamrotał po kilku minutach, gdy płacz go trochę zmęczył.
— Chcesz chusteczkę?
Eichi przyjął chusteczkę z wdzięcznością i wydmuchał nos. Nie żeby się łudził, że pomoże mu to na długo, ale chociaż na chwilę będzie mu lepiej.
— Dzięki… Nie mam pojęcia, co bym bez ciebie zrobił. — Przemógł się, by wreszcie zwrócić wzrok na Benedicta. — No dobra…
— O co chodzi?
— Powiem ci, tylko obiecaj mi jedno. Chcę, żebyś był ze mną zupełnie szczery.
Benedicto pokiwał głową w wyrazie zgody. Eichi odetchnął kilka razy i wreszcie opowiedział o utracie pamiętnika i szantażu Stelli.
— Czuję, że wcale nie skończy się na uprzykrzaniu Belli życia — zakończył. — Nie mam gwarancji, że dotrzyma umowy, że nie przeczyta… Zresztą, dała mi do zrozumienia, że zna fragmenty. Jest mi tak głupio…
— A co dokładnie pisałeś?
— Wiesz, nie pamiętam aż tak… — powiedział, choć nie była to prawda. Akurat te wpisy bardzo dobrze pamiętał. — Ale nie bez powodu nie mówiłem ci o tym wcześniej.
Znowu się zaciął. Chociaż już od kilku miesięcy chodził z Benedictem, rozmawiał z nim o tylu rzeczach i pozwolił mu już na tak wiele, to powiedzenie wprost tego, co chodziło mu po głowie, nadal wydawało mu się niemożliwością. To dlatego powstały te wpisy, dlatego miał problem. A nawet pomimo faktu, że absolutnie przerażała go możliwość, iż Benedicto miałby usłyszeć o tym poprzez zniekształcone plotki, nie umiał się zdobyć na to, żeby samemu o tym powiedzieć.
— Na pewno chcesz mówić? — zapytał Benedicto.
— I tak się dowiesz… Jeśli Stella dobierze się do tych wpisów i rozgłosi po obozie, co jestem pewien, że zrobi… Wolałbym, żebyś usłyszał to ode mnie. Ale… To takie krępujące! Nie wiem, czego to kwestia… Ale chociaż jestem z tobą bliżej niż z kimkolwiek, chociaż całymi dniami o tobie myślę, to nadal nie stało się to ani trochę łatwiejsze.
— Nie spiesz się — poradził mu Benedicto.
— Im bardziej będę zwlekać, tym trudniejsze to będzie. — Wiedział to, dobrze wiedział. Postanowił pokręcić się wokół tematu, w nadziei, że w końcu wszystko powie. — No dobra… Prawdę mówiąc, kiedyś o tym rozmawialiśmy, chociaż nie do końca — powiedział. — Znaczy, zacząłem wtedy trochę owijać w bawełnę, chociaż chciałem ci powiedzieć, ale nic z tego nie wyszło. Ale w sumie, jakby się zastanowić, pizzeria nie jest dobrym miejscem na takie wyznania.
— Pamiętam — przytaknął Benedicto. — I?
— Od tamtego czasu trochę bardziej się zorientowałem, o co chodzi. No i… Nie ma mowy, nie dam rady ci tego powiedzieć. Ale wiesz, o co chodzi, prawda?
— Zdaje mi się, że tak.
Eichi nie był pewien, czy go to cieszyło, czy jednak wolałby, żeby Benedicto nie był taki domyślny.
— Przypuszczam, że wiem, co sobie teraz myślisz… — mruknął. — Że jestem okropny, a fakt, że cały obóz za chwilę usłyszy o tym, co chciałbym z tobą robić, wcale nie ułatwia sprawy.
— Niech gadają — powiedział Benedicto.
— Co? — zdziwił się Eichi. — Ale przecież…
— Jeśli naprawdę tak ich ciekawi cudze życie, niech gadają. Nie zamierzam się niczego wstydzić.
— Nie wierzę, że ani trochę ci to nie przeszkadza. — Eichi skrzywił się.
— To znaczy… Nie zrozum mnie źle, Eichi, też wolałbym, żeby zostało to między nami, ale jeśli wyjdzie na jaw, to trudno. Nie robimy nic złego.
— Właściwie to jeśli byśmy zrobili to, co mam w głowie, to byłoby to złe. — Eichi po raz pierwszy zdobył się na coś w rodzaju uśmiechu, choć bynajmniej nie wyrażającego zadowolenia. — Żaden z nas nie ma jeszcze siedemnastu lat. To znaczy pomińmy w ogóle fakt, że pewnie jakby przyszło co do czego, to wcale nie miałbym odwagi przekuć tych myśli w czyn… Chociaż kto mnie tam wie, nie bardzo nad sobą panuję i trochę przeraża mnie to, jak wielki wpływ na mnie wywierasz. I w ogóle mam poczucie, że tobie też to ciąży, mam rację?
Benedicto nie odpowiedział od razu. Eichi bał się, co usłyszy, bo miał nieprzyjemne przeczucie, że nie będzie to nic dobrego.
— Dobra… — odezwał się w końcu. Serce Eichiego zabiło mocniej. — Przyznaję, pod tym względem nie do końca za tobą nadążam. W tej chwili mamy nieco inne potrzeby.
— Wiedziałem…
— Nadal musisz popracować nad słuchaniem do końca — ciągnął Benedicto. — Wiesz, nie będę cię oszukiwał, że jest to dla mnie jakieś wielkie zaskoczenie.
— Serio?
— Mam oczy. — Gdyby to był ktokolwiek inny, Eichi natychmiast zabiłby go za spojrzenie w tym kierunku, w którym uczynił to teraz Benedicto. — Możesz ukrywać myśli, ale twoje ciało mnie nie okłamie.
Eichiemu zrobiło się gorąco. A więc Benedicto zdawał sobie z tego sprawę! To znaczy… mało prawdopodobne było, żeby przez cały ten czas ani razu nie zwrócił na to uwagi, ale po cichu łudził się, że może jednak.
— Więc już wszystko wiesz — zniżył głos do szeptu. — Już nie muszę nic mówić.
— To prawda, że nie musisz — potaknął Benedicto. — Ale coś mi podpowiada, że będzie cię to dręczyć, dopóki się nie wygadasz.
Eichi też to dobrze wiedział. Ale jak miał to powiedzieć, żeby było dobrze? Jak miał powiedzieć Benedictowi, że chciał go dla siebie, chciał stać się z nim jednością, poznać jak jeszcze nikt dotąd? I że sam jak nigdy pragnął się przed nim odsłonić? W myślach wyglądało to lepiej.
— Chcę, żebyś był mój.
— Jestem twój.
— Wcale nie. Nie tak bardzo, jakbym tego chciał. Ale dobrze wiem, że jeszcze nie mogę cię w ten sposób mieć. Muszę poczekać i to mnie tak okropnie frustruje!
— Aż tak bardzo?
— Próbowałem zaspokoić się sam — przyznał — ale to nadal nie daje mi satysfakcji. I teraz ciebie męczę, jęczę ci, podczas gdy wcale nie zdajesz się czuć tego samego. I to też mnie dręczy… Mam wrażenie, że ci się narzucam… I że…
— I że co?
— Czy ze mną jest coś nie tak? — zapytał Eichi wprost. — No bo… Skoro tak nie masz, to chyba znaczy, że nie chcesz mnie tak jak ja ciebie. I czasem sobie myślę, że to ze mną jest coś nie tak, skoro ty, wiesz, nie masz takiego problemu!
Gdy to powiedział, zorientował się, jak wielki niepokój odczuwał przez cały ten czas. Oczy znowu mu się zaszkliły. Ech, co się z nim działo, dlaczego się zrobił taki emocjonalny? To znaczy zawsze było mu daleko do stoickiej postawy, ale żeby aż tak?
Benedicto znalazł się bliżej niego. Eichi zamrugał, starając się odgonić łzy, choć niewiele to dało. Obserwował syna Afrodyty uważnie, a gdy zrozumiał, do czego dąży, pozwolił mu się pocałować. Ale jednak wcale nie był w nastroju na całowanie.
— Chcesz mnie do czegoś przekonać?
— Nie, po prostu miałem ochotę cię pocałować — przyznał Benedicto.
Eichi roześmiał się, ale nie dlatego, że tak go to rozbawiło. Chyba był zbyt zdenerwowany… Zresztą jeszcze nie usłyszał odpowiedzi na to, co nurtowało go najbardziej.
— Więc? — zapytał.
— Nic nie jest z tobą nie tak — oświadczył Benedicto. — A jeśli o mnie chodzi… Muszę ci coś wyznać.
— Co takiego?
— Im więcej czasu mija, tym bardziej mnie pociągasz.
— Co to ma znaczyć?
— Że wkrótce będę tak samo gotów jak ty. A wtedy będę twój. Tak bardzo, jak tylko będziesz tego chciał.
— Mówisz serio?
— Absolutnie jak najbardziej serio.
Następny pocałunek Eichiemu bardziej się spodobał. Odwzajemnił go z pasją, a teraz, gdy usłyszał to, co usłyszał, wszystkie zmartwienia z wcześniej wydały mu się śmiesznie błahe. Po chwili jednak zaczęła mu doskwierać pozycja, nie chciał tak po prostu siedzieć obok Benedicta. Zanim syn Afrodyty zdążył się zorientować, Eichi wylądował na jego kolanach.
— Tak mi się bardziej podoba — oświadczył.
Znalazł się bliżej, dużo bliżej, tułów przy tułowiu. Jedną ręką objął Benedicta, a drugą wczepił w jego włosy, a sam znalazł się w uścisku, z którego nie miał ochoty się wydostawać. Chłonął Benedicta całym sobą, zupełnie nie przejmując się niczym. Nawet tym, że Benedicto pociągnął go za sobą i wylądowali na łóżku. Choć przez jedną krótką chwilę leżał na nim, to już moment później zobaczył nad sobą jego twarz. Benedicto uśmiechał się, a na widok tego uśmiechu Eichiemu zrobiło się jeszcze cieplej niż wcześniej.
— Chyba nie powinniśmy — mruknął, ale nie bardzo wierzył w siłę tego protestu. — To znaczy…
— Powiedz „nie”, to przestanę — odezwał się Benedicto.
— Nie chcę, żebyś przestawał — odparł Eichi. — Chociaż wyobrażałem to sobie ciut inaczej.
— Inaczej?
— To ja miałem być na górze.
— Dziś ci nie dam tej satysfakcji.
Eichiemu to nie przeszkadzało. Kiedyś i tak zdobędzie to, czego będzie chciał, ale dzisiaj mógł się poddać. Po kilku kolejnych chwilach Benedicto dał mu złapać oddech, ale bynajmniej nie zamierzał dać mu spokoju. Eichi pozwolił sobie w pełni poczuć jego pocałunki na swojej szyi. Zdawało mu się, że zapłonął w nim ogień, którego nie chciał ugasić. Niemal słyszał bicie swojego serca, każdy nerw w ciele odczuwał dwa razy mocniej. Oddychał szybko, aż wreszcie nie zdołał się powstrzymać. Jęknął cicho.
— To mi się podoba — usłyszał głos Benedicta tuż przy uchu. — Doprowadzę cię do szaleństwa.
— Musisz się jeszcze trochę postarać.
— Jak nisko muszę zejść?
— Sam się przekonaj.
Benedicto cofnął się i usiadł na nogach Eichiego, a on przez jedną straszną chwilę obawiał się, że powiedział coś nie tak. To wrażenie okazało się zupełnie błędne — Benedicto bynajmniej nie wyglądał na złego, a Eichiego utwierdził w tym fakt, że jego celem okazało się usunięcie przeszkody w postaci bluzy.
— Ukrywasz się pod nią, Eichi — zauważył Benedicto. — A teraz chcę cię widzieć.
Eichi zastanawiał się, czy Benedicto rozmyślnie zignorował sweterek, który nosił pod spodem.
— Tego też się pozbędę — oświadczył, jakby czytał mu w myślach. — Ale wiesz, wyglądasz w nim uroczo.
Eichi nie był pewien, czy to kwestia sweterka samego w sobie, czy raczej faktu, że był obcisły i wszystko było pod nim dobrze widać. Benedicto wyglądał, jakby wahał się, co teraz zrobić. Błądził dłonią po jego piersi, aż dotarł do brzucha. Znowu się zatrzymał. Eichi podążył za jego spojrzeniem aż poniżej swojego pasa i musiał przyznać rację jego wcześniejszym słowom — nie był w stanie go okłamać, a dżinsy nie mogły ukryć prawdy.
Dłoń Benedicta powędrowała niżej. Czy naprawdę zamierzał pójść tak daleko? Coś we wnętrzu Eichiego prosiło, by rzeczywiście tak było. Tak bardzo chciał pokazać Benedictowi wszystko, co miał, chciał błagać go na kolanach, by pokazał mu niebo. Ale nagle odezwała się ta racjonalna część. Być może to jeszcze nie był czas? Nie zmieniało to jednak faktu, że tak bardzo pragnął…
— Jeśli to zrobisz… — zaczął, chociaż nie był pewien, co chce przekazać. — Jeśli właśnie tego chcesz…
„Błagam, powiedz, że chcesz”.
— To co wtedy? — zapytał Benedicto łobuzersko.
— Wtedy — odparł Eichi — nie pozwolę ci przerwać, dopóki mnie nie usatysfakcjonujesz. Będziesz musiał dokończyć.
— Co dokładnie masz na myśli?
— Przekroczysz granicę. Nie będziesz już mógł wrócić.
— A ty tego chcesz?
Odpowiedź Eichiego zaskoczyła nawet jego samego.
— Nie.
Westchnął. Gdy powiedział to na głos, zrozumiał, że nie mogło być innej odpowiedzi. Nie mógł się zgodzić. Nie teraz.
Benedicto natychmiast cofnął dłoń.
— Wszystko okej? — upewnił się. — Nie zrobiłem czegoś nie tak?
— Wszystko gra… — mruknął Eichi uspokajająco. — Właściwie to dziękuję.
— Za co mi dziękujesz?
— Za to, że teraz już wszystko rozumiem. Te fantazje, które nie dawały mi spokoju… to tylko fantazje. Jednak nie jestem jeszcze gotowy.
— Ja też nie — stwierdził Benedicto. — Myślałem, że ty tego chcesz, no i…
— Rozumiem. — Eichi niespodziewanie uśmiechnął się.
Podniósł się do siadu i zarzucił Benedictowi ręce na szyję. Przez chwilę napawał się jego widokiem, by po chwili przyciągnąć go do siebie i jeszcze raz namiętnie pocałować.
— Kocham cię ponad wszystko, Benedicto — szepnął. — I dopilnuję, żeby nigdy się to nie zmieniło.
XXXI Chcieliście nastraszyć Eichiego?[]
Benedicto był absolutnie pewien, że o czymś zapomniał, ale wpatrywanie się w oczy Eichiego bynajmniej nie pomogło mu w odświeżeniu pamięci. Nadal nie do końca przetrawił to, co się właśnie wydarzyło — jakim cudem od pocieszania Eichiego przeszedł do dobierania się do niego i poczuł tak przemożną ochotę, by pozbyć się jego spodni. Szczerze mówiąc, nieco go przeraziła ta nagła chęć i nieco mu ulżyło, kiedy Eichi powiedział „nie”.
Gdy usłyszał cichy śmiech Eichiego, opamiętał się nieco. Spojrzał na niego pytająco.
— To właściwie trochę zabawne — mruknął.
— Co takiego?
— Że właściwie to dzięki Stelli wreszcie do mnie dotarło. To znaczy wiesz, gdyby nie zabrała tego pamiętnika, to nadal bym ci się nie przyznał do tego wszystkiego… I nie byłoby tego.
Niby się śmiał, ale wyglądało na to, że nadal coś było na rzeczy.
— Naprawdę cię przepraszam — powiedział nagle Benedicto.
— Za co?
— Zapędziłem się. To znaczy… Może to głupio zabrzmi, ale myślałem, że zaraz naprawdę cię rozbiorę.
— Chciałem ci na to pozwolić — przyznał Eichi.
Nagle odwrócił wzrok. Benedicto nie odpowiedział, bo też nie bardzo wiedział, co. Obserwował Yokoyamę uważnie, a on, chociaż zdawał się wyczuć to spojrzenie, nie zamierzał go odwzajemnić. Zapadła niezręczna cisza i Benedicto przerwał ją dopiero po chwili.
— Jesteś na mnie zły?
— Nie… Nie o to chodzi. Właściwie nawet nie wiem, o co. To takie dziwne, wiesz? Czuję coś, ale nie potrafię tego uczucia nazwać. Jakby… Z jednej strony się cieszę, ale z drugiej… nie wiem… Zaskoczyło mnie to trochę.
— Inaczej sobie to wyobrażałeś, prawda?
— No… tak. Chyba o to chodzi. Życie to nie fantazja…
— Absolutnie nie, z tym się zgodzę. Jesteś tym rozczarowany?
— Trochę. W zasadzie nie spodziewałem się, że tak nagle stchórzę.
— To nie jest tchórzostwo, nawet tak nie myśl — zaprotestował Benedicto. — To najgorsze, co możesz sobie pomyśleć.
— Ale…
— Żadnych „ale”. To nie kwestia odwagi, tylko twoich granic.
— Może…
— Eichi, spójrz na mnie.
Eichi niechętnie podniósł głowę.
— Kocham cię jak jeszcze nikogo, dlatego przenigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym zrobił ci krzywdę. Dlatego proszę cię, że jeśli czujesz, że coś jest nie tak, nie możesz myśleć, że jesteś tchórzem albo że nie powinieneś tego czuć.
— Niby tak…
Benedicto przeczuwał, że Eichi będzie chciał się z nim w tej kwestii kłócić. W innej sytuacji być może przyznałby mu rację i odpuścił dla świętego spokoju, ale teraz wiedział, że nie może, że musi go przekonać, bo inaczej może się to źle skończyć.
— To w takim razie odwróćmy sytuację. Co, jeśli to ja bym w pewnym momencie odmówił? Co byś sobie o mnie pomyślał?
— Na pewno nie to, że tchórzysz — przyznał Eichi.
— No widzisz! Więc o to cię proszę, nie uważaj, że cokolwiek powinieneś, jeśli tego nie czujesz. Nawet jeśli twoje fantazje mówiły ci, że będzie inaczej.
Tym razem Eichi naprawdę się uśmiechnął. W końcu do niego dotarło.
— Wszystko już gra? — upewnił się Benedicto.
— Tak, chyba tak.
— Cieszy mnie to.
Pocałował Eichiego w czoło i nie powstrzymał pokusy, by zmierzwić jego i tak rozczochrane włosy. Ten przymknął oczy i nagle przywiódł Benedictowi na myśl kota. O tak, to w zasadzie do Eichiego pasowało. Na pozór może był otwarty, a z pewnością dużo mówił, ale jednak Benedicto zrozumiał, że to tylko powierzchowne wrażenie. Pod maską pewności siebie był dużo wrażliwszy, niż chciał przyznać choćby przed sobą i wcale nie było łatwo dotrzeć do jego wnętrza. Obdarzał swoim zaufaniem tylko wybranych i Benedictowi pochlebiało, że to właśnie jego wybrał.
— To w takim razie… chyba trzeba wrócić do tego, po co tu w ogóle jesteśmy — odezwał się Eichi po chwili. — Skoro już powiedziałem… i pokazałem, nawiasem mówiąc, jaka jest stawka… to jednak muszę coś wymyślić, żeby odzyskać pamiętnik. Wcale nie chcę, żeby Obóz Herosów zakładał się o to, kiedy będzie nasz pierwszy raz.
— Nie wiem, czy o to nie zakładają się nawet bez pamiętnika — stwierdził Benedicto. — Ale wiem, o co ci chodzi.
— Dobra, trzeba trochę pomyśleć… Tylko może jednak zmieńmy pozycję, bo ta trochę mało temu sprzyja.
Benedicto uświadomił sobie, że nadal siedział na jego nogach. Uwolnił więc Eichiego i rozsiadł się po turecku, tymczasem Eichi uklęknął.
— Mogę spokojnie założyć, że skoro powiedziałem ci o wszystkim, to raczej nie będę robić tego, czego Stella ode mnie chce.
— Ale właściwie nie wiesz, czy jest w stanie się dowiedzieć. Jesteśmy tu sami…
— Niby tak… Chociaż wcale nie jestem pewien, czy to była groźba bez pokrycia. — Na chwilę się nad czymś zastanawiał. — Ale bez względu na to, czy wie, czy nie, to nie zamierzam pomagać jej w pogrążaniu Belli. Mam już dość tej ich głupiej wojenki i tego, że Stella używa mnie jako wymówki. Niech to rozwiążą między sobą, a nie zawracają mi głowę. Tylko skoro tak, to muszę dowiedzieć się, gdzie Stella ukryła pamiętnik.
— Być może ma go ze sobą? — zasugerował Benedicto.
— Możesz to sprawdzić. Jest cień szansy, że nie podejrzewa, że już wiesz. Ale gdybym był na jej miejscu, to jednak nie ukrywałbym go akurat w Dziesiątce.
Benedicto zrozumiał, że znaczyło to: „ktoś inny z twojego rodzeństwa mógłby go znaleźć, wszystko by rozpowiedział i Stella nie miałaby mnie czym szantażować”.
— To gdzie mogłaby go ukryć?
— Tam, gdzie nikt nie pomyśli, żeby go szukać. Czyli w miejscu albo bardzo oczywistym, albo wręcz przeciwnie. Właściwie mogłaby go z powrotem włożyć do moich książek i pewnie bym się nawet nie zorientował…
Benedicto zrozumiał, że nie mają zbytnio punktu oparcia i że to będą długie poszukiwania. Ale musiało im się udać! Coś wymyślą! A jeśli nie… Cóż, wolał nie rozważać tego scenariusza. Problem polegał na tym, że nie mieli pojęcia, gdzie zacząć.
Zerknął w kierunku podłogi, jakby tam mogło znajdować się rozwiązanie, i dostrzegł pająka idącego po nieskazitelnie czystej posadzce. Chociaż nie mogło mu to nic dać, zaczął śledzić go wzrokiem. Przypomniał mu się ten jeden film, gdzie pająki doprowadziły bohaterów do rozwiązania zagadki… Ale w tym przypadku chyba tak nie mogło być. Pająk był jeden i wcale nie wyglądał, jakby miał ich dokądkolwiek zaprowadzić. Stworzonko zaczęło zmierzać w ich stronę. I w tym momencie Eichi również go zauważył.
Benedicto usłyszał przeraźliwy krzyk.
— Ratuj! — wrzasnął Eichi. — Zabij go!
Cofnął się aż pod ścianę, jak najdalej od pająka. Benedicto pomacał się po kieszeniach, ale nie znalazł w nich nic, czym mógłby zakończyć żywot nieszczęsnego stworzenia, więc po prostu skorzystał z najprostszej opcji — sięgnął po buta, którego ściągnął wcześniej (jakby przeczuwając, że będzie siedzieć na łóżku) i uderzył go. Trafił bez problemu, a z biednego pająka pozostały tylko szczątki.
— Już wszystko w porządku — zapewnił Eichiego. — Zabiłem go.
— N-na pewno?
— Tak, możesz sam zobaczyć.
— Nie, dzięki. Nie zbliżę się do tego potwora!
Benedicto nie naciskał więcej, wiedząc, jak Eichi nie znosił pająków. Pod tym względem był akurat zupełnie typowym dzieckiem Ateny. Syn Afrodyty postanowił zebrać to, co z pająka zostało i później się tego pozbyć, wyciągnął więc chusteczkę. Wtedy dostrzegł coś dziwnego.
— Eichi, to chyba nie był pająk.
— Jak to?
— To chyba nawet nie było żywe.
Ta uwaga sprawiła, że Eichi w końcu zszedł z łóżka. Powoli, nadal jakby obawiając się, że szczątki ożyją i będą chciały go zaatakować, przemógł się, żeby się do nich zbliżyć.
— Spójrz. — Benedicto trącił szczątki palcem.
— Naprawdę muszę to robić?
— Nie, ale jestem pewien, że to nie jest pająk.
W nagłym przypływie odwagi Eichi również ich dotknął.
— Rzeczywiście, to nie pająk — przyznał. — To automaton.
— Ale co automaton robi w domku Zeusa?
— Mam przeczucie, że znalazł się tu ze względu na nas. Idę do Dziewiątki.
— Do Dziewiątki?
— Oni muszą wiedzieć, co to znaczy.
Sam zebrał szczątki automatona i założywszy bluzę oraz buty, wyszedł z domku. Benedicto podążył za nim i już po chwili znaleźli się przed drzwiami do domku Hefajstosa, wyglądającymi niczym wejście do sejfu. Eichi zapukał, chociaż Benedicto powątpiewał, że w środku usłyszą zwykłe pukanie. Chociaż… To były dzieci Hefajstosa, mogły mieć jakiś system rejestrowania gości stojących przed domkiem albo jakieś inne, niezrozumiałe dziwactwo.
Wreszcie ktoś im otworzył; Benedicto nie rozpoznał chłopaka, który ukrył twarz za przyłbicą spawalniczą.
— Od kiedy dzieci Afrodyty się nami interesują? — zapytał.
Albo nie zauważył Eichiego, albo dzieci Ateny aż tak go nie dziwiły.
— Mamy sprawę. — Eichi pokazał mu szczątki automatona.
Syn Hefajstosa uniósł przyłbicę, by im się przyjrzeć, a Benedicto rozpoznał w nim Trumana, jednego z bardziej ekstrawertycznych mieszkańców Dziewiątki, o ile za ekstrawertycznego można było uznać kogoś, kto na rozmowach z ludźmi spędzał średnio pięć minut w ciągu dnia.
— To wy go rozwaliliście?
Benedicto kiwnął głową i opowiedział historię końca żywotu automatona, pomijając jedynie fakt, że znaleźli go w domku Zeusa, zamknięci tam sami. Truman słuchał uważnie.
— Chcieliście nastraszyć Eichiego czy co? — zakończył Benedicto. — Niefajny żart.
— Daj mi go. — Truman wyciągnął rękę do Eichiego. Ten podał mu chusteczkę ze szczątkami, a syn Hefajstosa otaksował go wzrokiem. — Ten mały was nagrywał — oświadczył. — Nie wiem, kto to zrobił, ale chyba go niesamowicie ciekawicie. A przynajmniej któryś z was.
— A masz pomysł, kto mógłby w ogóle na coś takiego wpaść?
— Nie, ale albo chciał śledzić ciebie — wskazał Benedicta — albo jest niesamowicie głupi, żeby na syna Ateny wypuszczać pająka, skoro to logiczne, że ten go nie przeoczy.
— Dzięki — mruknął Eichi sarkastycznie.
— No co? Mówię, jak jest!
— Czyli nie widziałeś nikogo z tym pająkiem?
— Mamy tu tyle tego, że jeden mały nagrywający pajączek niezbyt zwraca uwagę — przyznał Truman. — To wszystko? — dodał tonem sugerującym, że wolałby wrócić do pracy.
Benedicto potwierdził, a Truman schował się znowu za swoją przyłbicą i wrócił do domku. Eichi ruszył przed siebie, a Benedicto podążył za nim, zastanawiając się, dokąd zmierzał.
— Założę się, że to w ten sposób Stella chciała sprawdzić, czy komuś o tym nie powiedziałem — oświadczył Eichi. — Ale Truman miał rację, nie powinna była do tego wybierać pająka.
— Myślisz, że sama zdobyła tego automatona?
— Raczej ktoś jej go dał. Ktoś, kto nie wiedział, że mam być celem. Więc pewnie niewiele nam pomoże, ale może choćby przez przypadek nas na coś naprowadzi.
Eichi przysiadł na brzegu jeziorka; Benedicto z braku lepszych pomysłów przysiadł się obok niego. Dostrzegł, że jego uwaga skupiła się na dzieciach Afrodyty odpoczywających przy przeciwległym brzegu.
— To dziwne, żeby dziecko Hefajstosa dało Stelli nagrywającego automatona — stwierdził Eichi po chwili milczenia. — Są podejrzliwi wobec dzieci Afrodyty, zresztą widziałeś, jak Truman zareagował na twój widok.
— Nie da się zaprzeczyć — mruknął Benedicto, choć miał wrażenie, że jego odpowiedź nie dotarła do uszu Eichiego.
— Stella teoretycznie mogłaby wziąć sama tego automatona, ale wątpię w to. Raczej pogubiłaby się w nich wszystkich i nie wiedziałaby, które nagrywają. A jeśli by wiedziała, to na pewno nie wzięłaby pająka! Więc to pewne, że od kogoś go dostała, od kogoś, kto nie byłby podejrzliwy wobec dzieci Afrodyty, od kogoś, dla kogo podsłuchiwanie jest czymś naturalnym…
Przerwał. Benedicto był pewien, że bynajmniej nie dlatego, że nie wiedział, co dalej powiedzieć, raczej po to, by jemu dać szansę dojścia do tych samych wniosków. I chyba już wiedział, o co mu chodziło.
— Idziemy do Andrew — oznajmił Eichi. — Chodź.
XXXII Zrobiła transakcję życia[]
— Do Andrew? — zdziwił się Benedicto. — Ale czemu do niego? Nie chcesz przypadkiem pogadać z Lizzie?
— Pomyśl chwilę! — odparł Eichi. — Jeśli zapytamy Lizzie, ona doda dwa do dwóch i rozgada po całym obozie, że Stella mnie śledzi! Nie możemy liczyć na jej dyskrecję. Ale Andrew może będzie coś wiedzieć, w końcu wszędzie chodzą razem!
— Kogoś mi to przypomina…
Eichi rzucił Benedictowi spojrzenie, które mówiło: „to nie pora na głupie dowcipy”. Kiedy wreszcie złapał jakiś trop, nie chciał się rozpraszać! I tak wystarczająco rozproszył się zupełnie niedawno, gdy miał działać, a zamiast tego znalazł się w sytuacji jednocześnie wyjątkowo przyjemnej i niekomfortowej. Zorientowawszy się, że zaczyna rozpamiętywać szczegóły, skarcił się w duchu. Miał się nie rozpraszać…
— Może jednak trochę pożartuj — rzucił, starając się, żeby brzmiało to w miarę zdawkowo.
— No dobra — zgodził się Benedicto. — Dlaczego blondynka wkłada gazetę do lodówki?
— Tylko nie o blondynkach, błagam! Nie chcę słuchać kawałów o blondynkach.
— No dobra, to mam inny, trochę absurdalny, ale zawsze mnie bawi.
Eichi bał się, co Benedicto rozumie przez „absurdalny”, ale jednocześnie zaciekawiło go to nieco.
— Dawaj.
— To słuchaj tego: były sobie trzy żółwiki i pierwszy żółwik mówi, że przed nim nie ma żółwika, ale za nim jest. Drugi, że przed nim i za nim są żółwik, trzeci też, że przed nim i za nim są żółwik. Jak to możliwe?
— E… nie wiem?
— Trzeci żółwik kłamał!
Eichi rzucił Benedictowi spojrzenie pełne politowania.
— Poważnie? Skąd ty bierzesz te kawały?
— No weź! W ogóle cię to nie bawi?
— Niezbyt, to bez sensu! Co jest zabawnego w tym, że kłamał?
— No właśnie to! Człowiek zawsze się spodziewa niezwykłej i zaskakującej puenty, a tu jej nie ma! I to jest takie zabawne.
— Skoro tak twierdzisz…
Uśmiechnął się jednak, ale wcale nie dlatego, że kawał nagle bardziej do niego trafił. Po prostu Benedicto zawsze robił wszystko, by polepszyć mu humor, zawsze dla niego był. Eichi tyle razy korzystał z jego pomocy… No właśnie. On korzystał. Myśli musiały odbić się na jego twarzy, bo Benedicto odezwał się znowu:
— Chyba jednak nie bardzo cię bawię, co?
Eichi nie odpowiedział, bo właśnie dotarli na strzelnicę, gdzie Andrew jak zawsze oddawał bezbłędne strzały. Nie od razu zwrócił jego uwagę — po pierwsze, chciał upewnić się, że Lizzie nie było w pobliżu, a po drugie, wolał nie ryzykować, że Andrew, zaskoczony ich przybyciem, wystrzeli strzałę prosto w ich kierunku.
Wreszcie syn Apollina zrobił sobie przerwę i ich dostrzegł.
— Hej wam — przywitał się. — Co słychać?
Eichi nie miał ochoty na luźne pogawędki. Postanowił przejść do rzeczy.
— Wiesz może, co ciekawego porabia Lizzie? — zapytał.
— Lizzie? — zdziwił się Andrew. — Czemu jej szukacie?
Wyglądał na zdumionego samym pomysłem, że ktoś poza nim mógłby celowo szukać towarzystwa gadatliwej córki Hefajstosa.
— To nieistotne.
— W sumie to żadna tajemnica. — Andrew wzruszył ramionami. — Poszła wykupić pół obozowego sklepiku.
— A co ją tak nagle napadło?
— Chwaliła się, że zrobiła transakcję życia. Dostała pięćdziesiąt dolców za jakieś coś z kuźni… Automatona chyba? Nie jestem pewien. Co prawda nie bardzo mam pojęcie, na co wam może się ta wiedza przydać, chyba że liczycie na to, że Lizzie wam też coś kupi. Chociaż znając ją, to pewnie teraz jej saldo jest ujemne, więc nie nastawiałbym się.
A więc to tak… Lizzie po prostu skusiły pieniądze! Nie przejęła się zbytnio faktem, że Stella zamierzała kogoś śledzić. To dużo tłumaczyło. Ale jednocześnie niezbyt im pomagało. Lizzie dała Stelli automatona i nie naprowadziła ich w ogóle na trop pamiętnika.
— W sumie kiedy dokonała tej swojej transakcji życia?
— Wczoraj pod wieczór — odparł Andrew. — Nie rozumiem, czemu jesteś taki ciekawski, Eichi. Dziwnie się zachowujesz.
To słowo w odniesieniu do niego miało tyle różnych znaczeń, że nie miał pewności, które z nich Andrew miał na myśli. Miał nadzieję, że ostatnie wydarzenia nie odbiły się na nim tak bardzo, jak miał prawo się obawiać i że była to uwaga ogólna.
— Naprawdę?
— Z twojego szukania ludzi nie może nigdy wyniknąć nic dobrego. Chyba nie kombinujesz nic z Lizzie, co?
Teraz do Eichiego dotarło, co Andrew miał na myśli.
— Nic z tych rzeczy! To… dość delikatny temat, ale nie mam żadnych ukrytych intencji wobec Lizzie. Nawiasem mówiąc, możesz jej nie mówić, że o nią pytaliśmy? Wiesz, jaka ona jest, źle to zinterpretuje i…
— Spoko, nic nie powiem — zapewnił Andrew.
Eichi odetchnął z ulgą. Rozniesienie się czegokolwiek po obozie byłoby co najmniej niewskazane, zwłaszcza gdy nie miał jeszcze w rękach swojego pamiętnika. Wiedział, że nie miał czasu do stracenia i musiał go jak najszybciej odzyskać. Tylko że kompletnie nie miał pomysłów! A nie chciał wtajemniczać innych obozowiczów w historię swojej zguby. No, oczywiście jego rodzeństwo wiedziało, że coś stracił, ale nie miało pojęcia, co. Na samą myśl o tym, że mogliby się tego domyślić, Eichiego przeszedł zimny dreszcz.
— Dobra… — powiedział — to my ci już nie będziemy przeszkadzać…
— Nie przeszkadzacie — stwierdził Andrew. — Właściwie to ostatnio mam trochę pustkę w głowie i tylko celuję do tarczy, co się robi trochę nudne, więc wasza wizyta jest najciekawszym, co się na razie wydarzyło.
Eichi pokiwał głową ze zrozumieniem, ale Andrew ciągnął dalej:
— Chyba tylko ja i Marcus jesteśmy całoroczni z Siódemki, a innych nie bardzo obchodzi łucznictwo, także nie mam tu zbyt wielu rozrywek.
— Właściwie czemu teraz jesteś całoroczny? — zapytał Eichi nagle. — Zawsze wyjeżdżałeś po wakacjach, co nie?
— W szkole odkryli, kim jest moja matka i nie miałem tam już spokoju, więc uznałem, że lepiej będzie mi zostać tutaj.
Eichi przypomniał sobie mgliście, że pani Wright była aktorką czy kimś podobnym. To miało sens.
— Nie chcecie może spróbować postrzelać? — zaproponował syn Apollina.
Eichi i Benedicto popatrzyli po sobie i odbyli szybką rozmowę bez słów.
„Nie mamy na to czasu” — mówił Benedicto.
„I tak nie mamy żadnego tropu” — odpowiadał mu Eichi. — „Równie dobrze możemy się błąkać dalej po obozie”.
— Czemu nie?
Andrew był wyraźnie ucieszony tym, że mógł im co nieco pokazać. „Lizzie jest fatalną łuczniczką, ale nie mam serca jej tego mówić” — wspomniał jakby mimochodem, aczkolwiek Eichi miał wrażenie, że miał silną potrzebę przekazania komuś tej informacji. Z zapałem zabrał się do prezentowania im techniki i spieszył z zapewnieniami, że nawet jak za żadnym razem nie trafią, to nic to nie oznacza, bo wielu łuczników potrzebowało lat, żeby wejść na obecny poziom, a poza tym, tak jak w jego przypadku, pokrewieństwo z Apollinem sporo pomagało.
Pierwszy postanowił spróbować Benedicto, chociaż nie wydawał się specjalnie do tego przekonany — zdecydowanie wolał szermierkę. Z łukiem i strzałą przywiódł Eichiemu na myśl Erosa, co też nie było takim głupim skojarzeniem, skoro właściwie byli przyrodnimi braćmi. Jednak jak szybko się okazało, Benedicto nie podzielał jego zdolności strzeleckich. Pierwsza strzała, a za nią kilka kolejnych, zupełnie rozminęły się z tarczą. W ostatecznym rezultacie tylko jedna ze strzał trafiła w sam brzeg tarczy, a i tak wyglądało to co najwyżej na łut szczęścia.
— Wolę nawalać się mieczem — uznał Benedicto. — Dobra, teraz twoja kolej — zwrócił się do Eichiego — ale zobaczysz, że tylko marnujemy tu czas.
Eichiemu nie bardzo spodobał się ten brak wiary w jego możliwości. Wyszedł na środek z postanowieniem, że pokaże, na co go stać. Andrew wręczył mu łuk i strzały, po czym poinstruował go, jak powinien stanąć. Eichi uświadomił sobie, że jakimś cudem ze wszystkich obozowych atrakcji łucznictwo zawsze go omijało, bo albo instruktorzy byli chorzy, albo pojawiały się inne przeszkody. Miał wielką nadzieję, że nie zrobi z siebie błazna.
Odetchnął kilka razy, po czym, zgodnie ze wskazówkami, wycelował, napiął cięciwę i wystrzelił. Oby trafiła… chociaż w brzeg… i…
Strzała utkwiła w tarczy, niedaleko strzały Benedicta, ale nieco bliżej środka. Eichi uśmiechnął się na ten widok — jednak nie było z nim tak źle!
— Nieźle — pochwalił go Andrew. — Może to szczęście początkującego, ale moim zdaniem masz potencjał. Dobrze się trzymasz.
Eichi po usłyszeniu tych słów pożałował, że nie spróbował łucznictwa wcześniej. Nawet mu się to podobało — wymierzać strzały, prosto do celu (choć oczywiście nie łudził się, że natychmiast osiągnie nie wiadomo jaką precyzję). Jego obecna sytuacja byłaby dużo prostsza, gdyby tak po prostu miał cel i mógł do niego trafić, bo przy braku wskazówek mógł się błąkać po Obozie Herosów latami i nigdy nie odnaleźć pamiętnika. A wcale nie zamierzał działać tak bezładnie. Musiał być jakiś sposób! Gdzieś musiała być wskazówka! To niemożliwe, żeby Stella nie zostawiła żadnej poszlaki, żeby tylko ona wiedziała!
Hm, Stella… Jeśli ktoś mógł mu dać podpowiedź, to tylko ona. Musiał pomyśleć na spokojnie. Stella zabiera jego pamiętnik… Stella kupuje nagrywającego automatona i puszcza go za nim, a później jeszcze go szantażuje, chociaż nie przeczytała jeszcze wszystkiego… Wyraźnie chce się zemścić na Belli i oczywiście na nim, choć jednocześnie nadal próbuje się do niego zbliżyć…
I nagle wszystkie elementy układanki zaskoczyły. No oczywiście! Tak to musiało być. Zrozumiał, jaki był jego cel.
Następna strzała trafiła prosto w środek tarczy.
XXXIII To jedyne, co mogło się wydarzyć[]
Andrew był niepocieszony faktem, że nowo odkryty materiał na łucznika tak szybko chciał go opuścić.
— Przepraszam, ale to pilne — powiedział Eichi. — Jak będę mieć chwilkę, to jeszcze wpadnę!
Pociągnął Benedicta za sobą i opuścił strzelnicę. Ruszył pospiesznie przed siebie.
— Hej, Eichi, zatrzymaj się! — poprosił Benedicto. — Co w ciebie wstąpiło? Czemu już idziemy? Nic nie rozumiem!
— Musimy szybko zdążyć, zanim stanie się najgorsze.
— Najgorsze? Ale co? Zupełnie nie mam pojęcia, o czym pleciesz! Musisz być taki tajemniczy?
— Wszystkiego dowiesz się dziś wieczorem — obiecał Eichi. — Co prawda być może nie uratuję własnej godności, ale przynajmniej Stelli nie ujdzie to na sucho.
— Jak to nie uratujesz?
— Przekonasz się.
— Czemu nie chcesz mi teraz powiedzieć?
— Nie chcę się przedwcześnie zdradzić. Ale muszę z kimś pogadać.
— Nie chcesz się zdradzić, a chcesz pogadać? To chyba trochę się wyklucza.
— No, właściwie chcę powiedzieć tej osobie jedno. Chociaż… Może lepiej będzie, jeśli ty to zrobisz.
Benedicto zatrzymał się i tym samym zmusił do tego również Eichiego. Spojrzał mu w oczy, w których wyczytał triumf.
— Za nic cię nie rozumiem.
— Do czasu. — Eichi uśmiechnął się, chociaż Benedictowi coś w tym uśmiechu się nie podobało. — To co, pomożesz mi?
Benedicto wiedział, że nie mógł się nie zgodzić. Kiwnął głową.
Mimo usilnych błagań Eichi nie zdradził się żadnym słowem więcej, co Benedicta doprowadzało do szału. Tak bardzo chciał wiedzieć, na co ten wpadł! Ale nie, musiał czekać aż do wieczora, aż do ogniska, bowiem udało mu się dowiedzieć chociaż tyle, że Eichi wtedy chciał przystąpić do działania.
— Co zamierzasz zrobić? — zapytał go po raz chyba setny.
Tym razem Eichi nie zbył go milczeniem.
— Chcę, żeby Stella dostała to, na co zasługuje — odparł wyjątkowo mściwym tonem. — Już za dużo razy zalazła mi za skórę, żebym jej tym razem odpuścił.
— To znaczy?
— To znaczy, że będzie musiała publicznie przyznać, że zabrała pamiętnik. Może to ją w końcu czegoś nauczy.
— Jesteś pewien, że to dobry pomysł? W końcu to przez upokorzenie się na tobie mści…
— Mało mnie to obchodzi, wiesz? Mogła po ludzku odpuścić, ale nie, musiała w to brnąć!
Benedictowi przeszło przez myśl, że właściwie to nie chciałby zadrzeć z Eichim. Nieco zaniepokojony, usiadł obok niego na ławce w teatrze. Nie bardzo skupiał się na śpiewaniu, a Eichi musiał to dostrzec.
— Zaufaj mi, tylko o tyle cię proszę — szepnął do niego. — Wiem, co robię.
Cmoknął Benedicta w policzek, a gdy skończyła się kolejna piosenka, wstał. Obozowicze zaciekawieni zwrócili na niego głowy. Eichi odchrząknął.
— Mam dla was pewne ogłoszenie, które może was zainteresować — powiedział głośno. — A właściwie ja i Stella Juel.
„Co on wyrabia?” — pomyślał Benedicto. — „Naprawdę wierzy, że Stella się przyzna?”.
Stella, siedząca nieopodal, również wstała, przepchnęła się pomiędzy obozowiczami i znalazła się tuż obok Eichiego.
— Co ty wyrabiasz? — syknęła. — Jakie niby ogłoszenie?
— Jakby ci to powiedzieć… Opcja pierwsza mi się nie podoba.
Stella zrozumiała dopiero po sekundzie.
— Nie… — mruknęła. — Ty chyba nie chcesz…
— Zaraz zobaczysz, czego chcę.
Benedicto dobrze słyszał tę wymianę zdań i ani trochę go nie uspokoiła.
— Dostałem dziś od Stelli propozycję, zdawałoby się, nie do odrzucenia. — Eichi znowu zwrócił się do obozowiczów.
— Jesteś skończony — mruknęła Stella.
Eichi zignorował tę uwagę.
— Niestety nie wszystko poszło po jej myśli. Bella?
Benedicto po raz pierwszy dostrzegł na twarzy Stelli cień strachu. Tymczasem Bella, wywołana z tłumu, wstała.
— Myślałam, że to ty i ja mamy coś ogłaszać — powiedziała Stella, również głośniej.
— Właściwie to głównie ty. — Eichi uśmiechnął się niemal tak przymilnie, jak ona, tak wiele razy. — Ale Bella chętnie pokaże, jaki miły prezent jej sprawiłaś.
Bella uniosła nad głowę paczkę owiniętą byle jak papierem, ale wyraźnie nieotwartą. Stella roześmiała się głośno.
— I co ta paczuszka niby ma ze mną wspólnego? — zapytała. — Kpisz sobie ze mnie czy co?
— Paczka ma z tobą tyle wspólnego co pewien automaton, który miał mnie śledzić i nagrywać — odparł spokojnie Eichi. — Oczywiście Lizzie nie może przysiąc, że to ty go wzięłaś, jednak wie, że to któraś z sióstr Juel.
— Więc skąd przypuszczenie, że to ja? Bella też mogła wziąć pająka!
— A jednak to ty wiesz, że automaton był pająkiem! Tak samo jak, w przeciwieństwie do Belli, wiesz, co jest w paczce.
W tej chwili Stella zrozumiała, że popełniła błąd. Benedicto nie wiedział jednak, jak Eichi zamierzał udowodnić jej kradzież pamiętnika. W jaki sposób chciał powiązać z nim automatona? Teraz mógł jej zarzucić śledzenie, ale nie dobranie się do zeszytu.
— Gdyby Bella ją otworzyła wcześniej, byłabyś bezpieczna!
— Skąd w ogóle wniosek, że cokolwiek jej dawałam? Bella mogła sama zrobić paczkę i teraz próbujecie mnie oskarżyć nie wiadomo o co! Zresztą, czy to ważne, co w niej jest?
— To zależy, jak na to spojrzeć. Tobie to i tak nic nie dało, nie mylę się?
Stella nie odpowiedziała. Benedicto zrozumiał, że nie chciała powiedzieć czegoś nie tak. Tymczasem Eichi nadal był bardzo z siebie zadowolony.
— Myślę, że już możesz ją otworzyć.
Bella, która nie zdawała się z tego rozumieć więcej niż reszta, rozerwała papier, a jej oczom ukazał się, jakby się zdawało, zwyczajny zeszyt. Benedicto wiedział jednak, że oto znalazła się zguba Eichiego. Nie sprawiło to jednak, żeby cokolwiek z tego nabrało sensu.
— Plan w rzeczy samej nie był zbyt skomplikowany. Wystarczyło podrzucić Belli paczuszkę, czekać, aż ją rozpakuje i patrzeć, jak wpada w kłopoty przez jej zawartość. Ale jednak nie rozpakowała jej.
— Nie widzę żadnej różnicy — prychnęła Stella. — To tylko jakiś zeszycik, jaka różnica, czy zapakowany, czy nie?
Bella otworzyła zeszyt na losowej stronie i zmarszczyła brwi.
— To pamiętnik! — oznajmiła.
— Daj spokój, Eichi, męczysz nas o jakiś głupi pamiętnik, który Bella ze sobą wzięła?
— Nie męczyłbym, gdyby to był jej pamiętnik. Albo twój…
— Nie jestem taka głupia, żeby prowadzić pamiętnik, który mógłby się dostać w ręce mojej wścibskiej siostry! Dobrze wiesz, że nie jest mój.
— Ciekawe, skąd miałbym wiedzieć, że nie prowadzisz pamiętnika, skoro dopiero teraz to powiedziałaś. Chociaż to prawda, nie mógłby być twój, bo tak się składa, że należy do mnie.
— A więc tego szukałeś rano! — odezwał się któryś z mieszkańców Szóstki.
— Nic mi nie możesz udowodnić! — zawołała Stella. — Skoro to Bella ma twój pamiętnik, to czy to nie oczywiste, że to ona go wzięła?
— Mam świadka, który może wszystko potwierdzić.
— Świadka? A niby co widział?
— Podsłuchał fragment pewnej rozmowy z rana.
— Nie mógł nic słyszeć!
Eichi uniósł znacząco brew.
— Jesteś pewna?
— Tak, jestem pewna! W ogóle nie rozumiem, do czego dążysz! Tak, kupiłam automatona, ale to jeszcze o niczym nie świadczy! Nie dotykałam twojego pamiętnika, a tę głupią paczkę od Belli pierwszy raz widzę na oczy! No i w zbrojowni nikt nie mógł nas słyszeć, nie możesz mi wmówić, że jest inaczej!
— Więc przyznajesz się do tego, że rozmawiałaś ze mną w zbrojowni? Trochę za dużo tych zbiegów okoliczności, nie sądzisz? Najpierw ginie mi pamiętnik, później ty chcesz mnie śledzić, rozmawiasz ze mną, chociaż nie chcesz mnie na oczy widzieć, a później pamiętnik znajduje się u Belli?
— Chcesz mnie wrobić! Zresztą jeśli, jak twierdzisz, cię śledziłam, to niby po co mi twój pamiętnik?
— Bardziej zasadne jest pytanie, po co nagrywać kogoś, jeśli masz jego pamiętnik?
Benedicto kręcił niedowierzająco głową. Nic z tego nie będzie! Stella się nie przyzna, Bella zostanie oskarżona o kradzież, a Eichi zrobi z siebie głupka. Cała ta farsa z paczką i świadkiem rozmowy prowadziła donikąd. Gdyby jeszcze cokolwiek z tego było prawdą! Gdyby świadek rzeczywiście mógł podać fragment rozmowy, z którego wątpliwości nie ulegałby fakt, że Stella naprawdę zabrała pamiętnik! A tak to Eichi mógł sobie ją oskarżać do woli, a i tak nie miał dowodów.
— W każdym razie za niedługo dowiemy się wszystkiego.
— Niby jak?
— Truman naprawi automatona i pokaże wszystkim nagranie ze zbrojowni.
— Nie! — zaprotestowała Stella. — Nie zrobisz tego!
— A właśnie, że zrobię. Wszyscy dowiedzą się, co zrobiłaś w grudniu i co chciałaś zrobić dziś.
Stella rzuciła Eichiemu najbardziej mściwe ze wszystkich swoich spojrzeń.
— A jak się przyznam, to zostawisz mnie w końcu?
— Jeśli ty mnie zostawisz, to tak.
Dziewczyna wyglądała, jakby się biła ze swoimi myślami, lecz ostatecznie dała za wygraną. I tak właśnie cały obóz dowiedział się, że to ona była odpowiedzialna za zgubę Eichiego, którą ostatecznie odzyskał, i że Bella nie miała z tym nic wspólnego. Benedicto co prawda niezbyt wiele z tego zrozumiał, dlatego po ognisku domagał się stanowczo wyjaśnień.
— Nie rozumiem tej szopki — przyznał. — Czemu kazałeś mi poprosić Bellę o zapakowanie pamiętnika?
Przez kolejne bardzo pewne siebie spojrzenie, które rzucił mu Eichi, zaczął obawiać się, że już nigdy nie dowie się, o co tu chodziło.
— To proste — odparł Eichi po chwili. — Nie chciałem, żeby ktoś z domku Afrodyty zobaczył go w jej posiadaniu. Gdyby przed ogniskiem wydało się, że go ma, mogłoby nie wyjść tak gładko. Plus chciałem rozdrażnić Stellę. Sam widziałeś jej reakcję na paczkę!
— No dobra… A ten automaton? Myślałem, że nadal masz jego szczątki przy sobie. Truman ci je przecież oddał.
— Bo mam. To małe kłamstewko całkiem mi się opłaciło.
— Ale czemu? W ogóle skąd wiedziałeś, że Bella będzie mieć pamiętnik?
— To jedyne, co mogło się wydarzyć!
— Ani trochę nie rozumiem… Jak na to wpadłeś?
— Olśniło mnie, gdy strzelałem, prawdę mówiąc. Nagle wszystko się ułożyło, stało zupełnie oczywiste.
— Wyjaśnisz mi to w końcu?
— Dobra — zgodził się Eichi. — Co prawda też mogłeś się domyślić, bo o kluczowej rzeczy wiedziałeś od dawna. Ale zacznijmy od początku. Wczoraj Stella Juel poszła do świetlicy i co się dzieje? Ano znajduje w moich rzeczach pamiętnik. To dla niej łut szczęścia, bo oto zyskuje świetną szansę zemsty!
— To brzmi, jakbyś zostawił go tam celowo. Liczyłeś na to, że go znajdzie?
Eichi roześmiał się.
— Nie! Gdybym chciał wciągnąć ją w pułapkę, na pewno nie zostawiłbym prawdziwego pamiętnika. A gdyby to była atrapa, zorientowałbyś się. Aż tak nie potrafię grać, ciebie bym nie oszukał.
Benedictowi trudno było się z tym nie zgodzić. Strach Eichiego wtedy, w domku Zeusa, był jak najbardziej autentyczny.
— Okej, a w sumie skąd wiesz, że znalazła go wczoraj, a nie dzisiaj?
— Zadałem Stelli pewne znaczące pytanie i powtórzę je teraz. Po co nagrywać kogoś, jeśli masz jego pamiętnik?
— Stella nie chciała, żebyś komuś powiedział o szantażu — przypomniał Benedicto. — I nie wiem, co to ma do daty.
— Zapominasz o tym, co mówił Andrew. Lizzie dostała pieniądze wczoraj. A po co Stelli byłby automaton, jak nie miała pamiętnika? Wcześniej nigdy nie myślała o tym, żeby mnie nagrywać. A jak sama zauważyła, gdyby jej postanowieniem było nagrywanie mnie, to pamiętnik nie byłby potrzebny i nigdy by nie zniknął.
— No dobra… A jakie ma to znaczenie?
— Data? Całkiem spore. Pomyśl, jeśli zdobyła pamiętnik wczoraj, miała mnóstwo czasu na jego przeczytanie. Więc czemu tego nie zrobiła?
— Pisałeś takie złe rzeczy, że Stella aż się zawstydziła?
— Ta dziewczyna nie ma ani krztyny poszanowania dla cudzej prywatności i nawet opisy moich fantazji nie mogłyby jej zrazić. Nie, spójrz do środka.
Eichi podał Benedictowi pamiętnik, a ten popatrzył na zeszyt powątpiewająco. Naprawdę miał go czytać? Wydało mu się to co najmniej nieodpowiednie, nawet jeśli sam Eichi go o to prosił.
— Otwórz, nie ugryzie cię — rzucił Eichi, widząc jego wahanie.
I Benedicto w końcu otworzył na losowej stronie. Wreszcie zrozumiał, co Eichi miał na myśli.
— Mieszasz języki.
— Właśnie! — zauważył triumfalnie Eichi. — Mieszam języki. I to jest klucz. Gdyby był całkowicie po japońsku, Stella nie domyśliłaby się, że to pamiętnik, a gdyby był całkowicie po angielsku, już znałaby całą treść. Tak więc znała tylko fragmenty — dość, żeby udowodnić mi, że naprawdę go czytała, ale nie dość, żeby całkowicie mnie skompromitować.
— Ale… Ta mowa o godności…
— Mówiłem ci, że od dawna znasz odpowiedź. Nie pamiętasz, jak tego jednego razu czytałeś moje notatki? A raczej próbowałeś przeczytać?
— Sam byłeś zdziwiony, że nie są po angielsku — przypomniał sobie Benedicto.
— Więc jak miałem pamiętać, które wpisy w jakim języku były? Zagrożenie było realne. Naprawdę się bałem.
— Okej, chyba rozumiem — potaknął Benedicto. — Mów dalej.
— Jestem zdania, że Stella od początku chciała poznać wszystkie moje sekrety, rozgłosić je po obozie, a na koniec podrzucić pamiętnik Belli i patrzeć, jak ta zostaje oskarżona o kradzież. Szantażowanie mnie nie było w planach, bo nie potrzebowała wcale mojej pomocy, no i po co miałaby się przede mną przyznawać, że zabrała pamiętnik? Bezpieczniej byłoby to ukryć.
— To o co chodzi?
— Nie chciała odpuścić. To bardzo w stylu Stelli: chociaż wie, że przegra, chce spróbować. Dlatego mnie pocałowała w grudniu, dlatego teraz postanowiła zrobić wszystko, żeby mnie upokorzyć. Dlatego kupiła od Lizzie automatona za pięćdziesiąt dolarów i dlatego zaczęła mnie szantażować. Musiała sprawić, żebym się dowiedział, że to ona ma pamiętnik.
— Ale po co? Sam mówiłeś, że rozsądniej by było, gdyby ci nie mówiła?
— To akurat okazało się bardzo sprytne z jej strony. Chciała sprowokować mnie do mówienia. Bez kluczowego elementu, czyli moich sekretów, cały plan spaliłby na panewce.
— Jej byś nic nie powiedział.
— Ale dobrze wiedziała, że bez względu na wszystko powiem tobie. Liczyła na to, że wygadam się, co jest we wpisach, automaton to nagra, a ona będzie mieć niepodważalny dowód. Zapomniała tylko o tym, że boję się pająków. A nawet jeśli sobie przypomniała, nie mogła wrócić do Lizzie i zażądać zmiany na inny kształt, bo wtedy ta by zaczęła coś podejrzewać.
— A potem automaton został zniszczony i nici z dowodów. Ale czegoś tu nie rozumiem, po co nagrywała rozmowę w zbrojowni?
— Stella miała też plan B, chociaż ten nie udał się jako pierwszy. Chciała mnie wtedy pocałować. Gdyby się jej udało i miałaby to na nagraniu, to byłby świetny materiał do manipulacji. Ale zamiast tego nagrały się dowody na jej winę. Myślę, że jej samej trochę ulżyło, gdy dowiedziała się, że zniszczyliśmy pająka.
Benedicto przetwarzał to wszystko w milczeniu. Nie bardzo był pewien, co powinien o tym myśleć — nie spodziewał się, że ta sytuacja się aż tak skomplikuje. A te słowa o nagraniach trochę go zaniepokoiły. Gdyby Eichi nie zauważył pająka… Gdyby cały obóz zobaczył, co wyrabiali w domku Zeusa…
— Tego automatona nie da się naprawić, co? — zapytał, zdenerwowany.
— Nie wiem, czy się da i nie zamierzam tego sprawdzać. Już dość kłopotów sobie narobiłem przez własne roztrzepanie. A poza tym miałbym prosić o odnowienie tego potwora? Brrr… Aż ciarki mnie przechodzą na samą myśl.
— A co chcesz zrobić z pamiętnikiem?
Oddał go Eichiemu, a ten przyjrzał się zeszytowi krytycznie. Czyżby chciał go wyrzucić? Benedictowi przeszło przez myśl, że to byłoby najbezpieczniejsze rozwiązanie, ale z drugiej strony takich rzeczy nie wyrzucało się tak po prostu.
— Schowam go w bezpiecznym miejscu — zadecydował ostatecznie. — A nowych wpisów nie będzie.
— Jak to? To co chcesz zrobić, jak będą ci się w głowie kłębić myśli?
Eichi nadal był z siebie wyjątkowo zadowolony. Nagle znalazł się dużo bliżej Benedicta niż wcześniej.
— Mam powiernika — odpowiedział po chwili. — Jeśli oczywiście nie przeszkadza ci taka rola.
— Mnie nie, ale co z tobą? — zapytał Benedicto. — Chcesz powierzać mi każdy swój sekret?
— Każdy mój sekret będzie również twoim sekretem. Ufam ci, Benedicto.
Benedicto nie był pewien, co na to odpowiedzieć, ale szybko przekonał się, że nie musiał nic — Eichi postanowił porozumieć się z nim bez słów.
XXXIV Jak pies z kotem[]
— Najpierw płatki czy mleko? — zapytał Benedicto.
— Płatki — odpowiedział Eichi bez wahania. — A ty?
— To jasne, że mleko!
— Jak to? Czemu najpierw mleko?
— No bo jak można najpierw płatki? One potem się tak niefajnie rozmoczą, a ja lubię, jak chrupią.
— To nonsens! Nie lepiej najpierw wsypać płatków do oporu, a potem zalać mlekiem? Wtedy wychodzą lepsze proporcje.
— Ale naprawdę lubisz takie rozmoczone?
— Tak, a bo co?
— Zanotuję sobie, żeby nigdy nie poprosić cię o zrobienie mi płatków.
Eichi pokręcił głową, jakby sądził, że z Benedicta już nic nie będzie, choć oczywiście była to tylko poza, którą ten natychmiast przeniknął.
— Czasami jesteś taki dramatyczny! — zawołał, śmiejąc się przy tym.
— Bo to zabawne — uznał Eichi.
Teraz mogli sobie pozwolić na więcej luzu, bo nareszcie nadeszły upragnione wakacje. Choć kosztowało ich to mnóstwo stresu i wyrzeczeń, obaj zaliczyli klasę, a we wrześniu czekał ich ostatni rok edukacji. Ten fakt akurat Eichiego nie bardzo cieszył. Było tak mało czasu, a on nadal nie miał bladego pojęcia, czym chciałby się zająć w przyszłości. I to już nawet nie o studia chodziło. Szczerze mówiąc, był w stanie wyobrazić sobie ich odpuszczenie, ale bez względu na decyzję dotyczącą studiów coś musiał w życiu robić. Nie widział się w żadnym konkretnym zawodzie, ale praca sprzątacza czy kasjera była stanowczo poniżej jego ambicji.
Niedawno przyjął nową strategię szukania inspiracji, która polegała na pytaniu każdego obozowicza o jego plany na przyszłość. Na razie dało mu to jednak tylko wiedzę o tym, że dosłownie każdy był bardziej od niego zdecydowany.
— Najbardziej chciałbym zostać profesjonalnym łucznikiem — powiedział Andrew. — A jeśli się nie uda, mam jeszcze kilka pomysłów. Mogę zostać aktorem, jak mama, mogłaby mnie wkręcić. Albo może coś z biologią, lubię zwierzątka.
Towarzysząca mu Lizzie rzuciła pewnie:
— Tworzyć! — A zrozumiawszy, że powinna doprecyzować, dodała: — Albo wynalazki, albo ubrania, jeszcze nie wiem.
Eichi wolał jej nie mówić, że z jej obecnym gustem nie wróżył jej kariery w dziedzinie mody.
Ian Perry natomiast widział się jako właściciela sklepu.
— Znajdziesz w nim wszystko, a że ludzie są leniwi, to będzie dla nich idealny.
W tym przypadku nasuwały się wątpliwości co do tego, czy towary aby na pewno zostaną uzyskane legalnie.
Eichi, nie wiedzieć czemu, zapytał również Marcusa.
— Czemu się tym interesujesz, Yokoyama? — zdziwił się Weasel. — Wątpię, żebyś chciał robić to, co ja. Ale skoro już chcesz wiedzieć, to chyba nauczycielem. Morte mnie na to naprowadził.
Krążył tak jeszcze dalej po obozie i odpowiedzi innych niezbyt go zaskoczyły, bo w większości były związane z domeną ich boskich rodziców. Wreszcie niechętnie zadał to pytanie w Szóstce tym, którzy chcieli go słuchać. Wszyscy natychmiast wymienili jakieś bardzo ambitne i uczone propozycje, z czego żadna nie wydała się odpowiednia dla niego.
— Ale naprawdę nie ma zupełnie nic? — zapytała Frankie, przyszła historyczka. — Czymś musisz się interesować!
— Problem w tym, że interesuję się chyba wszystkim — stwierdził Eichi. — Ale nie ma nic, w czym byłbym wybitny.
— Na pewno coś jest. — Frankie poklepała go po ramieniu w geście, który chyba miał być pocieszający.
— Ta, z pewnością…
Prawdę mówiąc, wątpił w to, ale nie chciał dłużej być przekonywany przez swoją dużo młodszą i dużo mądrzejszą siostrę. Po rozmowie z rodzeństwem już jakoś nie bardzo miał ochotę znajdować pomysły na przyszłość.
Benedicto zauważył, że Eichi znowu pogrążył się w rozmyślaniach.
— Nadal myślisz o przyszłym roku, co?
— Frankie ma rację, coś musi być! — zawołał. — Ale co? Niby co takiego mógłbym robić?
— Zastanów się na spokojnie, co umiesz?
— Wszystkiego po trochu — przyznał Eichi zgodnie z prawdą. — Ale już ci mówiłem, że nic nie wychodzi poza fazę hiperfiksacji.
— Zostań specjalistą od ADHD — rzucił Benedicto. — Ciągle o tym gadasz.
— I miałbym pisać uczone papiery? Albo co gorsza, przyjmować pacjentów? To chyba nie dla mnie…
— No to co umiałbyś zrobić obudzony w środku nocy?
— Gadać. Zwymyślałbym tego, kto mnie obudził, choć nie jestem pewien, czy by mnie zrozumiał.
Benedicto zrozumiał aluzję.
— To może jednak zostań tym tłumaczem? Wiesz, znasz angielski na tyle dobrze, że nawet nie musiałbyś się nadmiernie wysilić przed podjęciem pracy.
— Mówiłem ci już, że z moją dysleksją to niemożliwe.
Ale jednak to była jedyna namiastka planu, jaką miał. Postanowił, że jeśli nie dozna nagłego olśnienia w postaci nowej życiowej pasji, to zainteresuje się bardziej dziedziną tłumaczeń.
— A skoro jesteśmy już przy poważnych wyborach życiowych — Benedicto zmienił temat — psy czy koty?
— Oba lubię — przyznał Eichi. — Ale chyba psy. Są urocze, kochane i zawsze wierne. — Zorientował się, że tymi słowami mógł też opisać Benedicta. — Tak. Zdecydowanie psy. A ty?
— Psy są słodkie, to fakt, ale koty mają w sobie coś magicznego. Są wredne i wszystko zawsze musi kręcić się wokół nich, ale nie potrafię się im oprzeć.
Eichi domyślił się, że Benedicto nie mówił tylko o kotach.
— A poza tym prześlicznie wyglądałbyś w kocich uszkach.
— Co?! — wykrzyknął Eichi zaskoczony. — Nie, nie, żadne kocie uszka!
— No weź! Chcę to zobaczyć!
Benedicto pobiegł do obozowego sklepiku i po chwili wrócił, ku przerażeniu Eichiego, trzymając opaskę z kocimi uszkami. I oczywiście musiał wybrać tę najbardziej przesłodzoną, bo różową, na której umocowano czarne uszy z białym futerkiem.
— Nie włożę tego — oświadczył Eichi. — Nawet w twoich snach.
— Proszę!
— Nie!
— Co mam zrobić, żebyś się zgodził?
Oho, chciał negocjować. No dobrze… Być może znalazłoby się coś, co mógłby dla niego zrobić.
— A mają w sklepiku też psie uszka?
Jeśli miał cierpieć w tych uszkach, to niech Benedicto też będzie musiał jakieś nosić. W odpowiedzi syn Afrodyty zaprowadził go do sklepiku, a Eichi postarał się, żeby jego opaska też była różowa. Choć, co trzeba było przyznać, psie uszka nie były aż takie żenujące, a Benedictowi nawet pasowały. Eichi miał ochotę się wycofać, ale skoro już się zgodził… Niech Benedicto ma chwilę uciechy. Włożył opaskę na głowę.
— Wiedziałem! — Benedicto z zachwytu aż pisnął. — Wyglądasz absolutnie przeuroczo, wiesz?
— Jakoś w to wątpię…
— A teraz to już w ogóle, jak na dodatek się rumienisz i się tak boczysz.
— Robisz to specjalnie.
— Tak — przyznał Benedicto. — Ale nie kłamię. Jeśli mi nie wierzysz, to idź się przejrzeć w lustrze.
Tak naciskał, że Eichi aż udał się do łazienki i spojrzał w swoje odbicie. Wcale nie podobało mu się, że zrobił się cały czerwony, a kocie uszka bynajmniej nie poprawiały sytuacji. Obrócił kilka razy głowę, chcąc sprawdzić, czy istniał kąt, pod którym wyglądałby nieco korzystniej.
Dostrzegł w lustrze Benedicta.
— Jak pies z kotem — skomentował syn Afrodyty. — Podoba mi się.
— Mnie się na tym obrazku podobasz głównie ty — przyznał Eichi. — Nie pasują mi te uszka.
Zdjął je i nieco przygładził włosy, choć niezbyt wiele to dało. Nadal sterczały we wszystkie strony. Zapatrzył się w brązowe oczy swojego odbicia, tak niepodobne do szarych oczu Ateny. Ateny, która nigdy się nim nie zainteresowała przez ponad szesnaście lat jego życia. Oczywiście nie dziwiło go to, oczywistym było, że uwagę poświęcała bardziej obiecującym ze swoich dzieci.
„Weź się w garść, Eichi” — pomyślał. — „Nie możesz ciągle mieć takich czarnych myśli”.
— Czasem się zastanawiam, dlaczego wyglądam, jak wyglądam — powiedział na głos. — To znaczy, wiesz… Mam na myśli oczy. Czemu nie są szare?
— Bo jesteś wyjątkowy — odpowiedział Benedicto.
— Chyba raczej wyjątkowo niedopasowany. Może to znak?
— Znak tego, że nie zostałeś stworzony do tego, żeby się dostosować. Zobaczysz, że kiedyś się przekonasz, po co to wszystko.
— Mam nadzieję, że prędzej niż później.
Doszedł do wniosku, że to dobra pora, by powrócić do wypytywania obozowiczów o ich plany na przyszłość. Co prawda już do większości z nich dotarł, pominął chyba tylko mieszkańców Dziesiątki. Ale być może to wśród nich znajdowała się odpowiedź? Może to oni podsuną mu pomysł?
Benedicta musiało to już nudzić, bo nie wyglądał na chętnego do dotrzymania mu towarzystwa, więc Eichi samotnie skierował się nad jezioro, gdzie wiele z dzieci Afrodyty lubiło odpoczywać. Rzeczywiście zastał tam kilkoro z nich, nie wiedział jednak, kogo właściwie chciał zapytać najpierw. Przeszedł się więc po okolicy, niby to przypadkiem zerkając na obozowiczów. Zauważył również Stellę, od której odwrócił wzrok. Nawet w akcie desperacji nie odezwałby się do niej z własnej woli! Bo wtedy ona odezwałaby się do niego, a wolał uniknąć tej przykrości.
Po incydencie z pamiętnikiem Stella rzeczywiście przestała go męczyć, co zdecydowanie mu odpowiadało. Nie był co prawda pewien, czy dała sobie z nim ostatecznie spokój, ważne było dla niego to, że nie wchodziła mu w drogę. Ruszył dalej, ale nie znalazł nikogo, kto wydałby mu się godnym rozmówcą. Uznawszy, że jednak da sobie spokój, już miał pójść gdzieś indziej, ale wtem ktoś go dostrzegł.
— Nie wyglądasz najlepiej — odezwała się dziewczyna siedząca nieopodal.
Eichi dopiero teraz dostrzegł Bellę. Z nią mógł nawet porozmawiać. Przysiadł się do niej.
— Po prostu myślę… — wyjaśnił. — O kilku rzeczach.
— O czym takim?
— O tym, co mogę robić w przyszłości — odpowiedział zgodnie z prawdą. — Nie mam zbytnio pomysłów. A ty?
Zdawało mu się, że Bella też nie była dziś szczególnie szczęśliwa.
— Mam dokładnie tak samo — przyznała. — Nie widzę jakoś siebie w przyszłości. Bo niby co mogłaby robić taka osoba jak ja?
Eichi nie odpowiedział. Bella odebrała to jako sygnał do mówienia dalej.
— Trochę mnie to przeraża… Zaraz ostatnia klasa, a ja w ogóle nie mam na siebie pomysłu. Prościej by było, gdybym nigdy nie dorosła. Mogłabym zostać na zawsze dzieckiem, nie przejmować się tym wszystkim tak bardzo…
— Brzmi kusząco — przyznał Eichi.
— Być może nawet jest możliwe… Przynajmniej dla mnie. Ale jeszcze się nie zdecydowałam. Zobaczę, co będzie dalej, bo być może zmienię zdanie.
— To znaczy?
— Nie wiem, może coś się zmieni. Może wreszcie pogodzę się ze Stellą… Tobie się to może wyda głupie, ale naprawdę mi jej brakuje. Po prostu… Przez całe życie była jedyną osobą, którą miałam.
— Nie masz nikogo? — zdziwił się.
— A skąd! Tatuś karierowicz, Afrodyty nie interesują jej dzieci same w sobie… Chodzi jej tylko o romanse, a na romans to chyba nie mam szans. Nikt nie traktuje mnie poważnie… I w rezultacie zwierzam się akurat tobie. Nie sądzisz, że to zabawne?
Eichi wcale tak nie uważał.
— Niby dlaczego?
— Ty chociaż wiesz, czego chcesz w kwestii związków.
Wcale nie czuł, żeby to była prawda, ale zaintrygowało go to.
— Wiesz chociaż, że lubisz chłopców. A ja to co?
— Co masz na myśli? Bo chyba nie rozumiem… Mówiłaś, że lubisz… no wiesz, kogo. — Nie chciał mówić głośno imienia Iana, w obawie, że ktoś ich podsłucha.
— Ach, chyba wiem, co masz na myśli. — Bella uśmiechnęła się, choć uśmiech ten pozbawiony był radości. — Wydawałoby się, że wiem, skoro mam tyle doświadczeń za sobą. Tyle że… właściwie nie jestem pewna, co czuję. To bardziej skomplikowane, niż się wydaje, a bycie córką Afrodyty wcale mi w tym nie pomaga. Czasem to się zastanawiam, czy coś nie jest ze mną nie tak.
To zabawne, że Eichi jeszcze przed chwilą myślał to samo o sobie. Nie żeby ten pogląd się zmienił, ale jakoś lżej zrobiło mu się na myśl, że nie jest w takich myślach osamotniony.
— Nie mogłam wylosować gorszej matki.
I teraz dotarło do niego, czemu to akurat z nim chciała rozmawiać. Bo był w stanie ją zrozumieć. Bo on też nie pasował do obrazka.
— Nie sądzę, żeby było coś z tobą nie tak — powiedział w końcu. — Właściwie… Mamy przed sobą całe życie. Jeszcze dowiesz się, czego tak naprawdę chcesz. — Uświadomił sobie, że to samo mógłby powiedzieć sobie. — To znaczy teraz trochę gadam jak hipokryta — mruknął. — Daję świetne rady, tylko sam nie umiem się do nich zastosować.
— I tak dzięki. — Bella uśmiechnęła się blado. — Trochę mi lepiej, gdy w końcu to powiedziałam. Trzymaj się.
To powiedziawszy, wstała i udała się w tylko sobie znanym kierunku, zostawiając Eichiego samego nad jeziorem. On natomiast zrozumiał, że już nie dojdzie do żadnych mądrych wniosków, więc postanowił choć spróbować się odprężyć. Położył się na trawie i przymknął oczy.
XXXV Gdzie ty, tam i on[]
Benedicta naprawdę zaczynało niepokoić zachowanie Eichiego. Coraz częściej pogrążał się w rozmyślaniach, a gdy udawało mu się nakłonić go do mówienia, okazywało się, że zwykle dotyczyły tego samego — co przyniesie przyszłość. Obsesyjnie wałkował ten temat i zawsze dochodził do konkluzji, że coś jest z nim nie tak i nie ma w nim nic specjalnego. „Jedyne, co mnie wyróżnia, to moja klątwa” — tak raz powiedział i Benedicto przypuszczał, że to z tego powodu już pewien czas temu zrezygnował z szukania niezawodnych sposobów na szczęście. Jakby bał się, że bez klątwy już nie będzie miał nic.
Dobrze wiedział, że żeby Eichi zmienił zdanie, musiałby się wciągnąć w jakieś nowe zajęcie, bo w roku szkolnym, gdy był zajęty nauką, to nie narzekał aż tak. To znaczy, Andrew wyciągał go na treningi łucznictwa, ale Eichi traktował to raczej jak poboczne zajęcie niż nową pasję. Trochę szkoda, bo jak Benedicto go tak obserwował, to szybko doszedł do wniosku, że gdyby włożył w to nieco więcej serca, to szybko stałby się naprawdę dobry. Ale jego myśli były gdzieś indziej…
Benedicto zdawał sobie sprawę z tego, że sam nie mógł zbyt wiele zrobić. Był w stanie jedynie dotrzymywać Eichiemu towarzystwa, które najczęściej przybierało formę rozmów na nawet najgłupsze tematy, włóczenia się po Obozie Herosów (i czasem poza nim) oraz migdalenia się w domku Zeusa. Starał się unikać wchodzenia w drażniący Eichiego temat, chociaż ten i tak znajdował zawsze sposób, by do niego jakoś przejść. Jedyną skuteczną, choć krótkotrwałą metodą na odciągnięcie jego myśli, było zajęcie go fizycznie, chociaż tej Benedicto nie chciał nadużywać. I to nawet nie dlatego, że obawiał się, iż w końcu ktoś ich przyłapie. Bardziej bał się tego, że rozpali w Eichim żądzę, której nie będzie mógł już powstrzymać, a to z pewnością źle by się skończyło, przynajmniej teraz.
Gdy Eichi poszedł dalej wypytywać herosów o ich plany życiowe (o ile w ogóle został jeszcze ktoś poza Stellą Juel, kogo nie zaczepił), Benedicto postanowił się przejść, a później być może potrenować, ale jeszcze nie wiedział, co dokładnie. Gdy tak spacerował, na swojej drodze napotkał Marcusa, który odbywał swój zwyczajowy spacer po śpiewaniu. Przywitał się i przyłączył do niego, bo akurat jego obecności Weasel się nie sprzeciwiał. Wiedział jednak, że nie ma się co raczej spodziewać po nim rozmowy. Ale ten go zaskoczył.
— Ciekawe uszka — odezwał się.
Benedicto przypomniał sobie, że na głowie nadal miał opaskę z psimi uszami.
— A tak, rzeczywiście, dzięki — odparł. — Są nawet wygodne, zapomniałem, że je noszę — przyznał.
Przez chwilę szli w milczeniu, aż Benedicto znowu przerwał ciszę:
— Co słychać?
— Wszystko w porządku — odpowiedział Marcus. — Lekcje śpiewu dobrze mi idą. Jestem zadowolony.
Benedicto oczywiście wiedział, że to miało znaczyć „udoskonalam swoje moce, nawet jeśli nie są zbyt przyjemne dla ludzkiego ucha”, wiedział również, że postępy Marcusa były naprawdę spore, skoro swoimi zdolnościami zdołał manipulować blemmejami, na ogół odpornymi na muzyczną magię. To był prawdziwy talent.
— A u ciebie co tam?
— Stara bieda — westchnął Benedicto. — Nie ma o czym gadać…
— To właściwie trochę przykre — stwierdził Marcus.
— Co takiego?
— Że niezbyt masz o czym rozmawiać z innymi. Odnoszę wrażenie, że gadasz tylko z Yokoyamą.
Benedicta zdziwił fakt, że to akurat Marcus mówił takie rzeczy, skoro sam nie był zbyt rozmowny.
— Nie no, rozmawiam z innymi…
— Nie o to chodzi.
— To o co?
— Można by pomyśleć, że to on jest twoim życiem.
— Chodzę z nim. — Dla Benedicta ten fakt był dość oczywisty. — Więc w czym problem?
— Gdzie ty, tam i on. To wygląda trochę, jakbyś był jego cieniem. Zawsze przy nim, zawsze wierny. — Rzucił znaczące spojrzenie na jego opaskę. — Nie przeszkadza ci to? Że dla wszystkich w obozie jesteś tylko jego chłopakiem?
Benedicto nie odpowiedział. Nie chciał przyznać Marcusowi racji, ale ten wypowiedział na głos to, co już dawno sam zauważył. Bez względu na to, z kim i o czym rozmawiał, niemal zawsze pojawiał się gdzieś temat Eichiego. Ba, nawet teraz tak było! Znowu rozmawiali o Eichim! To niemal tak, jakby Benedicto bez niego nie istniał. A im dłużej to trwało, tym silniejsze było ich powiązanie.
Tylko co z tym faktem niby miał zrobić? Odkręcić to? Ale niby jak?
— Nie jestem pewien — zdecydował się w końcu na odpowiedź pośrednią. — Zresztą czemu cię to tak ciekawi? To do ciebie niepodobne.
— Jesteś spoko gościem, Morte — rzucił Marcus w odpowiedzi. — Trochę mi szkoda, że robisz za dodatek do Yokoyamy.
Dodatek… Benedicto nie chciał być żadnym dodatkiem.
— Ty też jesteś w sumie spoko — oznajmił. — A inni niech sobie myślą, co chcą.
Miał na myśli nie tylko opinię obozowiczów o Weaselu. Czuł jednak, że tym razem to jedno zdanie nie wystarczy, żeby wszystko rozwiązać. Bo być może w jednej kwestii akurat mieli rację.
Dalsza rozmowa z Marcusem niezbyt mu się kleiła. Opuścił go i zamiast pójść trenować, udał się do Dziesiątki. Położył się na łóżku i zapatrzył w obrzydliwie różowy sufit, chociaż jego największym zmartwieniem nie był bynajmniej okropny gust architekta (albo raczej tego dziecka Afrodyty, które kazało urządzić domek w ten sposób). Myślał bardziej o rozmowie z Marcusem i tym wszystkim, co się ostatnio działo. Może Weasel miał rację? Może za bardzo poświęcał swoją uwagę Eichiemu?
Nie bardzo miał jednak pojęcia, jak ugryźć ten temat. Nie wydawało mu się dobrym pomysłem podejść do Eichiego i powiedzieć mu: „hej, chyba muszę poświęcać uwagę też innym rzeczom”, bo to nawet w jego głowie zabrzmiało głupio. Do tego wcale nie chciał spędzać z nim mniej czasu. Jego towarzystwo zawsze poprawiało Benedictowi humor. A poza tym nie był pewien, jak coś takiego odbiłoby się na samym Eichim. Jak by to odebrał? Czy nie zadręczałby się wszystkim jeszcze bardziej? Czy nie byłby to dla niego sygnał, że stał się zbyt męczący?
Chociaż może wtedy wziąłby się w garść?
Benedicto wcale nie był tego taki pewny. Gdyby sam znalazł się w takiej sytuacji… Gdyby ktoś oznajmił mu, że nie może poświęcać mu tyle uwagi, co wcześniej… Na pewno pomyślałby sobie, że ten ktoś miał ukryte motywy. Że nie chciał powiedzieć mu o czymś ważnym, a to stanowiło tylko wymówkę. Że coś było nie tak. Na dodatek pewnie w końcu dopowiedziałby sobie własną wersję wydarzeń, która, choć odbiegałaby daleko od prawdy, jeszcze wszystko by pogorszyła.
Że też nie miał nikogo, komu mógłby się zwierzyć z tej rozterki! Marcus może i był całkiem spoko, ale Benedicto wiedział, jak ten nie znosił Eichiego. Jakąkolwiek radę by od niego usłyszał, z pewnością niezbyt pomogłaby ich związkowi. A kogo innego mógł się poradzić? Innych obozowiczów nieszczególnie interesował, a mieszkańcy Dziesiątki pewnie wprowadziliby do jego głowy jeszcze większy zamęt.
Nie bardzo wiedząc, co robił, wygrzebał wśród swoich rzeczy zdjęcie. Dość rzadko je oglądał i nigdy nie zdecydował się powiesić go na ścianie. Oficjalnie nie chciał, by ktoś o nie pytał, ale w rzeczywistości jemu samemu oglądanie go sprawiało ból. Ale tym razem nie umiał się oprzeć pokusie.
To była jedyna fotografia, na której byli oboje, on i Lidia. Uśmiechnięci, nie spodziewali się, że już rok później nastąpi tragedia, która na zawsze wszystko zmieniła. Spojrzał na twarz Lidii, wtedy szesnastoletniej. Miała tyle lat, co on teraz… Tak bardzo żałował, że nie mógł z nią znowu porozmawiać! Bo co to za rozmowa, gdy siedział przy niej, mówił, ale nawet nie wiedział, czy go słyszała? A nawet jeśli słyszała, to i tak nie mogła odpowiedzieć. A właśnie teraz potrzebowałby jej rady. Ona by go zrozumiała… Ale raczej nie łudził się, że jeszcze kiedykolwiek usłyszy jej głos, że kiedykolwiek zobaczy ją w innym stanie niż obecnie.
Poza nią nie miał żadnej rodziny. Ojciec nie żył, choć to niewiele zmieniało — nawet za życia nie był tym, kogo Benedicto potrzebował. Dziadkowie również zmarli lata temu i nie wiedział nawet, czy poza nimi miał innych krewnych. A po Afrodycie nie spodziewał się zbyt wiele. Jedyne, co zrobiła w jego życiu, to uznała go. W letni wieczór, przy jeziorku, gdy Eichi był z nim.
No właśnie. To wtedy ich losy się nierozerwalnie związały. Wtedy niebiosa zdecydowały, że Eichi stanie się Benedictowi bliższy niż ktokolwiek, że stanie się jego najlepszym przyjacielem, ukochanym. Być może również rodziną…
Westchnął. Musiało istnieć jakieś zadowalające rozwiązanie! Musiało. I postanowił je znaleźć.
XXXVI Nierandka[]
Uwadze Eichiego wcale nie uszło to, że Benedicto wieczorem był jakiś milczący. Gdy próbował dowiedzieć się, czy coś się stało, ten jednak go zbywał. A to musiał do łazienki, a to nagle przypomniał sobie o matematyce…
— Są wakacje — przypomniał mu Eichi. — Uczysz się w wakacje matematyki?
— Nie — przyznał Benedicto. — Nie jestem aż tak szalony.
— Coś cię dręczy, widzę to.
— To nic takiego… — Uciekł wzrokiem w bok. — Po prostu… tęsknię za Lidią.
— Coś się stało?
— Nie… W sensie, nie stało się nic, co by to wywołało. Tak tylko sobie przypomniałem…
Eichi nie zdołał wyciągnąć z niego nic więcej. Postanowił nie naciskać, uznawszy, że jeśli Benedicto będzie chciał, to sam mu powie. Nie zmieniało to jednak faktu, że się o niego martwił i miał poczucie, że jednak coś się wydarzyło. Aż do ogniska nie przyszło mu do głowy żadne wyjaśnienie, które miałoby sens, toteż potem niechętnie się położył i zapadł w niespokojny sen.
Rano nie czuł się ani wyspany, ani choćby odrobinę mądrzejszy. Niechętnie powlókł się na śniadanie, marząc tylko o powrocie do łóżka. Najsmutniejsze w tym wszystkim było to, że nie mógł tego zrobić, bo albo i tak by nie zasnął, albo jego zegar biologiczny znowu zacząłby robić sobie z niego żarty, a wtedy do zmartwień Benedicta, jakiekolwiek nie były, dołączyłoby zadręczanie się rytmem snu Eichiego. A tego zdecydowanie nie chciał.
Zanim zdecydował się spektakularnie przegrać z kimś na arenie szermierki lub podręczyć swoją obecnością Andrew na strzelnicy, jego drogę zaszła Bella. Ostatnimi czasy Eichi nawet nieźle nauczył się rozpoznawać siostry Juel, bo zauważył w końcu, że nie tylko bransoletkami się różniły — Stella uwielbiała swoją czerwoną opaskę, a Bella bardzo rzadko rezygnowała ze spinek we włosach. Choć, prawdę mówiąc, mogło też chodzić o to, że zwyczajnie już nie chciały być do siebie podobne.
— Hej, Eichi — przywitała się. — Co ciekawego porabiasz?
— Próbuję nie zasnąć. — Tu ziewnął głośno. — A co?
— Mam dla ciebie pewną propozycję.
Dał się poprowadzić do drzewa, pod którym oboje usiedli. Eichi rzucił Belli pytające spojrzenie, bo chociaż tak średnio miał ochotę na przyjmowanie jakichkolwiek propozycji, to jednak był ciekaw, co też takiego od niego chciała. Miał tylko nadzieję, że nie będzie to nijak dotyczyć jej bliźniaczki.
— Będziesz może wolny wieczorem? — zapytała.
— Jeszcze nie wiem — odpowiedział zgodnie z prawdą. — Zwykle plany robię tak na minutę przed ich realizacją, a potem i tak je zmieniam. — Wzruszył ramionami.
— A co powiedziałbyś na nierandkę?
— Nierandkę? — zdziwił się. — Co to niby jest nierandka?
— Taka randka, ale nie.
— Nic mi to nie mówi.
— Ależ ta nazwa jest bardzo wymowna — odparła Bella. — Bo chodzi mi o coś podobnego do randki… Wiesz, dwoje ludzi się spotyka, robią te wszystkie rzeczy, które można robić we dwie osoby, ale różnica polega na tym, że żadna z nich nie jest zakochana w drugiej.
— Czyli po prostu przyjacielski wypad?
— Nie! Przyjacielski wypad to ja mogłabym mieć, jakbym cię wyciągnęła do galerii i kazała ci mówić, jak wyglądam w każdej z pięćdziesięciu sukienek, które przymierzę.
Ta wizja wydała się Eichiemu dosyć przerażająca. Nie chciałby oceniać wyglądu Belli Juel w pięćdziesięciu różnych sukienkach i to jednego popołudnia.
— To o co chodzi? Bo chyba nie wiem, do czego zmierzasz.
— Chodzi mi o coś, co przypomina randkę, ale nią nie jest!
— No dobra, nadal nie wiem, o co ci chodzi, ale rozumiem, że ty chcesz iść ze mną na tę… nierandkę?
Bella kiwnęła głową.
— To okropny pomysł — oświadczył Eichi.
— Co? Ale czemu?
— Z wielu powodów. Jeśli już bardzo chcesz, mogę oceniać sukienki, ale nie będę z tobą chodzić na żadne randki czy nierandki, nieważne. Dobrze wiesz, że jestem zajęty i że nie lubię dziewczyn, więc co ci chodzi po głowie?
Ku jego zaskoczeniu Bella uśmiechnęła się.
— Właśnie o to mi chodzi — stwierdziła. — Nie ma ryzyka, że się we mnie zakochasz. Widzisz, chciałabym coś sprawdzić… I potrzebuję cię do pomocy.
— Jak potrzebujesz kogoś, kto się w tobie nie zakocha, to weź Marcusa — rzucił Eichi. — Ten typ na pewno na ciebie nie poleci.
— Dowcipny jesteś.
— No ale nie mam racji? Zresztą Marcus jest singlem, będzie dużo lepszy do czegoś takiego!
— Daj spokój! Nawet jakby się zgodził, a wątpię, to on mi w niczym nie pomoże. Potrzebuję ciebie.
— Ale czemu akurat mnie? Jak nie Marcus, to może nie wiem… ktoś z rodzeństwa? We własnej siostrze chyba się nie zakochają.
— Rodzeństwo nie będzie pasować — uznała Bella. — To znaczy mogłabym rzeczywiście wziąć dowolną osobę, z którą mnie nic nie łączy…
— Ale jednak chcesz mnie. Dlaczego? — Przerwał na chwilę. — Jeszcze pomyślę, że ty też coś do mnie czujesz i robisz takie gierki jak Stella.
— Nic z tych rzeczy — żachnęła się Bella. — Nie jestem w tobie zakochana, żeby była jasność. Ale wydawało mi się, że się przyjaźnimy.
To w pewnym sensie była prawda. Chociaż nie rozmawiali wcale zbyt wiele, to jednak nawiązała się między nimi dziwna nić porozumienia.
— No dobrze… Czyli chcesz, żebym ci pomógł w imię przyjaźni?
— Właśnie tak. Cokolwiek się nie wydarzy na tej nierandce, mam poczucie, że mogę na ciebie liczyć.
— Chyba naprawdę mi ufasz. To… nawet miłe — przyznał. — Ale nadal nie bardzo rozumiem, czemu chcesz, żebyśmy udawali randkę. Chcesz kogoś oszukać?
— Nie o to chodzi. Jak ci mówiłam, chcę coś sprawdzić. Ale nie chcę ci mówić zbyt szybko, o co dokładnie chodzi… Nie wiem, czy to trochę nie zepsuje eksperymentu.
— Trochę się obawiam, co takiego chcesz sprawdzić.
— Nic, co dotyczy ciebie, spokojnie — zapewniła go Bella. — Więc jak, co ty na to?
Eichi nie odpowiedział od razu. Cała ta idea wydawała mu się bez sensu i nie był pewien, jak Bella mogła cokolwiek sprawdzić, udając, że idzie z nim na randkę. Ale z drugiej strony był ciekaw, o co jej chodzi, plus być może ta cała nierandka stwarzała całkiem niezłą okazję do oderwania się od dręczących go ostatnimi czasy przykrych myśli.
— Niech ci będzie — oznajmił w końcu. — Ale pod dwoma warunkami.
— Słucham.
— Po pierwsze, jeśli będziesz cokolwiek kombinować… Jeśli okaże się, że to jakiś żart, oszustwo… albo naprawdę będziesz chciała mnie podrywać, to przerywamy wszystko.
— Jasne.
— A po drugie…
— Co robicie? — przerwał mu czyjś głos.
Eichi uniósł głowę i dostrzegł Benedicta. Na szczęście wyglądał nieco lepiej niż wczoraj. I szczerze mówiąc, Eichi nawet ucieszył się z jego obecności, bo to czyniło wszystko prostszym.
— Po drugie — zwrócił się znowu do Belli — Benedicto ma o wszystkim wiedzieć.
— O czym mam wiedzieć? — zainteresował się Benedicto, siadając obok nich.
— Ukradnę ci dziś Eichiego. — Bella opowiedziała mu o pomyśle nierandki. — Zgadzasz się?
Benedicto zerkał to na Eichiego, to na Bellę, wyraźnie rozważając tę propozycję. Eichi był pewien, że za chwilę usłyszy stanowczą odmowę, więc zaczął już w głowie układać, jak wyrazić przykrość z powodu konieczności niezgodzenia się na ten plan.
— Naprawdę nie możesz powiedzieć, po co to wszystko? — zapytał w końcu Benedicto.
— Tobie akurat mogę — odparła Bella. Nachyliła się do brata i szepnęła mu do ucha kilka słów, których Eichi nie był w stanie usłyszeć. — Widzisz, mam czyste intencje.
— W takim razie nie mam nic przeciwko — oznajmił Benedicto.
Taki obrót sytuacji nieco zaskoczył Eichiego. Benedicto tak po prostu się zgodził? Spodziewał się większego wahania… To znaczyło, że albo Bella powiedziała coś bardzo przekonującego (tylko czy mówiła prawdę?), albo Benedicto nie miał w sobie ani grama zazdrości. To znaczy, nie żeby Eichi chciał mieć za chłopaka zazdrośnika, ale jednak…
Niepokój musiał się odbić na jego twarzy.
— Wszystko w porządku? — zapytał go Benedicto.
— Tak, tak — mruknął Eichi w odpowiedzi, jednak czuł, że zabrzmiało to tak samo przekonująco jak wczorajsze zapewnienia Benedicta. — Jestem tylko trochę zmęczony.
— Rozumiem. — Benedicto pocałował go w czoło. — Idę potrenować, więc do później!
To powiedziawszy, wstał, pomachał im na pożegnanie i odszedł. Eichi obserwował go, zanim zniknął z zasięgu jego wzroku. Wreszcie zerknął na Bellę, problem polegał na tym, że teraz już nie był taki pewien, czy chciał się zgadzać na jej plan. Ale z drugiej strony teraz już trochę głupio byłoby się wycofać.
— W takim razie… zgoda. Kiedy ma być ta nierandka?
XXXVII Nie będę musiała złamać ci serca[]
Umówili się na piątą. Oczywiście nie na terenie Obozu Herosów, bo dobrze wiedzieli, że jeśli ktoś zobaczyłby ich razem, to nie uciekliby przed ciekawością obozowiczów. Zwłaszcza jeśli padłoby na Stellę… Gdyby Stella pomyślała sobie, że między Bellą i Eichim coś było, to już nigdy by się od niej nie uwolnili. Tak więc Eichi, starając się, by nikt go nie dostrzegł, przekroczył granicę w lesie i zaczekał na Bellę, która przyszła spóźniona tylko o minutę.
Otaksował ją spojrzeniem i dostrzegł, że ubrała się nieco lepiej niż zazwyczaj, ale jednak nie tak, by wywrzeć jakieś szczególne wrażenie. To mu nawet odpowiadało, bo to wszystko i tak nieco za bardzo jak na jego gust przypominało randkę i nie był pewien, jaka część jego sprzed paru godzin była taka głupia, żeby się na to zgodzić. Ale chyba jednak wszystko było czyste… Skoro Benedicto się zgodził bez wahania… Chociaż Benedicto w ogóle zachowywał się dziwnie — nadal nie chciał zbytnio rozmawiać i wyglądał, jakby nad czymś intensywnie rozmyślał.
— To co, gotowy? — zapytała Bella, gdy go ujrzała.
— Chyba tak — odparł. — Chociaż i tak nadal nie rozumiem, czemu upierasz się na nazywanie tego nierandką, a nie zwyczajnym przyjacielskim wypadem.
— Już ci mówiłam, że powiem ci potem, o co chodzi.
— A w ogóle mamy jakiś plan? Czy chcesz odwiedzać losowe miejsca?
— Słyszałam, że w kinie ostatnio puszczają całe mnóstwo kiczowatych romansów, co będzie wręcz idealne…
Kiczowate romanse brzmiały nieco przerażająco.
— A nie lepiej jakieś sci-fi?
— Jeśli te romanse będą zbyt kiczowate, to zgoda, ale właściwie to chyba wolałabym jednak zobaczyć romans.
Romans, który w końcu wybrali, był absolutnie najbardziej kiczowatą rzeczą, którą Eichi zobaczył w tym roku.
— Miałem rację — powiedział. — Sci-fi byłoby lepsze.
— No dobra, tu się z tobą zgodzę — przytaknęła Bella. — Aż mnie ciarki przechodzą, jak przypominam sobie tę ostatnią scenę.
Eichi ucieszył się, że Bella podzielała jego zdanie, bo jego przy ostatniej scenie aż zemdliło. Oczywiście, jak to w filmie romantycznym, pod koniec bohaterowie musieli się pokłócić w wielkim stylu, ale na sam koniec pogodzili się…
— Kto tak robi? — zapytał już głośno. — Oni nawet sobie nic nie wyjaśnili i oczywiście na koniec musiały być buziaczki i „Och, Harry, jak ja cię kocham!”, a potem „Betty, nie mogę bez ciebie żyć!”, a potem jeszcze oczywiście musieli iść do łóżka!
— Oni w ogóle nie mieli ze sobą chemii!
— No właśnie! Błagam, obiecaj mi, że już nigdy nie będziesz mi kazała iść do kina na żaden romans.
— Po tym czymś? Nie ma mowy. Wiesz co, chodźmy może coś zjeść, żeby zapomnieć o tym koszmarze.
Eichi przyjął jej propozycję z wdzięcznością i w ten sposób zaszli do pobliskiej knajpy. Burgery z pewnością były lepsze niż filmy, które docelowo miały być łzawe, a okazywały się zwyczajnie żenujące. Choć oczywiście był taki tłok, że trochę musieli poczekać na jedzenie. Eichi postanowił spróbować znowu dowiedzieć się, co Belli chodziło po głowie.
— Dobra, czy teraz możesz już wyjaśnić, o co ci chodzi? — zapytał.
— Być może — odpowiedziała Bella. — Chociaż powinieneś się już powoli domyślać.
— Chyba jednak się nie domyślam — stwierdził. — Gdyby ci zależało faktycznie na randce, mogłabyś zaprosić kogokolwiek, bo nie wierzę, że nikomu w obozie się nie podobasz.
— Właściwie tak. Stella się trochę uspokoiła i już nie próbuje mi podkradać ludzi. Ale jednak zaprosiłam ciebie, podczas gdy między nami zupełnie nic nie ma, bo właśnie o to mi chodziło. Po prostu… wiesz, byłam na wielu randkach, nawet nie bardzo jestem w stanie policzyć, na ilu. Ale na żadnej tak naprawdę nie zaiskrzyło.
— Może wybierałaś niewłaściwych ludzi? — zasugerował Eichi. — Może wydawało ci się, że ich lubisz, ale jednak nie? Zresztą, co z Ianem?
— Myślałam o tym dużo… W każdym razie wiesz, na żadnej z tych randek nie zaiskrzyło, ale jednak zawsze byłam niespokojna. I chciałam wiedzieć, z czego bierze się ten niepokój, skoro i tak w żadnej z tych osób się nie zakochałam.
— Więc?
— Rozmawialiśmy wczoraj, pamiętasz? Mówiłam ci o tym, że zastanawiam się nad swoimi uczuciami… Więc wymyśliłam tę nierandkę i zaprosiłam cię, żeby zobaczyć, jak będę się czuć. I moje przewidywania chyba okazały się słuszne. Czuję się zupełnie spokojna, wiesz?
— To znaczy? Tak bardzo się od innych różnię?
— Wiem, że nie będziesz chciał ze mną niczego więcej. Wiem, że nie będziesz oczekiwać zaangażowania, że nie będę musiała złamać ci serca.
Eichiego powoli zaczynało denerwować to, że obie siostry Juel miały okropną tendencję do owijania w bawełnę. Miał ochotę powiedzieć Belli, żeby wreszcie przeszła do rzeczy, ale jednocześnie nie chciał wdawać się w niepotrzebne kłótnie.
— Na każdej randce zawsze był ten moment, gdy chcieli czegoś więcej. Czasami się zgadzałam… Ale ostatecznie i tak zawsze kończyło się tak samo. Rzucałam każdego, łamałam serca.
— Czyli… wcale nie chodziło o to, że bawicie się ze Stellą?
— Nie wiem, co ona robiła — przyznała Bella. — Ja chciałam znaleźć kogoś, przy kim wreszcie coś poczuję, ale bez efektu. Zostałam łamaczką serc… A teraz, gdy tu tak siedzę z tobą, chyba już wiem, czego chcę.
— Czego?
— Przyjaźni. Niczego więcej.
— I musiałaś urządzić to wszystko, żeby się o tym przekonać?
— Wybacz ten cyrk… To chyba jednak rodzinne. Nic nie potrafimy zrobić wprost. — Zamilkła na chwilę. — Pytałeś, co z Ianem… Wiesz, wydawało mi się, że go lubię. Zdawał się idealny do roli miłości mego życia, ale gdy tak o tym myślę, to jednak dochodzę do wniosku, że to nie on. Jeśli w ogóle ktokolwiek istnieje… Teraz mam wrażenie, że chyba jednak nie.
— Mówisz tak, jakbyś wcale nie była pewna.
— Bo nie jestem. Nadal się zastanawiam… Powiedz, jak to właściwie było z tobą?
— O co konkretnie pytasz?
— O Benedicta.
— Myślałem, że już ci mówiłem… Już nie pamiętasz, że to ty mi wtedy powiedziałaś, że miłość jest silniejsza od klątwy?
— Nie, bardziej mi chodziło o to, skąd wiedziałeś, że go kochasz?
Eichi spojrzał na nią zaskoczony. Czemu chciała to wiedzieć?
— No dobra, jak nie chcesz, to nie mów — dodała, widząc jego minę.
— Był inny — odpowiedział Eichi w końcu. — Zresztą, nie jestem pewien, przez jego klątwę to wszystko wyszło zupełnie inaczej, niż bym się spodziewał. Oszukiwałem się, chociaż od początku mi się podobał.
— Podobał — powtórzyła Bella. — Wiesz, mnie właściwie też się niektórzy ludzie po prostu podobają. Pytam o coś innego. Kiedy się w nim zakochałeś?
— Podczas misji w zoo — przyznał Eichi. — I tylko dlatego, że klątwa postanowiła dopiec mi w urodziny, Benedicto nie znienawidził mnie od razu.
Zamilkł i zapatrzył się we własną dłoń, na której nadal widoczne były małe blizny, pamiątka po spotkaniu ze zdumiewająco krwiożerczymi pawiami. Realny dowód, że to wszystko się wydarzyło. Wrócił pamięcią do tamtego dnia.
Gdy Marcus już ich zostawił, a Benedicto zdążył wytknąć Eichiemu jego zachowanie, ten wiedział, że muszą już powoli zbierać się z powrotem do Obozu Herosów. Ale Benedicto wcale się do tego nie kwapił.
— Nadal krwawisz — powiedział.
Eichi już zdążył o tym zapomnieć, ale rzeczywiście — gdy zerknął na dłoń, okropnie podziobaną, dostrzegł, że rana, złożona z kilku mniejszych, jeszcze się nie zasklepiła. Co prawda mógł się założyć, że wcale nie było tak tragicznie, tylko fakt, że całą rękę miał teraz ubabraną krwią, dodawał dramatycznego efektu.
— To nic takiego — mruknął. — Zresztą, mamy ambrozję… Chociaż wcale nie chciałbym jej używać na tak drobne rany.
— Trzeba to opatrzyć — uznał Benedicto.
Nie słuchając protestów Eichiego, usadowił go na jakiejś ławce w zagajniku z dala od głównej ulicy i znalazł w plecaku wodę oraz jeszcze parę innych rzeczy, po czym bez słowa zabrał się za przemycie zranionej ręki.
— Potrafię opatrzyć ranę — stwierdził Eichi, obserwując jego działania. — To nie takie… au! — syknął nagle z bólu.
— Aj, przepraszam… — Benedicto ominął to miejsce i przemywał dalej. — Może i potrafisz, ale jedną ręką byłoby niewygodnie. Zresztą jesteś praworęczny, nie mylę się?
— No tak — przyznał Eichi. — Ale wiesz, wcale nie byłoby mi tak trudno zrobić to lewą. Czuję się teraz trochę jak dziecko.
Chociaż właściwie nawet nie do końca o to chodziło. Wcale nie przeszkadzało mu poczucie się jak dziecko, a chyba jednak bardziej o fakt, że to Benedicto go opatrywał. Przez całą tę misję właściwie czuł się bardzo dziwnie, a to pocieszanie sprzed chwili bynajmniej mu nie pomogło.
Przenosił spojrzenie to na swoją dłoń, którą Benedicto trzymał i przemywał delikatnie, to na jego twarz, na której odmalowało się pełne skupienie na zadaniu, co wcale nie sprawiało, że czuł się mniej speszony niż wcześniej. Zastanawiał się, kiedy syn Afrodyty wreszcie dostrzeże jego zakłopotanie, ale też nad tym, skąd w ogóle to zakłopotanie się brało. Przecież nic takiego się nie działo! To tylko przyjaciel pomagał mu w opatrzeniu rany. Przyjaciel, który na dodatek od dłuższego czasu ciągle przyciągał jego wzrok… Przyjaciel, w którego oczy chciał wpatrywać się przez całą wieczność…
„O czym ja myślę?” — skarcił się w duchu. — „Przecież to nic takiego”.
Ale jednak… Wcale nie był tego taki pewien.
„Po prostu się stresuję” — powtórzył sobie. — „Cała ta misja to było dla mnie coś zupełnie nowego, a na dodatek Marcus mnie wystawił i teraz musimy radzić sobie z Benedictem sami. No i Benedicto jako jedyny mnie teraz wspiera. Tylko o to chodzi”.
Postarał się wrócić do rzeczywistości i usłyszał, że Benedicto nucił coś pod nosem. Nie było to nic, co Eichi by znał, ale brzmiało całkiem przyjemnie. Tymczasem syn Afrodyty właśnie założył mu opatrunek i z czymś w rodzaju dumy wpatrywał się w swoje dzieło.
— Teraz już chyba powinno być wszystko w porządku — oświadczył.
— Dzięki. — Eichi zdołał się uśmiechnąć.
— Nie ma za co. A jak chcesz, to mogę pocałować, żeby szybciej się zagoiło.
— P-p-pocałować? — zająknął się Eichi. — To znaczy… Jeśli chcesz…
Benedicto przyciągnął jego dłoń do ust i musnął wargami koniuszki jej palców, prawdopodobnie nie chcąc uszkodzić opatrunku. Eichi odwrócił wzrok, czując, że nie potrafi na niego spojrzeć. Co tu się działo? Czy Benedictowi naprawdę chodziło tylko o to, co mówił i robił? A może to miało jakieś drugie dno? Może chodziło o coś więcej? Tylko o co?
— Dobra… — mruknął po chwili ciszy. — Chyba musimy wracać do Obozu Herosów.
Teraz, gdy to rozpamiętywał, był już zupełnie pewien, że to właśnie wtedy poczuł do Benedicta coś więcej niż tylko przyjaźń. Uśmiechnął się do wspomnień.
— Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale coś we mnie już wtedy wiedziało, że go kocham. Oczywiście, że się oszukiwałem, ale jednak… Serca nie okłamałem.
— A więc tak… — mruknęła Bella. — Wiedziałeś… To tym bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że jednak miałam rację.
— W czym?
— Widzisz, chyba pora w końcu powiedzieć, o co tak naprawdę pokłóciłam się ze Stellą za pierwszym razem.
Eichi uniósł brwi. Czyli jednak chciała gadać o Stelli? Myślał, że ten temat jest już dawno skończony!
— To o coś jeszcze?
— Pamiętasz wizytę Łowczyń Artemidy zeszłego lata?
Oczywiście, że pamiętał. Jak zawsze, gdy ich odwiedzały, to Obóz Herosów przegrywał z kretesem w bitwie o sztandar i tym razem nie było inaczej, mimo że wszyscy starali się, by jednak zmienić wynik na korzyść obozowiczów. Być może udałoby się, gdyby Łowczynie nie wzięły sobie za cel kompletnie niedoświadczonej Stelli, która przy okazji kompletnie rozkojarzyła Eichiego i umożliwiła zwycięstwo ich przeciwniczkom.
— Gdy je wtedy zobaczyłam, zaczęłam im zazdrościć — ciągnęła Bella. — One nie muszą się niczym martwić… Są nieśmiertelne, biorą udział w łowach i nie zaprzątają sobie głowy romansami… Po raz pierwszy pomyślałam, że chciałabym być taka jak one.
— Chciałaś zostać Łowczynią Artemidy? — zdziwił się Eichi. I zaraz do niego dotarło. — Och… Czyli o to chodzi Stelli?
— Nie powiedziałam jej tego wprost, chociaż musiała zrozumieć sugestie, które czyniłam. No i od tamtego czasu zupełnie się popsuło… Bo wiesz, wcale nie byłam pewna, czy to tego pragnę, ale ona nawet nie chciała słyszeć o Łowczyniach. Ale gdy próbowałam się z kimś umawiać, to stawała mi na drodze, jakby chciała mi powiedzieć, że już wybrałam dla siebie ścieżkę, gdy po raz pierwszy o tym wspomniałam.
— Czyli to wcale nie chodziło o mnie…
— Myślę, że jednak po części tak, bo bardziej złośliwa zrobiła się od twoich urodzin. To chyba nie było dla niej łatwe, jak tak teraz sobie myślę… Uświadamia sobie, że nie ma szans na miłość u osoby, którą kocha, a siostra chce ją opuścić dla grupki nieśmiertelnych dziewic. — Zaśmiała się cicho, choć ponuro. — Muszę ją przeprosić.
— Ale dlaczego masz ją przepraszać? Niech ona najpierw przeprosi ciebie za to, że chciała cię wrobić w kradzież mojego pamiętnika. I za inne rzeczy.
— Nie odpuścisz jej, co?
— Nie ma mowy — odparł twardo Eichi. — Póki mnie szczerze nie przeprosi, nie zamierzam z nią rozmawiać. Ty rób, co chcesz, ale nie daj sobą pomiatać.
— Ja, dać sobą pomiatać? Chyba mnie nie znasz.
To była prawda. Eichi zupełnie nie znał Belli Juel. Nadal nie bardzo w ogóle rozumiał, dlaczego to jego wybierała na powiernika w kwestiach sercowych. Czy naprawdę sądziła, że mógłby jej zastąpić Stellę? Sam fakt, że mogła tak pomyśleć, nie bardzo mu się podobał. Naprawdę był do niej aż tak podobny?
— W każdym razie naprawdę dziękuję ci za to, że się zgodziłeś na tę nierandkę. Jest fajnie, wiesz?
Uśmiechnęła się, tym razem szczerze. Eichi też się rozluźnił. Być może jednak wcale nie miał zastępować Stelli, a raczej być przyjacielem, z którym chodzi się na nierandki.
— Miło mi — odparł w końcu. — I dobrze, że to nie prawdziwa randka. Nie zniósłbym randki z dziewczyną.
— Bawisz mnie czasami, wiesz? I właściwie najśmieszniejsze w tym wszystkim jest, że ilekroć słyszę, jak mówisz o swoich upodobaniach, mówisz tylko, że nie lubisz dziewczyn.
— Nie rozumiem, do czego zmierzasz.
— Jestem po prostu zbyt ciekawska — przyznała Bella. — Ale ciekawi mnie, czemu to w ten sposób się określasz. Jakbyś wcale nie chciał powiedzieć, jakie naprawdę są twoje preferencje.
— A co to ma do rzeczy? — odparł Eichi. — Przecież nie kłamię.
— Ale to może znaczyć bardzo wiele rzeczy. Że lubisz wszystkich poza dziewczynami, że konkretną opcję, pomyślałabym też, że nikogo, gdyby nie fakt, że kręcisz z Benedictem…
— Nie wiem — burknął. — Właściwie czy to ma jakieś znaczenie?
Ale wiedział, że miała rację. Nigdy wprost się nie określał… Nie próbował udawać, że jest hetero, lecz nigdy nie nazwał wprost swojej orientacji. To znaczy, kiedyś rzeczywiście nie był pewien… A może był? W końcu nawet jeśli Benedicto był jego pierwszą i jedyną miłością, to nie tak, że się nie oglądał za chłopakami. A te jego zachwyty fikcyjnymi bohaterami? To musiało coś znaczyć.
— Nie ma, a przynajmniej nie dla mnie — odpowiedziała w końcu Bella.
— A już myślałem, że zależy ci na tym, żeby mieć przyjaciela geja…
— To brzmi jak słaby fanfik. Uwierz, nie szukam przyjaciół na podstawie ich orientacji. No dobrze, może teraz twoja miała trochę znaczenie… Ale tylko trochę.
Eichi westchnął cicho. Może nawet i to, co łączyło go z Bellą, mógłby nazwać przyjaźnią, ale nadal go nieco irytowała. Aczkolwiek z drugiej strony być może takie przyznanie się wprost jednak dobrze mu zrobi. Zawsze lepiej było zmierzyć się z prawdą.
— Fanfik czy nie — powiedział — to możemy tak czy siak się przyjaźnić.
XXXVIII Mam tylko ciebie[]
Po zjedzeniu czegoś Bella uparła się jeszcze, żeby pochodzić po mieście, co sprawiło, że gdy ostatecznie wrócili na Wzgórze Herosów, Eichi był już dość zmęczony.
— Jeszcze raz dzięki, że się zgodziłeś — odezwała się Bella.
— To w sumie żaden problem… I nawet było miło, ponarzekaliśmy sobie na słabe romansidła i w ogóle…
— A poza tym musisz przyznać, że mieli dobre burgery.
To była prawda. Postanowił sobie, że kiedyś wybierze się na nie z Benedictem. Może nawet nie za tak długo… Ale teraz marzył tylko o tym, żeby się położyć. Ruszył więc w stronę obozu, ale Bella złapała go za koszulkę i zatrzymała. Odwrócił się i spojrzał na nią pytająco.
— Nawet nie wiesz, ile ci zawdzięczam — powiedziała.
Wyglądała, jakby chciała coś zrobić, ale nie bardzo wiedziała, co. Wreszcie przysunęła się nieco — Eichi przez krótki moment bał się, do czego zmierza — i go przytuliła. I tak się tego nie spodziewał, ale było to lepsze niż cokolwiek innego, co mogła zrobić. Westchnął z ulgą i po krótkim momencie zawahania odwzajemnił niedługi uścisk.
— Dobra, teraz już naprawdę będę lecieć — powiedziała, gdy się od niego odsunęła. — Cześć!
I podążyła do Obozu Herosów. Po chwili sam też ruszył, ale inną drogą, tak, by mieć pewność, że nie wyjdzie w tym samym miejscu co Bella. Zastanawiał się, czy lepiej będzie od razu iść spać, czy poszukać Benedicta, ale ten problem szybko rozwiązał się sam, bo niemal wpadł właśnie na niego. Uśmiechnął się na jego widok.
— Hej — przywitał się.
Benedicto musiał być dość zamyślony, bo dopiero teraz go dostrzegł.
— O, cześć, nie zauważyłem cię… I co, udało się?
— Chyba tak — odpowiedział Eichi. — Nierandka to nawet akuratna nazwa. Ale mimo wszystko nie chcę się dać znowu wyciągnąć Belli na zwiedzanie miasta, gdy jedyne, o czym marzę, to pójść spać. — Tu przerwało mu ziewnięcie. — A co u ciebie?
— Nic ciekawego — odparł Benedicto. — Trochę się nudzę…
— Możemy się ponudzić razem, jeśli masz ochotę… Chociaż pewnie usnę, ale co tam.
Przeszli kawałek i po prostu położyli się na trawie przy jeziorze, co Eichiemu całkiem odpowiadało. Przymknął oczy, rozkoszując się chwilą spokoju. Miał jednak nadzieję, że nie zaśnie, bo albo czekałaby go pobudka, a budzenie się w takim stanie do przyjemnych nie należało, albo Benedicto musiałby go zanieść do łóżka. Ta druga opcja też nie przypadła mu do gustu, bo nie miał ochoty odgrywać roli Śpiącej Królewny omdlałej w ramionach księcia. Wyobraził to sobie jednak i nie zdołał powstrzymać śmiechu.
— Co cię tak bawi? — zapytał Benedicto.
— Nic takiego… — mruknął Eichi w odpowiedzi. — Po prostu wyobrażam sobie różne rzeczy…
— A jakie?
— Byłbyś moim księciem?
— Księciem? — powtórzył Benedicto, uśmiechając się lekko. — No nie wiem… Książęta zwykle mają swoje księżniczki, ale ty nie jesteś księżniczką.
— Nie potrzebujemy księżniczki — oświadczył Eichi. — Dwóch książąt razem dużo bardziej mi się podoba.
Wtulił się bardziej w Benedicta, a ten objął go ramieniem.
— Wiesz, dla mnie właściwie nie ma znaczenia, czy byłbyś księciem, księżniczką, czy sekretną trzecią opcją — powiedział Benedicto po chwili ciszy. — Byle pozostaniesz sobą.
— Czyli małą, chaotyczną, wredną grecką tragedią?
— Jeśli chcesz to tak ujmować…
— Mogę też być kotem — stwierdził Eichi — ale pod warunkiem, że nie będziesz mi więcej kazał zakładać tych głupich uszek.
— Możesz też być po prostu Eichim. — Przerwał na chwilę. — Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo cieszę się, że tu jesteś. Mam tylko ciebie.
Eichi zauważył, że Benedicto już się nie uśmiechał. Zamiast tego dostrzegł w jego oczach tęsknotę za czymś, co już dawno utracił.
— Wiesz, że nie mam żadnej rodziny — ciągnął Benedicto. — To znaczy jest Lidia… Ale wcale nie łudzę się, że się obudzi. Chociaż naprawdę bym tego chciał, to po tylu latach chyba nie ma na to szans. — Zawiesił głos na krótką chwilę. — I rzecz w tym, że tylko tobie mogę tak naprawdę zaufać. Tylko ty tak naprawdę mnie rozumiesz… Przed tobą nie muszę niczego udawać.
Eichi milczał. Wcale nie cieszył się z okoliczności, w których to nastąpiło, ale jednak fakt, że Benedicto tak go cenił, sprawiał, że w środku robiło mu się przyjemnie ciepło.
— Obiecaj, że przy mnie będziesz — poprosił Benedicto. — Że mnie nie zostawisz.
Eichi ujął jego twarz w dłonie i obdarzył go delikatnym pocałunkiem.
— Nie zostawię. Jakbym w ogóle mógł o tym pomyśleć?
— Wiesz… To nie tak, że ktokolwiek chciał ze mną zostawać. Klątwa prędzej czy później zawsze uderzyła. A i bez niej…
— Nie tylko o nią chodzi?
— Nie jestem pewien. Chociaż teraz, gdy jej nie ma, to nie wiem, czy jest sens się tym przejmować.
— Być może nie — odparł Eichi. — Ale nawet jeśli… jeśli wszyscy inni cię zostawią… to będziesz mieć mnie. Będę przy tobie na dobre i na złe.
— Dziękuję. — Na usta Benedicta w końcu wpłynął uśmiech. — Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham.
Eichi być może nie wiedział, ale chciał się kiedyś o tym przekonać.
— Ja ciebie też.
Miał jednak wrażenie, że Benedicto wcale nie powiedział mu wszystkiego.
XXXIX Nie chcę być sam[]
Jedyną dobrą rzeczą, którą przyniosły kolejne miesiące, był fakt, że przez ogrom pracy Eichi nie miał tyle czasu na rozmyślania. Oznaczało to jednak również, że siłą rzeczy nie miał dla Benedicta tyle czasu co wcześniej, a on nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Z jednej strony rzeczywiście miał wrażenie, że stali się od siebie mniej uzależnieni, co mu nawet pasowało, ale przy tym chyba nieco się od siebie oddalili. A fakt, że urodziny Eichiego zbliżały się nieuchronnie, martwił ich obu. Coś wisiało w powietrzu i Benedicto doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Naprawdę liczył na to, że w tym roku klątwa nie będzie sobie kpić i po prostu naśle na obóz hordę potworów zagrażającą ich życiu. Wolał walczyć, niż znowu zostać wplątanym w najgorsze emocjonalne bagno na świecie. Część obozowiczów nawet podzielała jego zdanie („w zeszłym roku było okropnie nudno”), choć oczywiście nie wszyscy. Marcus Weasel na przykład był zdania, że lepiej, by klątwa uderzyła tylko w samego Eichiego, bo, jak to określił, „nie miał ochoty narażać się dla gościa, którego nie mógł znieść”.
Benedicto nawet rozumiał ten punkt widzenia, ale i tak miał nadzieję na to, że w tym roku Eichi nie będzie musiał zbytnio cierpieć. Chociaż, jak się przekonał, czasem cierpienie było zwiastunem czegoś lepszego. Tak jak ostatnim razem… Gdyby nie ta klątwa, to czy w ogóle byliby tak blisko siebie? Benedicto nie był tego pewien. Gdyby nie ta klątwa, nie wyznałby Eichiemu prawdy o swoim czarze. Nie udawaliby się razem na misje, nie poznaliby się tak bardzo… Miała więc swoje dobre strony, choć oczywiście trzeba było sporo się namęczyć, żeby się ich doszukać.
Przez pewien czas rozważał rozmaite scenariusze, które mogłyby wydarzyć się jutro, a niektóre pomysły, zupełnie fantastyczne, całkiem go bawiły. Na przykład meteoryt spadający na Obóz Herosów… To byłoby nawet interesujące, choć pewnie skończyłoby się śmiercią ich wszystkich. Jeśli klątwa naprawdę chciała Eichiego zabić, a nie tylko znacznie uprzykrzyć mu życie, może i było to możliwe… Benedictowi jednak nie spieszyło się do grobu, więc niezbyt pragnął zobaczyć ten scenariusz w praktyce.
Gdy takie rozmyślania mu się znudziły, postanowił znaleźć Eichiego. Zastał go na strzelnicy, gdzie ten chyba postawił sobie za cel upodobnienie tarczy do gigantycznego jeża. Może i nie był jeszcze taki dobry jak choćby dzieci Apollina, ale jednak przez kilka miesięcy zrobił spore postępy. Benedicto musiał przyznać, że łucznictwo szło mu dużo lepiej niż szermierka, choć z tej bynajmniej nie był tragiczny. Wyniki Eichiego wyjątkowo cieszyły Andrew, który wreszcie nie był taki samotny w roku szkolnym. Benedicto nie chciał przerywać treningu, toteż wdał się w luźną pogawędkę z Wrightem, który akurat skończył na dziś. Po chwili dołączyła do nich też Lizzie, która z okazji przedświątecznego okresu zmieniła swój zwyczajowy niebieski makijaż na zielono-czerwony, równie paskudny. Benedicto zastanawiał się, czy nie była świadoma, jak wyglądała, czy robiła to celowo.
Po pewnym czasie Eichi też odłożył łuk i spostrzegł towarzyszy.
— Chyba faktycznie się wciągnąłeś. — Benedicto wskazał tarczę najeżoną strzałami.
— Zamierzam ustrzelić tę głupią klątwę — oświadczył Eichi mściwym tonem.
— Jak chcesz to zrobić?
— Coś wymyślę. Pozbędę się potworów, być może pogrożę Herze, choć dobrze wiem, że to nic nie da…
— To raczej zły pomysł — stwierdził Andrew. — Znaczy to drugie. Jeśli chodzi o potwory, to chętnie sam też do nich postrzelam, to zawsze jakaś rozrywka.
— Ja bym wolała, żeby to nie były potwory — oświadczyła Lizzie. — Nie lepsza byłaby miłosna drama? — dodała, patrząc znacząco to na Eichiego, to na Benedicta.
— Nie! — zaprotestowali obaj równocześnie.
— Mam dosyć miłosnych dram — stwierdził Eichi.
— Ja tak samo — zawtórował mu Benedicto. — Zresztą jaka drama niby mogłaby być teraz?
— Jakaś epicka kłótnia, rozstanie pełne łez…
Już po chwili Lizzie snuła czyste fantazje, nie mające nic wspólnego z nimi. Eichi rzucił jednak Benedictowi znaczące spojrzenie, które ten odczytał jako znak, by problem wymyślającej niestworzone rzeczy Lizzie zostawić Andrew. Opuścili strzelnicę.
— Ta mała czasem naprawdę mnie dobija — odezwał się Eichi. — Nie wiem, jak Andrew z nią wytrzymuje.
— Mam wrażenie, że się w pewnym sensie nią opiekuje — zauważył Benedicto. — Chyba mu to pochlebia.
— W sumie to on sprowadził ją do obozu, więc to chyba ma sens. Często jakoś obozowicze przywiązują się do tych, którzy ich oprowadzali w pierwszych dniach.
— A ty? — zapytał nagle Benedicto. — Też tak miałeś?
Eichi nie odpowiedział. Benedicto poznał, że trafił na drażliwy temat.
— Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, to w porządku — dodał szybko.
Spoglądał z niepokojem na Eichiego, zastanawiając się, jak wielką gafę palnął. Zastanawiał się, jak mógłby wybrnąć z tej sytuacji, gdy ostatecznie Eichi przerwał milczenie.
— To był mój brat — powiedział cicho.
— Był?
Eichi kiwnął głową.
— Nie był zbyt zadowolony z tego, że musiał się mną zająć. To on jako pierwszy stwierdził, że musiała zajść jakaś pomyłka, chyba mnie nie lubił. Chociaż teraz nie mam pewności…
— A… co się stało? — zapytał Benedicto z wahaniem. Nie był pewien, czy chciał poznać odpowiedź.
— To było w czasie bitwy o Labirynt. On… osłonił mnie.
Och… Więc o to chodziło. Benedicto nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Eichi dostrzegł jego minę.
— Nie musisz mnie pocieszać — powiedział. — To było już kilka lat temu. Co prawda czasem nadal się zastanawiam, czemu się dla mnie poświęcił…
— Ostatecznie pewnie wcale cię nie nienawidził.
— Może, ale jednak… Nachodzą mnie myśli, co by było, gdyby tego nie zrobił.
— Ale zrobił — uciął Benedicto. — Dzięki niemu jesteś tu i możesz mi o tym opowiadać.
Ta rozmowa bynajmniej nie pomogła Eichiemu, który przez resztę dnia chodził raczej ponury. Benedicta ani trochę to nie dziwiło — może i wiedza o tym, kiedy klątwa znowu uderzy, była przydatna, ale on sam wolałby wiedzieć, co się wydarzy, a niekoniecznie kiedy. Pod tym względem jego klątwę łatwiej było opanować… A przekleństwo Eichiego mogło być w zasadzie wszystkim.
Wieczorem przy ognisku panował nastrój dziwnego podniecenia — oczywiście, herosi mieli nadzieję na rozróbę. Benedicto jakoś nie podzielał ich nastroju i nie miał ochoty siedzieć z nimi aż do końca. Skinął na Eichiego, a ten z wdzięcznością przyjął propozycję powłóczenia się jeszcze gdzieś przed pójściem spać. Pochodzili chwilę po okolicy, aż dotarli w stronę domków. Benedicto chciał już życzyć mu dobranoc, ale Eichi wcale nie wyglądał, jakby chciał się z nim żegnać. Pociągnął go ku Jedynce.
— Co robisz? — zdziwił się Benedicto.
— Chodź ze mną — odparł Eichi zagadkowo.
Benedicto dał się poprowadzić do domku Zeusa i zamknął za nimi drzwi. Spojrzał wyczekująco na Eichiego.
— Zostań ze mną — poprosił syn Ateny.
— To znaczy?
— Nie wracam na noc do Szóstki. Chcę być z tobą.
Benedicto odniósł wrażenie, że temperatura wewnątrz podniosła się o kilka stopni.
— Tutaj? — upewnił się. — Przez całą noc? Tylko ty i ja?
Eichi ujął dłonie Benedicta w swoje.
— Nie chcę być sam.
— Nie będziesz. Jestem z tobą. Tak, jak tylko potrzebujesz.
— Dziękuję. Dobrze, że cię mam… I że mogę na ciebie liczyć.
Benedicto uśmiechnął się na te słowa. Teraz jemu też już nie widziało się wracać do Dziesiątki.
XL Zróbmy to[]
UWAGA! W tym rozdziale jest scena NSFW, jeśli chcesz ją pominąć, skończ, gdy dojdziesz do cytatu z tytułu rozdziału.
Krótka, niezobowiązująca rozmowa już dawno się urwała i teraz obaj siedzieli na podłodze w ciszy. Na ogół Eichiemu nie przeszkadzało milczenie u boku Benedicta, ale teraz chciał z nim porozmawiać o czymś, co go już od pewnego czasu nurtowało. Teraz była idealna okazja… Ale słowa nie chciały mu przejść przez gardło.
— Coś cię dręczy, prawda? — odezwał się wreszcie Benedicto.
To zachęciło Eichiego do mówienia.
— Co, jeśli Lizzie miała rację? — zapytał. — Jeśli klątwa znowu uderzy w emocje?
— Nie możesz mieć pewności — zauważył Benedicto.
— W zeszłym roku nic nie wskazywało na to, że stanie się to, co się stało — przypomniał mu Eichi. — Nie sądziłem, że właśnie wtedy uświadomię sobie, co do ciebie czuję i że wywołam reakcję twojej klątwy…
— No właśnie, nasze klątwy zaatakowały razem, dlatego stało się tak, a nie inaczej. A co musiałoby się stać, żeby znowu chodziło o nas?
— Klątwa zawsze znajdzie sposób. Boję się, tak cholernie się boję…
— Czego?
— Co, jeśli naprawdę coś się stanie? Coś, co znowu nas poróżni tak, że już tego nie odkręcimy? Albo… — Nie, tej myśli nawet nie chciał do siebie dopuścić. Nie chciał myśleć o tym, że Benedictowi mogłoby się coś stać. — Może się tyle rzeczy wydarzyć, ta klątwa już dobrze mnie zna! Uderzy tak, żeby bolało jak najbardziej!
— Eichi! — zawołał Benedicto. — Zachowujesz się tak, jakbyś myślał, że przez jakąś głupią klątwę nagle będziemy chcieli ze sobą zerwać! Naprawdę sądzisz, że to możliwe?
Eichi nie odpowiedział od razu. Właściwie to wcale nie słowa Lizzie podsunęły mu myśl o tym, że mogłoby wydarzyć się między nimi coś złego. Myślał o tym już wcześniej.
— A ty naprawdę sądzisz, że to niemożliwe? Oddalamy się od siebie. Musiałeś to zauważyć.
— Teraz jest rok szkolny i mamy dużo pracy, to wszystko…
— Nieprawda. Dobrze wiesz, że nie o to chodzi.
Znowu zamilkł. Właściwie to nie nie bardzo wiedział, co dokładnie było na rzeczy, to było tylko niejasne uczucie. A on niestety nierzadko miał problem z wyrażaniem uczuć.
— To o co?
Eichi spojrzał Benedictowi w oczy.
— Mam wrażenie, że ode mnie uciekasz — wyznał. — Jeśli coś źle zrobiłem, to powiedz mi to! Nie chcę się musieć domyślać.
— Tu nie chodzi o ciebie, tylko o mnie…
— To naprawdę brzmi, jakbyś chciał ze mną zerwać — prychnął Eichi. — To znaczy… Ech…
Myśl, że te słowa mogłyby okazać się prawdą, była nie do zniesienia. Nie, to nie mogło się dziać. Jakim cudem dopuścili do tego, żeby ta rozmowa w ogóle miała miejsce?
— Nie to mam na myśli! — żachnął się Benedicto. — Powinienem był powiedzieć ci wcześniej. Nie mówiłem, bo bałem się, że źle to odbierzesz i to było najgłupsze, na co mogłem wpaść.
— Czego mi nie powiedziałeś? — zapytał Eichi podejrzliwie.
— Twoje wrażenie, że się od siebie oddalamy… Ono niekoniecznie jest fałszywe.
Jeśli to miało sprawić, żeby poczuł się lepiej, to nie bardzo to Benedictowi wyszło. Nie przerywał mu jednak, bo jak się wielokrotnie przekonał, lepiej było mu dać dokończyć.
— Bo… Aż wstyd mi to teraz mówić… Miałem wrażenie, że staliśmy się od siebie zbyt zależni.
— Zależni? Co masz na myśli?
— Być może ty tego tak nie odczułeś… W końcu jesteś w obozie od lat, wszyscy cię znają i lubią. A ja, odkąd tu przybyłem, to przebywam niemal tylko z tobą. I bałem się, że zatracę siebie.
Och… Więc o to chodziło. Teraz, gdy Benedicto tak to mówił, to rzeczywiście nabierało to sensu, nawet był w stanie zrozumieć jego tok myślenia.
— Dlatego chciałeś się zdystansować?
— Właśnie tak. — Benedicto kiwnął głową. — Nie chciałem ci mówić, bo bałem się, że uznasz, że to twoja wina. Ale głupio zrobiłem, mogłem ci powiedzieć od razu. Nie wiem, czemu myślałem, że zatajenie prawdy będzie dobrym pomysłem.
— Czyli wcale nie stałem się zbyt męczący? — upewnił się. — Bo już myślałem, że o to chodzi. Bo ciągle ci nawijałem o tym samym…
— No dobra, trochę męczyłeś — przyznał Benedicto. — Ale na pewno nie tak bardzo, żebym miał cię zupełnie dość. Nigdy nie będę miał cię dość.
Eichi odetchnął z ulgą.
— Czyli wcale nie chcesz ze mną zerwać?
— Nie ma mowy — oświadczył Benedicto. — Jesteś dla mnie zbyt ważny. Ale i tak przepraszam za to wszystko, co musiałeś sobie przeze mnie pomyśleć.
— Teraz wszystko już w porządku — powiedział cicho Eichi. — Znaczy… Tak mi się wydaje. Chociaż i tak boję się tego, co przyniesie jutro.
— Nie zadręczaj się tym tak. I tak nie masz na to wpływu.
— Fatum nie oszukam…
— No właśnie. — Benedicto milczał przez chwilę. — Chodźmy może już spać… Wiem, że to wszystko cię dręczy, ale nic ci nie pomoże, jeśli na dodatek się nie wyśpisz.
Benedicto wstał i pomógł podnieść się Eichiemu, chociaż ten uczynił to dosyć niechętnie. Wcale nie miał ochoty się jeszcze kłaść. Wiedział, że i tak nie zaśnie, nie ze wszystkimi myślami, które kłębiły mu się w głowie. Noc przed uderzeniem klątwy niemal zawsze okazywała się bezsenna. A poza tym, gdyby chciał spać, to nie prosiłby Benedicta o towarzystwo.
Spojrzał mu w oczy, błyszczące w świetle księżyca. Niemal automatycznie się uśmiechnął. Nie znał nikogo innego, kto by tak na niego działał, na czyj widok nachodziły go myśli, o które nigdy wcześniej by się nie podejrzewał. O tak, wcale nie zamierzał iść spać. Chciał wykorzystać tę noc najlepiej, jak był w stanie. Teraz był właściwy moment, ten, na który tak długo czekał.
Oparł dłonie na ramionach Benedicta i pchnął go delikatnie ku ścianie. Przysunął się do niego, tak, że dzieliły ich tylko ubrania. Serce zabiło mocniej w jego piersi. Tak, właśnie o tym marzył. Wspiął się na palce, by obdarzyć go długim, niespiesznym pocałunkiem. Choć Benedicto się zawahał, to jednak odwzajemnił go z pasją.
— To mi nie wygląda na kładzenie się do łóżka — zauważył, odsuwając się tylko odrobinkę.
— Za chwilę się w nim znajdziemy — mruknął Eichi w odpowiedzi. — Choć być może nie w tym sensie, który masz na myśli.
Ponownie złączył ich wargi, a jego ręka powędrowała niżej, aż znalazła się pod koszulką Benedicta. Z przyjemnością błądził chwilę po jego brzuchu, wyczuwając każdy mięsień pod palcami. Był pewien, że ten już zrozumiał, do czego Eichi dążył.
— Jesteś pewien, że tego chcesz? — zapytał.
— Właśnie tak. — Nic nie mogło już zmienić jego zdania. — Dobrze wiesz, jak bardzo cię pragnę. Marzę o tym od tak dawna…
— I chcesz to zrobić? Właśnie teraz?
— A ty chcesz?
— Nie wiem, czy w ogóle minęła północ…
Taką drobnostką Eichi nie zamierzał się przejmować. Zresztą i tak nie stanowiło to problemu. Nie w jego przekonaniu.
— Jeśli faktycznie liczymy czas od moich narodzin, to przynajmniej od trzech godzin na pewno możemy — powiedział. — Gdybym był dokładny, w Stanach powinienem obchodzić urodziny ósmego.
— To czemu klątwa atakuje dziewiątego?
— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem — przyznał. — A teraz nie chcę nad tym myśleć.
Jego ręka powędrowała niżej. Zatrzymał się jednak, gdy wyczuł materiał spodni. W końcu jeszcze nie usłyszał najważniejszego słowa.
— Mogę? — zapytał.
W odpowiedzi Benedicto złapał Eichiego za rękę i poprowadził ją tam, gdzie chciała trafić.
— Zróbmy to.
Jeszcze nigdy takie krótkie zdanie nie ucieszyło go aż tak. Tyle czekał na ten moment! Tyle nocy spędził na marzeniach, których nie mógł zrealizować. Tyle razy bezskutecznie szukał satysfakcji sam ze sobą, lecz za żadnym jej nie znalazł. Tylko Benedicto mógł mu ją dać.
Nie bardzo wiedział jednak, co robi. Po raz kolejny przekonywał się, że rzeczywistość niewiele miała wspólnego z wyobraźnią.
— To trochę żenujące — mruknął. — Chcę… Tak bardzo chcę…
— Wiem — odparł Benedicto znacząco. — Czuję to.
— Ale… — Eichi aż się roześmiał. — Teraz, gdy się zgodziłeś, to aż nie wiem, od czego zacząć!
— Mamy całą noc, w końcu do tego dojdziemy.
Eichi nagle poczuł się wyjątkowo niepewnie. Co, jeśli znowu im nie wyjdzie? Jeśli znowu pojawi się jakaś bariera, która nie pozwoli mu się po prostu tym wszystkim cieszyć? Nie, nie chciał tak! Tym razem musiało im się udać!
Wrócił do tego, co wychodziło mu najlepiej, czyli pocałunków. Wiedział, że w ten sposób jeszcze dużo czasu zajmie mu dobranie się do tego, czego chciał najbardziej, ale jednak to był dobry sposób, by dodać sobie odwagi. Benedicto w odpowiedzi objął go, ale na tym nie spoczął — pociągnął go za sobą, aż znaleźli się tuż przy łóżku. Eichi przeczuwał, dokąd to zmierzało i bynajmniej się nie pomylił. Materac ugiął się pod jego ciężarem.
— To jakiś żart — powiedział. — Znowu ja na dole?
— Chcesz odwrócić sytuację?
Prowokacja ukryta w tym pytaniu nie uszła uwadze Eichiego.
— A żebyś wiedział.
Jakaś jego część wcale nie chciała odwracać sytuacji, ale ta, której rzucono wyzwanie, zwyciężyła. Benedicto mógł być sobie większy i silniejszy, jednak nie miał szans z jego desperacją. Musiał mu się poddać. Eichi wreszcie mógł spojrzeć na niego z góry.
— Tak lepiej, dużo lepiej.
— A myślałem, że jednak tego nie zrobisz.
— Tak bardzo mnie nie znasz? — zamruczał Eichi tuż przy jego uchu. — Nie zniósłbym uległości.
Teraz już nie ograniczał się do jego twarzy. Zanim się obejrzał, już odkrywał Benedicta, centymetr po centymetrze. Zamierzał poznać go całego, nic nie mogło się przed nim ukryć. Koszulka nie stanowiła żadnej przeszkody — jej pozbyli się najpierw. Mimowolnie wspomnienia Eichiego powróciły do pierwszego razu, gdy miał okazję oglądać jego nagi tors. Jeszcze w zoo, jeszcze zanim przyznał się przed sobą do wszystkiego… To były dobre czasy, ale teraz było jeszcze lepiej.
Robiło się coraz goręcej i czuli to obaj. Każde jęknięcie Benedicta tylko bardziej podniecało Eichiego, a jeszcze nawet nie obnażył się całkowicie. Oczywiście w końcu chciał to zrobić… Nie zamierzał jednak zbyt szybko przejść do rzeczy. Mieli czas. Całe mnóstwo czasu, żeby się sobą nacieszyć. Ale jednak… Z każdą chwilą chciał coraz więcej.
Wreszcie znalazł się na tyle nisko, że nie było co dłużej zwlekać. Chciał go zobaczyć, chciał go dotknąć, chciał go pieścić, aż wreszcie się nasyci. Teraz nie miał już żadnych oporów. Uwolnił Benedicta od krępujących go spodni, a i bokserki już długo nie odgradzały Eichiego od męskości, której od tak dawna pożądał. Przez moment żałował, że było tak ciemno, bo ledwo cokolwiek widział. Zmysł dotyku działał jednak bez zarzutu.
Niby dziecko zaciekawione nową zabawką, badał go uważnie, z początku dość nieśmiało. Był twardy, tak jak on sam, ale grubszy, niż się spodziewał. Nagle przeszło mu przez myśl, że niepotrzebnie tak upierał się przy dominacji, nie chciał jednak znowu zmieniać zdania, nie tej nocy. Wreszcie poruszył ręką pewnie i dość raptownie. Benedicto jęknął w wyrazie protestu.
— Nie tak gwałtownie — odezwał się. — Trochę wolniej, nigdzie się nam nie spieszy.
— Wybacz… To po prostu moje przyzwyczajenia.
Bo tak w istocie było — sam preferował bardziej energiczne ruchy. Ale skoro Benedicto wolał delikatniejszy dotyk… Eichi pohamował się i już po chwili został wynagrodzony. Teraz synowi Afrodyty wyraźnie się podobało, a to zdecydowanie pochlebiało Eichiemu. Zabawiał się jeszcze tak przez chwilę, rozkoszując się nie tylko uczuciami pod palcami, ale też każdą reakcją Benedicta, choćby niemal niezauważalną.
— Chcesz już teraz dokończyć? — zapytał Benedicto nagle.
Eichi w pierwszej chwili nie zrozumiał, o co mu chodziło.
— To znaczy?
— Chcesz tylko mnie zadowolić? Co z tobą?
Chwilę rozważał to pytanie. Dłoń jakby podążyła za jego myślami.
— To chyba dobry moment — uznał. — Chociaż wiesz, to w ogóle jest dziwne… Jakoś tak myślałem, że instynkt mnie poniesie, że dobrze będę wiedział, co w danym momencie zrobić…
— Jak mógłbyś wiedzieć, skoro nigdy tego nie robiłeś?
— No bo… — Westchnął. — Tak by się wydawało…
— Nieważne, co się wydaje! Wiesz co, tak chyba nawet jest lepiej.
— Naprawdę?
— Perfekcja jest przereklamowana — oświadczył Benedicto. — Nawet najbardziej doświadczony kochanek nie mógłby się z tobą mierzyć, wiesz?
— A skąd to wiesz?
— Chcę twojej niewiedzy. Twojej niezręczności, twojej nieidealności. Chcę ciebie. To jest w tym wszystkim najfajniejsze. Zresztą… Sam też nie mam pojęcia, co robimy. Dlatego to takie przyjemne. Razem się siebie nauczymy, co ty na to?
— Skoro tak to ujmujesz, to zgoda.
Miczał przez chwilę, niemal od niechcenia sięgając palcami tam, gdzie tylko mógł. Benedicto wyczuł jego wahanie.
— Właściwie to jestem ciekaw jednego — powiedział. — Jesteś przygotowany? To znaczy… Nie zrozum mnie źle, ale chyba jednak nie chciałbym robić tego na sucho.
To akurat nie stanowiło problemu. Przeczuwając, że ten moment kiedyś nastąpi, Eichi pewien czas temu ukrył pod łóżkiem wszystko, co mogło być im potrzebne. Oczywiście trochę ryzykował, ale wątpił, że ktoś mógłby szperać akurat tutaj, jeśli nie wiedział o kryjówce.
— Wolałem nie nosić tego w kieszeni — wyjaśnił. — Jakby ktoś to zobaczył…
— …wtedy nie spuściliby nas z oczu.
— Dokładnie.
Chociaż był absolutnie pewien, że chciał to zrobić, że o to właśnie od samego początku mu chodziło, to znowu się zawahał.
— Stresujesz się, co? — dostrzegł Benedicto.
— Trochę…
— Ja też tego chcę. Niczym się nie martw.
Eichi podniósł się, chcąc wreszcie przejść do rzeczy, a niemal w tym samym momencie Benedicto też usiadł. Przyciągnął go do siebie i przywarł do jego ust. Po tym niespodziewanym pocałunku jego ręce powędrowały do pasa Eichiego. Ten pozwolił mu się rozebrać.
— Chcę tego tak samo, jak ty — zamruczał Benedicto. — Chcę cię poczuć w sobie.
Te słowa dodały mu odwagi.
— Skoro tak, to jak mógłbym nie spełnić tego życzenia?
Teraz już się nie wahał, teraz nic nie mogło go powstrzymać. Już żadna bariera dla niego nie istniała, teraz dwa ciała stały się jednością. Z każdym pchnięciem Eichi coraz bardziej zatracał się w euforii, nic innego go nie obchodziło. Dawał upust temu wszystkiemu, co się w nim kotłowało, tym wszystkim emocjom, pragnieniom, które spędzały mu sen z powiek.
Nie był pewien, czy jęczał, czy już krzyczał, czy może to był Benedicto, ale to nie miało żadnego znaczenia. Teraz mógł i całemu światu wykrzyczeć, jak wielka była jego miłość, jego rozkosz. Finał się zbliżał, lecz wcale nie był pewien, czy chciał już kończyć. Czy jednak nie wolał trwać w napięciu, w oczekiwaniu może i nerwowym, ale w pewien sposób przyjemnym.
Zbyt późno podjął decyzję. To stało się nagle, błogość rozlała się po całym jego ciele, a on wiedział jedno: jeszcze nigdy nie zaznał takiej przyjemności.
„Więc to tak wygląda niebo”.
Ku jego rozczarowaniu trwało to tylko chwilę. Powrócił na ziemię, powoli również docierało do niego, co się stało. Skończył szybciej niż Benedicto, który dopiero, gdy Eichi się cofnął, zorientował się w sytuacji. Ale Eichi nie zamierzał mu jeszcze odpuścić, postanowił dopomóc mu ręką.
Wystarczyło tylko kilka śmiałych ruchów. Choć mało było widać, to jednak Eichi doskonale wiedział, że to już. I to nie tylko dlatego, że miał teraz zupełnie mokrą dłoń. Zduszony okrzyk, choć niedługi, mówił wszystko.
— I jak? — zapytał, gdy już dał Benedictowi nacieszyć się chwilą.
— Nie mam słów — odpowiedział Benedicto.
— Jakieś muszą być.
— Uwierz mi, nie ma. Choćbym przejrzał cały słownik, to nie znajdę takiego, które byłoby dobre. A teraz chodź tu do mnie, chcę cię bliżej.
Wyciągnął zapraszająco rękę, a Eichi ją pochwycił, tą wciąż brudną dłonią, co Benedictowi bynajmniej nie zdawało się przeszkadzać. Położył się na nim, już nic ich nie dzieliło. Mógł całkowicie chłonąć ciepło jego ciała, mógł poczuć jego zapach — woń potu ani trochę mu nie przeszkadzała. W końcu to był Benedicto, jego Benedicto, spełnienie jego snów. Uśmiechnął się szeroko.
— Naprawdę to zrobiliśmy — szepnął. — Nawet nie wiesz, jak się cieszę…
— To najlepsze, co mogło nam się przytrafić tej nocy — zgodził się Benedicto. — Ale powiedz mi… Od początku to planowałeś? Wiedziałeś, że tak się skończy?
— Poniekąd — przyznał Eichi. — Właściwie to bardziej miałem nadzieję. I widzisz, przekonałem cię. Niczego nie żałuję.
Benedicto w odpowiedzi pocałował go.
— Powtórzmy to kiedyś.
— Zgoda, tylko w dzień — poprosił Eichi. — Chciałbym cię lepiej widzieć. Noc może i jest klimatyczna, ale chcę cię oglądać w pełnej okazałości.
— Tutaj to chyba średnio możliwe — zauważył Benedicto. — Ale popieram. Kiedyś zrobimy to w dzień, kiedy będziemy mogli nacieszyć sobą oczy.
— Nie żeby tobie to robiło aż taką różnicę…
— Robi. I to wielką. Szaleję za tobą, Eichi. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi się podobasz, jak bardzo chcę cię oglądać zawsze i wszędzie.
Eichi nie zamierzał się z nim kłócić i to nawet nie tylko dlatego, że pochlebiały mu te komplementy, ale też przez fakt, że zrobił się senny. Ziewnął głośno.
— Teraz już pójdziesz spać? — zapytał go Benedicto.
— Niech będzie — zgodził się.
To była pierwsza od wielu lat noc przed dniem klątwy, którą przespał spokojnie.
XLI Mam złe przeczucia[]
Benedicto obudził się, gdy na dworze robiło się już widno. Przypomniał sobie wszystko, co wydarzyło się w nocy i być może pomyślałby, że tylko mu się to śniło, gdyby nie fakt, że Eichi nadal leżał przy nim, kompletnie nagi, wtulając się w niego z ufnością. Więc to prawda, parę godzin temu rzeczywiście przeżyli swój pierwszy raz… W głowie kłębiło mu się mnóstwo bezładnych myśli, a teraz była najlepsza pora, by sobie je nieco poukładać.
Odkąd tylko Eichi zaproponował mu spędzenie tej nocy razem, czuł, co się święci, ale wcale nie był pewien, czy to był dobry moment, patrząc na to wszystko, co ostatnio się między nimi działo. Ale Eichi sam nawiązał do tego tematu, prowokując Benedicta do wyjawienia wszystkiego. I za to był mu wdzięczny. Za oczyszczenie atmosfery, za stworzenie okazji do czegoś więcej, za śmiałość, która ostatecznie go przekonała. Wiedział, że podjął dobrą decyzję, mówiąc temu pomysłowi „tak”.
Przypuszczał, że będzie musiał przejąć inicjatywę, jednak Eichi po raz kolejny go zaskoczył. Nawet nie chciał słyszeć o byciu na dole, tak stanowczo się temu sprzeciwił. Jeśli zaś o niego chodziło, mógł być wszędzie, choć nie ukrywał, że chętnie zdominowałby Eichiego, sprawiłby, żeby to on błagał o więcej. Obiecał sobie, że kiedyś o to zawalczy.
Teraz zastanawiał się, co zrobić. Nie chciało mu się już spać, najchętniej wstałby i jak najszybciej zakradłby się do swojego domku, by nikt nie miał szans poznać prawdy, ale jednak nie chciał budzić Eichiego. Chociaż z drugiej strony, gdyby zostawił go tu samego, śpiącego w złym domku, gołego jak święty turecki, a ktoś by go tak zastał… To już doszedł do wniosku, że wolał zostać z nim.
Po paru minutach tych rozmyślań Eichi poruszył się i otworzył oczy. Przez chwilę wyglądał, jakby nie bardzo wiedział, gdzie w ogóle był. Benedicto nie powstrzymał się, żeby pogłaskać go po włosach.
— Dzień dobry — przywitał się. — Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.
— Ach, no tak… Dzięki… — wymamrotał Eichi, który najwyraźniej już zorientował się w sytuacji. — I cześć. — Zaraz potem ziewnął przeciągle. — Nienawidzę tego momentu, gdy trzeba wstać — mruknął. — Wolałbym się wylegiwać.
— Musimy się chyba pozbierać, zanim wszyscy zorientują się, że coś jest nie tak.
— Nie wróciliśmy na noc — przypomniał mu Eichi. — To już wystarczający dowód na to, że coś jest nie tak. Więc równie dobrze możemy tu jeszcze poleżeć przez chwilę.
Benedicto zgodził się i w ten sposób upłynęło kolejnych kilka minut, w których leżeli w milczeniu, ciesząc się swoją obecnością. Przyszło mu na myśl, że może za kilka lat, gdy już będą niezależni, będzie tak codziennie. Codziennie będą kłaść się razem do łóżka, codziennie będą razem wstawać… Szkoda, że jeszcze nie był na to czas. Nadal byli w Obozie Herosów, a to oznaczało, że noce takie jak ta nie mogły przydarzać się często, a i ta za chwilę pozostanie tylko wspomnieniem. Poruszył się, chcąc dać Eichiemu do zrozumienia, że muszą już wstawać.
Eichi niechętnie się podniósł i natychmiast się wzdrygnął. Pod kołdrą może i było ciepło, ale w domku panował chłód, charakterystyczny dla grudnia. Benedicto jednak nie na to zwrócił największą uwagę, tylko na fakt, że teraz było na tyle jasno, że bez przeszkód mógł oglądać jego ciało. Sześć lat trenowania w Obozie Herosów nie poszło w las; widział mięśnie delikatnie rysujące się pod skórą. Eichi zauważył jego spojrzenie.
— Podoba ci się? — zapytał z łobuzerskim uśmiechem, chyba zapominając, jak zimno mu było jeszcze przed chwilą.
— Nie wiem, jakim cudem bycie takim gorącym jest legalne — przyznał Benedicto.
— I mówisz to ty, ze swoją idealną sylwetką?
— Dla mnie ty jesteś idealny.
Nie był pewien, do czego to zmierzało. Sam również usiadł, nadal nie powstrzymując pokusy pożerania Eichiego wzrokiem. Znalazł się bliżej, rękami objął go w pasie. Eichi obdarzył go znaczącym spojrzeniem.
— Chcesz powtórkę?
— Nie mam pojęcia — przyznał Benedicto. — Powinniśmy się zbierać… Ale mam ochotę tak tu z tobą siedzieć na zawsze i się tobą zachwycać.
— W końcu nas tu znajdą — przypomniał Eichi. — Jeśli nas przyłapią w trakcie, to już nie wymyślimy żadnej wiarygodnej wymówki.
Benedicto rozważał możliwości. Najbezpieczniejszą opcją było po prostu się zebrać i postarać się, by jak najmniej osób zorientowało się, że byli nieobecni. Ale jednak korciło go jeszcze się z Eichim trochę zabawić. Teraz, gdy już odkrył, jak wielką przyjemność mu to sprawiało, nie miał ochoty tak po prostu rezygnować z tej możliwości.
— Kusisz… Tak bardzo kusisz…
— Mówisz?
— Robisz to specjalnie!
— Może i tak — odparł Eichi, nadal uśmiechając się szeroko. — Jedno słowo i jestem twój.
— Czasem zastanawiam się, skąd w tobie tyle chuci… Taki mały, a taki niewyżyty.
— To wszystko twoja wina. To ty mnie tak rozpalasz.
— Wina? Jak to…
Eichi przerwał mu pocałunkiem, tak zachłannym, jak jeszcze nigdy dotąd. Zaskoczył Benedicta tak, że ten nawet nie zdążył zareagować.
— Wiesz, co? — odezwał się Eichi, gdy pozwolił Benedictowi nabrać powietrza. — Właściwie wiem, że lepiej byłoby się pozbierać…
— Ale nie chcesz?
— Wolałbym się nie przekonywać, co klątwa ma dziś dla mnie w zanadrzu. Wolałbym siedzieć tutaj i kochać się z tobą cały dzień.
— To niemożliwe, dobrze o tym wiesz — przypomniał mu Benedicto. — Sam mówiłeś, że nas tu w końcu znajdą.
— No wiem… — westchnął Eichi. — Dobra, masz rację. Lepiej skończyć, póki jeszcze potrafię się opanować.
Powiedział to z wyraźnym żalem i Benedicto nawet go rozumiał. Sam nie był całkiem zadowolony z obrotu wydarzeń, bo wizja spędzenia z Eichim jeszcze kilku bardzo prywatnych chwil bardzo go pociągała. Jednak dobrze wiedział, że wkrótce wszyscy zaczną ich szukać, a poza tym zdawał sobie sprawę z tego, że klątwa tak czy siak znajdzie sposób, żeby dosięgnąć Eichiego, a w sumie nie bardzo widziało mu się, żeby zaskoczyła ich w łóżku.
Eichi obdarzył Benedicta jeszcze jednym krótkim pocałunkiem, po czym w końcu zwlókł się z łóżka i odszukał kolejne części ubrania, rozrzucone wokół. Benedicto, chcąc nie chcąc, uczynił to samo, a główną zaletą założenia czegoś na siebie było częściowe ogrzanie się. Jednak na ubraniu się nie mogli spocząć — musieli jeszcze trochę posprzątać.
— Pościel nie jest brudna. — Eichi odetchnął z ulgą. — Chociaż tyle dobrze…
Wystarczyło tylko ją wygładzić i ułożyć tak, by sprawiała wrażenie, że w tym łóżku już od dawna nikt nie leżał. Efekt okazał się całkiem zadowalający i pozostał już jedynie jeden detal.
— Mam nadzieję, że w śmietnikach nikt nie grzebie…
Benedicto zerknął na Eichiego wpatrującego się ze zmieszaniem w zużytą prezerwatywę. Tak, jeśli ktoś by to znalazł, to mogłyby się pojawić niezręczne pytania.
— Spalmy ją w ogniu piekielnym — rzucił Benedicto, pół żartem, pół serio.
— Ta, jeszcze najlepiej wrzućmy do ogniska przed domkami — odparł Eichi sarkastycznie. — Nie no, chyba po prostu ją wyrzucę, może nikt się nie zorientuje. A jeśli tak, to już trudno. Być może nie domyślą się, że to my.
Benedicto był za to pewien, że zdecydowanie wszyscy domyślą się, że to oni. Ale lepszego planu nie miał. Rozejrzał się jeszcze raz po domku, by upewnić się, że już o niczym nie zapomnieli, nie powstrzymał pokusy i spróbował nieco przygładzić włosy Eichiego, po czym ostatecznie uznał, że mogli już wyjść. Zdecydowali się jednak nie wychodzić jednocześnie — jeśli ktoś miałby ich zobaczyć, to lepiej osobno. Najpierw pozwolił więc wyjść Eichiemu, a sam jeszcze chwilę pochodził po wnętrzu. Wreszcie, gdy minęło z pięć minut, sam otworzył drzwi i znalazł się na zewnątrz. Było chłodno, choć nie nadzwyczajnie zimno i mógłby to być całkiem przyjemny dzień, gdyby nie zdawał sobie sprawy z tego, że najpóźniej za kilka godzin klątwa Eichiego znowu przypomni o swoim istnieniu.
Ale, o dziwo, dzień przebiegał całkiem spokojnie. Nikomu nie stała się krzywda (płytkie zranienie w trakcie treningu szermierki nie podchodziło pod krzywdę), obozu nie napadły potwory, z nieba nie spadł meteoryt, a na dodatek nikt nawet nie zadawał pytań w związku z ich nocną nieobecnością. Uwadze Benedicta nie uszły jednak znaczące spojrzenia rzucane mu zwłaszcza przez jego rodzeństwo. Czyżby wiedzieli albo domyślali się, co się wydarzyło?
Benedicto przypuszczał, że ten spokój w ciągu dnia to była cisza przed burzą, ale nawet przy ognisku nic się nie zadziało. Ogień nikogo nie pochłonął, nikogo nie zamordował głos Marcusa, Eichi nie zniszczył niczyjej reputacji przez oskarżenie go o kradzież… Ale widział, że syna Ateny to bynajmniej nie cieszyło i domyślał się, czemu.
— To jest naprawdę dziwne — powiedział Eichi po ognisku. — Naprawdę nic się nie wydarzyło… Jeszcze nigdy tak nie było.
— Może Hera jednak zdjęła twoją klątwę, wtedy, gdy się od niej zwolniłeś? — podsunął Benedicto.
Eichi zaśmiał się ponuro.
— Wątpię, że to zrobiła. Raczej nie jest tak miła. Coś musiało się stać, ale martwi mnie, że nie wiem, co.
— A może chodzi o to zadraśnięcie przy treningu?
— Raczej nie… Wszystko już w porządku. No chyba że sugerujesz, że wdało się w nie zakażenie i za kilka godzin będę umierał na posocznicę.
Milczał przez chwilę, a Benedicto bezskutecznie próbował odgadnąć, o czym ten myślał. Był jedynie pewien, że nie o posocznicy.
— Mam nieodparte wrażenie, że chodzi o tę noc — powiedział Eichi w końcu.
— Ale nic złego się nie stało — zauważył Benedicto. — Obaj tego chcieliśmy.
— Wiele rzeczy mogło się stać.
— Niby jakie?
Eichi rozważał to pytanie przez moment.
— Może ktoś w obozie to odkryje i będzie niefajnie… Albo okaże się, że zabezpieczenia nie były wystarczające i złapiemy jakieś świństwo?
— Naprawdę w to wierzysz? To znaczy to pierwsze prędzej… A co do drugiego, wątpię, żeby któryś z nas w ogóle na coś chorował. No i prędzej to ty zaraziłbyś mnie. Znaczy chyba, w sumie nie jestem pewny.
— Właściwie nie wiem, tak gdybam. Byłbym spokojniejszy, gdybym wiedział, o co może chodzić.
— Dzień się jeszcze nie skończył — przypomniał mu Benedicto. — Zawsze możesz rozwścieczyć harpie sprzątające i sobie przed nimi pouciekać.
— To tak nie działa… Nie mogę wywołać klątwy celowo.
— Skąd wiesz?
— Raz spróbowałem.
— Naprawdę?
— Specjalnie zdenerwowałem nauczyciela, żeby dostać jakąś nieszkodliwą karę, ale akurat był w wyjątkowo dobrym humorze i nic mi nie zrobił, co aż mnie zdziwiło… A potem, gdy wracałem do domu, to myślałem o tym, nie zauważyłem lodu, poślizgnąłem się i złamałem nogę. Nie mogłem normalnie chodzić przez dwa miesiące.
Skwitował tę opowieść wzruszeniem ramion, jakby to było nic. Być może po tym wszystkim, co mu się przytrafiło, złamanie nogi w urodziny to rzeczywiście błahostka…
— To rzeczywiście trochę słabo — stwierdził Benedicto. — W takim razie nie mam więcej pomysłów.
— Ja też nie. Ale mam złe przeczucia.
— Nic z tym nie zrobisz…
— No wiem… — Wcale nie był z tego zadowolony. — No nic… Chyba będę się zbierał. Wątpię, że zasnę, ale mogę chociaż się położyć.
Benedicto pocałował go na dobranoc i chwilę patrzył za nim, aż zniknął we wnętrzu swojego domku. Sam podążył do Dziesiątki.
XLII Herosi są tylko w mitach[]
„Dlaczego dałem się w to wrobić?” — pomyślał Eichi po raz tysięczny w ciągu tego dnia.
Stał właśnie przed nowoczesnym budynkiem, w którym nigdy w życiu nie rozpoznałby szkoły, gdyby nie powiedział mu tego Elias, mały, gruby satyrek, z którego winy w ogóle się tu znalazł. Chociaż to i tak nie on był najgorszym elementem całej tej sytuacji, a Lizzie, bez przerwy o czymś nawijająca. Żałował, że nie wziął ze sobą zatyczek, bo już powoli zaczynała go boleć od tego głowa.
Nowa misja, na której znalazł się zdecydowanie wbrew własnej woli, miała polegać na bezpiecznym przetransportowaniu nowo odkrytego herosa do obozu, bo oczywiście potwory już zaczęły podążać jego śladem. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby Elias nie oświadczył, że do tej misji potrzebuje akurat Lizzie. Sam nie zdołał przekonać tego wyjątkowo upartego osobnika do współpracy i uznał, że tylko córka Hefajstosa ma jakiekolwiek szanse. Ale nikt o zdrowych zmysłach nie wysłałby Lizzie samej na misję, toteż trzeba było jej dobrać towarzysza. Andrew nie mógł się wybrać, bo akurat złapał grypę, a wszyscy inni zdążyli się wystarczająco wcześnie wycofać, więc to przykre zadanie spadło na Eichiego.
Teraz wszyscy troje mieli wkroczyć na teren szkoły, ubrani w mundurki, które Elias zdobył przy okazji poprzednich wizyt. Przebranie się za uczniów oczywiście nie gwarantowało im powodzenia, ale miało jedną zaletę — Lizzie musiała zmyć swój krzykliwy makijaż i postawić na coś bardziej stonowanego, dzięki czemu przynajmniej tak nie torturowała biednych oczu Eichiego. On sam nie bardzo był do tego pomysłu przekonany, bo wątpił, że zdołają się wmieszać w tłum, a nawet gdyby, to jeśli ten heros rzeczywiście był tak uparty, jak Elias mówił, to przypuszczał, że przysłanie tu akurat Lizzie tylko bardziej go zniechęci.
— A właściwie czemu musimy wejść do szkoły? — zapytał w końcu. — Nie łatwiej byłoby zastać go w domu?
— To szkoła z internatem — wyjaśnił Elias. — Uczniowie spędzają na terenie szkoły większość czasu. To znaczy, za niedługo są święta, ale nie możemy tyle czekać.
Przeszedł przez bramę, a herosi podążyli jego śladem. Eichi starał się sprawiać naturalne wrażenie, ale miał wrażenie, że za chwilę na pewno wszyscy przenikną jego przebranie. Zresztą, nie chciało mu się wierzyć, że w szkole takiej jak ta nikt nie sprawdzał tożsamości przybyłych.
— Nie będziemy wchodzić do środka — uspokoił ich Elias. — Za chwilę będzie przerwa obiadowa, a wtedy wszyscy idą na stołówkę. Tam nie sprawdzają tożsamości.
Eichi domyślił się, że weszli jeszcze przed dzwonkiem, żeby nie zgubić się później przed tłumem uczniów. Lizzie natomiast niezbyt zdawała się ich słuchać i obracała głowę we wszystkie strony, jakby jeszcze nigdy nie widziała czegoś takiego.
— Niezła ta szkoła — powiedziała. — Ja chodziłam do jakiejś nudnej publicznej, była cała szara i śmierdziało tam.
Nikt nie odpowiedział na jej uwagę. Znaleźli się właśnie przed stołówką, ale jeszcze nie przekroczyli jej progu. Eichiemu wydało się dziwne, że w ogóle znajdowała się w osobnym budynku, a także fakt, że miała kilka pięter. Albo to była bardzo potężna stołówka, albo w tym budynku znajdowało się coś jeszcze. To drugie było bardziej prawdopodobne.
I wreszcie na horyzoncie zjawili się uczniowie. Nie żeby to jakoś ułatwiło im zadanie, bo teraz było ich tam mnóstwo i Eichi nie był pewien, jak mają wypatrzeć właściwą osobę. Mimo wątpliwości podążył jednak za Eliasem i Lizzie do stołówki. Tam, ku swojemu przerażeniu, musiał wziąć talerz z jakąś breją podejrzanie przypominającą wymiociny i nie pachnącą lepiej.
— Myślałem, że skoro to elitarna szkoła, to jedzenie będzie lepsze.
Zatykając nos i krzywiąc się, siadł obok swoich towarzyszy przy stoliku w rogu pomieszczenia, bynajmniej nie zamierzając jeść tego, co dostał. Szczerze mówiąc, wolał już głodować. Zresztą nie po jedzenie tu przyszli! Mieli znaleźć tego herosa, przekonać go do wybrania się z nimi do Obozu Herosów i tyle!
Spojrzał wyczekująco na Eliasa, ale ten nie zareagował. Dopiero Lizzie zwróciła uwagę satyra:
— Eichi chyba czegoś od ciebie chce, bo się na ciebie gapi jak na bardziej jadalny obiad.
Elias zerknął w jego kierunku.
— Nie powinniśmy szukać tego herosa? — odezwał się Eichi. — Siedzimy tu jak idioci.
— Zaufaj mi, za chwilę go znajdziemy — zapewnił go satyr.
Eichi nie bardzo uwierzył w to zapewnienie, ale po chwili przekonał się, że Elias jednak miał rację. W pewnym momencie bowiem uwagę wszystkich zwróciła kłótnia dwojga uczniów: potężnego chłopaka i urodziwej, choć niepotrzebnie aż tak wymalowanej dziewczyny (dogadałaby się z Lizzie, przeszło Eichiemu przez myśl).
— To tylko kolega! — zapierała się dziewczyna.
— Ta, bo ci uwierzę! — odkrzyknął chłopak.
— Zresztą nie wiem, co cię to w ogóle obchodzi, z kim się zadaję.
— Myślisz, że nie wiem, co wyrabiasz za moimi plecami?
— Nie sądzę.
Pogardliwe prychnięcie dziewczyny to było dla chłopaka zbyt wiele. Zamachnął się pięścią, wyraźnie chcąc ją uderzyć…
— Przeeepraszaaam! — rozległ się głośny wrzask.
Wysoka, koścista postać, która go wydała, miała wyraźne problemy ze złapaniem równowagi. Chwiejąc się, wpadła z impetem na chłopaka i odbiła się od niego, co wcale jej nie pomogło. Potknęła się o własne nogi i przewróciła, a breja, którą niosła przed sobą, w sposób łamiący prawa fizyki wylądowała na jej głowie. Widząc to przedstawienie, niemal wszyscy wybuchli śmiechem, nawet skłóceni chłopak i dziewczyna zdawali się zapomnieć o swoim sporze i zamiast tego skupili swoją uwagę na postaci rozciągniętej na ziemi.
Eichiemu jako jednemu z nielicznych nie było do śmiechu, obserwował raczej tę sytuację z konsternacją. Lizzie za to zaśmiewała się wniebogłosy, natomiast Elias uśmiechnął się z satysfakcją. Reakcja satyra zwróciła uwagę syna Ateny.
— Któreś z nich to ten heros, tak? — domyślił się.
— Ten, co leży na ziemi.
Eichi przyjrzał się bliżej poszukiwanemu przez nich herosowi, który upadł nie tak daleko ich stolika. Jego blond, niemal białe włosy całe pokrywała nieapetyczna breja, która ubrudziła też nieco mundurek. Kościste nogi wystawały spod spódnicy, zdecydowanie zbyt krótkiej i dziwnie do niego niepasującej. Po tych niezbyt długich oględzinach zyskał pewność, że trafili na dość oryginalną osobę.
Owa oryginalna osoba w końcu wstała, a breja spłynęła po jej plecach. Wcale nie wydawała się jednak szczególnie poruszona całą tą sytuacją. Nagle zwróciła spojrzenie prosto na ich stolik i zmarszczyła brwi.
— Znowu ty? — odezwała się do Eliasa.
— Witaj, Evelyn. — Satyr wyszczerzył się. — Co słychać?
— Już ci mówiłom, żebyś przestał mnie dręczyć! O cokolwiek ci chodzi, nie mam ochoty cię słuchać!
— A jednak rozmawiasz ze mną. Może się przysiądziesz?
Evelyn zerknęło na stolik i chyba dopiero teraz dostrzegło Eichiego i Lizzie.
— Tym razem przyprowadziłeś kumpli? — Skrzyżowało ręce na piersi i obrzuciło ich nieprzyjemnym spojrzeniem.
— Ja tu jestem przez przypadek… — wymamrotał Eichi, ale chyba nikt go nie dosłyszał.
— To ty jesteś tym herosem, którego mamy przekonać, żeby poszedł z nami do Obozu Herosów? — zapytała wprost Lizzie.
— Czyli wy jesteście tak samo szurnięci jak on, mam rozumieć?
— Może i tak — zgodziła się Lizzie — ale ty trochę też. Żeby do takich nóg zakładać spódnicę? — Zerknęła na kościste i bynajmniej nie ogolone nogi Evelyn. — Przydałyby ci się podkolanówki — oświadczyła po chwili.
O dziwo na twarzy Evelyn pojawił się cień uśmiechu.
— Zabawna jesteś — powiedziało. — Ale moja odpowiedź nadal brzmi „nie”. A tak nawiasem mówiąc, moje nogi są wspaniałe, nie wiem, o co ci chodzi.
— Na pewno nie chcesz się do nas przysiąść? — zaproponował Elias. — Porozmawiamy o tym, na spokojnie…
— Nie ma mowy.
Evelyn odwróciło się z wyraźnym zamiarem odejścia. Ale jednak stało w miejscu. Eichi wyczuł jego wahanie.
— To wszystko prawda — odezwał się, tym razem głośniej niż wcześniej. — I ty dobrze o tym wiesz.
Obserwował przez chwilę plecy tajemniczego herosa, aż nagle napotkał jego oczy, dziwnie niebieskie. Zaraz potem Evelyn przerzuciło wzrok na nich wszystkich, jakby speszyło je to bezpośrednie spojrzenie.
— Jesteśmy tacy jak ty — ciągnął Eichi, wskazując siebie i Lizzie. — Jesteśmy herosami.
— To wszystko jakieś bzdury — prychnęło Evelyn. — Herosi są tylko w mitach. Kimkolwiek jestem, na pewno nie herosem. A wy…
Zawiesiło głos, a Eichi nie był pewien, czy powstrzymywało się przed ich obrażeniem, czy raczej szukało w głowie jak najlepszej obelgi. Żałował też, że nie poszedł z nimi ktoś, kto faktycznie miał moce godne pokazania, bo zgadywał, że zdolności konstruktorskie Lizzie i jego oryginalny mózg nie mogły zbyt łatwo przekonać Evelyn. A poza tym to w ogóle Lizzie miała je przekonywać, nie on! A jak dotąd jedynym osiągnięciem córki Hefajstosa było narzekanie na nogi herosa.
— Ciebie też atakują potwory! — wypaliła nagle Lizzie. — Czemu miałyby to robić, jeśli jesteś zwykłym człowiekiem?
Evelyn dalej milczało.
— Naprawdę tak bardzo chcesz umrzeć?
Te słowa wywarły na nim wrażenie. Eichi ujrzał na jego twarzy cień strachu.
— Co masz na myśli?
— Możesz sobie nie wierzyć w to, co mówimy, ale one i tak cię znajdą! I nie cofną się przed niczym, żeby cię dopaść! Zabiją cię, a ty będziesz żałować, że nam nie uwierzyłoś, tak jak moja siostra!
Jej krzyki sprawiły, że nie tylko jej rozmówcy na nią patrzyli, ale i kilka innych osób zwróciło na nią wzrok. Po chwili jednak uczniowie przestali się przejmować, a do Lizzie w tym czasie chyba dotarło, co powiedziała. Ale nikt poza nią nie miał pojęcia, co miała na myśli. Obserwowali ją zaskoczeni, a Eichi z pewnością nie spodziewał się ujrzeć w jej oczach łez.
Evelyn oklapło na krzesło obok Lizzie.
— Wy jednak nie żartujecie.
— Wszyscy myśleli, że to wypadek — mruknęła Lizzie, częściowo do Evelyn, częściowo do siebie. — Że po prostu utonęła… Dopiero niedawno dowiedziałam się, że to ich sprawka.
Nie powiedziała nic więcej, a przy stoliku zapadła niezręczna cisza. Evelyn biło się z myślami, aż wreszcie zdecydowało się zabrać głos:
— Więc to tak… Wszyscy myśleliby, że to nieszczęśliwy wypadek…
Lizzie kiwnęła głową. Evelyn jednak nie oznajmiło nagle, że chce się wybrać do Obozu Herosów. A szkoda, to nieco ułatwiłoby sprawę.
— Co ze szkołą? — zapytało po chwili. — Wszyscy się zorientują, jeśli zniknę… A wtedy ojciec też się dowie. Nie spocznie, póki mnie nie znajdzie.
— To kryzysowa sytuacja — odpowiedział milczący dotąd Elias. — Potwory zwęszyły twój trop i obawiam się, że możesz nie przetrwać do wakacji. Twoje życie jest w tym momencie najważniejsze.
Evelyn wyglądało, jakby w to wątpiło.
— Twojego ojca można poinformować później — dodał satyr.
— Dobra. Niech będzie. Ale ani słowa ojcu.
XLIII Bądźcie choć trochę ostrożniejsi[]
Przekonanie Evelyn nie okazało się takie trudne, jak Eichiemu się wydawało, gdy usłyszał opowieść satyra jeszcze w obozie. A to go nieco niepokoiło.
Żadne z nich nie zamierzało jeść brei ze stołówki, toteż Evelyn wyprowadziło ich stamtąd do męskiej części internatu. Gdy wspinali się po schodach, Lizzie oczywiście nie powstrzymała się od wygłoszenia jakiegoś głupiego komentarza.
— Więc to dlatego ta spódnica na tobie tak źle leży — powiedziała. — Jesteś facetem!
— Nie jestem facetem — burknęło Evelyn.
Eichi pomyślał, że Lizzie może zaraz sprawić, że Evelyn zmieni zdanie i jednak nigdzie z nimi nie pójdzie. Żałował aż, że nie było tu Andrew, który swoim karcącym okrzykiem sprowadziłby ją na ziemię, a sam niespecjalnie widział się w roli niańki.
— Nie przejmuj się — zwrócił się wreszcie do Evelyn. — Lizzie nie słynie z delikatności.
— Właśnie widzę.
— A co ja takiego powiedziałam? — obruszyła się Lizzie.
— Lizzie, nie wiem, jak ci to ładnie wytłumaczyć, ale o ludziach nie decyduje to, co mają w spodniach…
— Nareszcie ktoś mądry się trafił — odpowiedziało Evelyn, zerkając przelotnie na Eichiego. — Masz rację. Nie zamierzam dać się wtłoczyć w jakieś głupie etykietki.
Wreszcie wspięli się na odpowiednie piętro (chyba z jedenaste) i doszli do właściwych drzwi. Eichi przeczytał dwa nazwiska: Evelyn Prichard oraz Rupert Green.
— Masz współlokatora…
— Spokojnie, nie będzie nam przeszkadzać. Nie zagląda do internatu w porze lekcji.
To powiedziawszy, Evelyn otworzyło drzwi pokoju i wprowadziło ich do środka. Pokój był raczej nieduży i skromnie urządzony: dwa łóżka stały przy przeciwległych ścianach, przy nich postawiono szafki nocne, a poza nimi były tam dwa biurka, półki i ogromna szafa, wyglądało na to, że wspólna. Światło wpadało przez dosyć duże okno wychodzące na dziedziniec. Evelyn, nie przejmując się tym, że w ten sposób ubrudzi całe łóżko, usiadło na nim, a towarzyszom zaproponowało krzesła, chociaż oczywiście dla jednego z nich by go brakowało. Lizzie rozwiązała jednak za nich ten problem, bo bez pytania usadowiła się na łóżku obok Evelyn. Ono, widząc to, tylko westchnęło.
— Dobra, to od początku — zaczęło. — Może na początek się przedstawicie?
Elias, który już wcześniej z nim rozmawiał, pozwolił sobie przedstawić Lizzie i Eichiego.
— To nawet zabawne, że wszyscy mamy imiona na „E” — skomentowało Evelyn. — Ale do rzeczy. Nadal nie bardzo chce mi się wierzyć, że to prawda… Bo nie obraźcie się, ale nie wyglądacie zbyt bosko.
Eichiemu przeszło przez myśl, że mógł wziąć ze sobą Benedicta, a Evelyn nie miałoby wątpliwości, że jest on synem Afrodyty. A na myśl o Benedikcie zaniepokoił się nieco. Miał wielką nadzieję, że misja się nie przedłuży, że dotrą dziś do Obozu Herosów…
— Musisz wybaczyć Eichiemu, on tak ma, że odpływa — usłyszał głos Lizzie.
— Ktoś coś ode mnie chciał? — Eichi wrócił myślami do rzeczywistości. — Przepraszam…
— Mówiłom właśnie, że powiedzmy, że wam wierzę — odpowiedziało Evelyn. — Widziałom te potwory… Nie mam ochoty skończyć jako ich obiad. Więc przyjmijmy, że rzeczywiście ten wasz śmieszny obóz jest dla mnie najlepszym rozwiązaniem.
— Bo jest — stwierdził Elias. — Potwory nie mają tam wstępu, a poza tym tam nauczysz się sztuki przetrwania. Będziesz gotowe do stawienia czoła rzeczywistości.
— Ale i tak… Jak wszyscy się zorientują, że zniknęłom, to jak wrócę, będę mieć przechlapane.
Eichi wcale nie był taki pewien, czy Evelyn tak szybko tu wróci. Przypomniał sobie, jak sam trafił do Obozu Herosów… Przypuszczał, że spędzi tam może semestr, względnie letnie wakacje, a tymczasem za kilka dni mijał szósty rok jego pobytu w Stanach. Choć oczywiście w jego przypadku sytuacja była nieco prostsza, bo to ojciec go tu wysłał — dobrze wiedział o wszystkim, w przeciwieństwie do ojca Evelyn.
— Pomożemy ci wszystko załatwić, a przynajmniej w miarę możliwości — zadeklarował Elias.
Evelyn nie odpowiedziało, zamiast tego zapatrzyło się we własne buty. Nikt nie próbował przerwać milczenia, nawet Lizzie wyjątkowo jak na siebie się nie odzywała. Ale nie mogli wiecznie siedzieć w tym pokoju i myśleć nad sensem życia! Musieli jak najszybciej udać się do Obozu Herosów, żeby nikt się nie zorientował przedwcześnie w ich intencjach, żeby potwory nie wpadły na trop…
I żeby Eichi zdążył na rocznicę.
To znaczy nie żeby miał jakieś wybitne plany, ba, nawet żadnego prezentu nie miał, bo chociaż bez przerwy się nad tym głowił, nie miał pojęcia, co mogłoby się spodobać Benedictowi i nie byłoby kompletną tandetą. Oczywiście mógł po prostu kupić coś zabawnego, ale jednak wolał wręczyć mu coś bardziej osobistego. Coś, co podkreśliłoby jego zaangażowanie, jego uczucia… Ale gdy o tym myślał, napotykał pustkę, a nie miał się kogo poradzić. Nie bardzo miał ochotę rozprawiać z kimkolwiek o swoim związku (może poza Bellą, ale rozmowy z nią były męczące), a jeśli próbowałby bardziej wybadać Benedicta, to ten natychmiast zorientowałby się, co takiego Eichi kombinował.
Wreszcie dostrzegł, że Evelyn podniosło się z łóżka.
— Idę się umyć — oświadczyło. — Jak mam z wami iść, to na pewno nie ubabrane tymi rzygowinami. — Wygrzebało z szafy jakieś czyste ubrania, po czym skierowało się do drzwi. — Postarajcie się niczego nie rozwalić, jak mnie nie będzie.
To powiedziawszy, wyszło z pokoju, a Lizzie wykorzystała to, żeby bezceremonialnie rozwalić się na jego łóżku.
— Tylko stołówka im się nie udała, bo to łóżko jest przegenialne! — zawołała z zachwytem. — Nie dziwię się Evelyn, że nie chce stąd odchodzić.
— Jesteś niemożliwa — skomentował to Eichi. — Przypominam ci, że jesteśmy na misji, a nie na wakacjach, więc się nie wyleguj w cudzym łóżku.
— Jesteś taki gburowaty… Coś cię ugryzło?
— Nic mnie nie ugryzło, tylko ty zachowujesz się jak małe dziecko.
— Jestem dzieckiem, tak ci przypomnę. Mam trzynaście lat. Zresztą mówisz tak, jakbyś ty był dorosły — prychnęła.
— Na pewno bardziej dorosły niż ty.
— Więc to dlatego zakradasz się do Jedynki… oczywiście nie sam?
Do Eichiego dopiero po sekundzie dotarło, co miała na myśli.
— Co sugerujesz? — zapytał, starając się, by brzmiało to zdawkowo, ale wiedział dobrze, że rumieniec, który wykwitł na jego policzkach, natychmiast go wydał. — Niby po co miałbym chodzić do Jedynki? W obozie nie ma dzieci Zeusa.
— Właśnie dlatego, że ich nie ma. — Lizzie zdawała się bardzo z siebie zadowolona.
— Żartujesz sobie ze mnie!
— To ty próbujesz robić z ludzi idiotów, nie ja.
— A ty non stop wściubiasz nos w sprawy, które cię nie dotyczą!
— Dotyczą mnie w takim samym stopniu, jak wszystkich innych! — Lizzie również podniosła głos. — Myślisz, że niby czemu Pan D. jeszcze się o wszystkim nie dowiedział?
Eichi miał wrażenie, że zrobiło mu się jeszcze cieplej.
— Ile wiecie? — zapytał, już nie owijając w bawełnę. Lizzie miała rację, nie było sensu zgrywać idioty.
— Ta jedna noc musiała być dla ciebie bardzo ciekawa. — Córka Hefajstosa uśmiechnęła się ironicznie.
— To aż tak oczywiste?
— Co jak co, ale w dyskrecję to ty nie potrafisz. Non stop się z Benedictem migdalicie na widoku i w dniu, gdy kończysz siedemnaście lat, nie wracacie na noc. Nawet dziecko poskłada to do kupy. Zresztą, fakt, że się głośno niepokoiłeś o to, że ktoś was odkryje, wcale ci nie pomógł.
— Znowu podsłuchiwałaś — stwierdził Eichi oskarżycielskim tonem.
— Tym razem akurat nie — odparła chłodno Lizzie. — Tylko przechodziłam obok, a ty nawet nie zniżyłeś głosu. Więc jeśli do kogoś chcesz mieć pretensje, to do siebie, nie do mnie.
Eichi miał ochotę coś odpowiedzieć, ale się pohamował. Zamiast tego zastanowił się nad tym, co właśnie usłyszał. Wszyscy w obozie wiedzieli, co z Benedictem robili w Jedynce… Wiedzieli, ale jednak nie powiedzieli.
— Czemu nas kryjecie? — zapytał w końcu.
— Bo inni też chcą odrobiny prywatności. A wy za chwilę wszystko zrujnujecie, w Obozie Herosów już nie będzie żadnego zakątka, gdzie można się schować. A i wyjścia będą lepiej kontrolować — dodała znacząco. — Naprawdę tego chcesz?
— Nie — westchnął Eichi. — Wolałbym nie.
— No to bądźcie choć trochę ostrożniejsi.
Niezbyt chciał to przyznać, ale Lizzie miała rację. Jak mógł być taki lekkomyślny i łudzić się, że nikt nie odkryje prawdy? Czemu nie pomyślał, zanim dał się ponieść emocjom? Ech… Znowu to samo, znowu koncertowo nawalił. Może jednak rzeczywiście jego matką nie była Atena, a jakaś bogini nierozsądnych decyzji? Gdyby taki Thrasos był kobietą, mogłoby tak być…
— Kto by pomyślał, że to ty będziesz mi prawić morały… — mruknął. — Ale masz rację. Niestety.
Więcej już nie mówił, ale myśli pędziły w jego głowie. Jakie było prawdopodobieństwo tego, że to właśnie w taki sposób zadziałała klątwa? Że to ona sprawiła, iż tak bardzo zapragnął pójść z Benedictem do łóżka i kompletnie zignorował jakiekolwiek racjonalne myśli? A teraz to na pewno się rozniesie i nie dość, że już nie będą mogli spędzać ze sobą czasu, to jeszcze przeszkodzą innym obozowiczom w rozwijaniu relacji… Poza tym nie był pewien, jak na tę wieść zareaguje sam Benedicto. Twierdził, że nie ma się niczego wstydzić, ale jednak… To, co faktycznie się wydarzy, mogło być zupełnie inne od tego, co mówił. Mógł nie być na to gotów.
Zerknął na Eliasa, który choć ani razu się nie odezwał, to z pewnością uważnie przysłuchiwał się całej tej rozmowie. Miał wielką nadzieję, że satyr niczego nie wypapla… Chociaż i tak znowu postąpił nieopatrznie i przyznał się wprost akurat przed Lizzie, mimo że tym razem córka Hefajstosa wcale nie sprawiała wrażenia, jakby chciała plotkować o prywatnych chwilach Eichiego i Benedicta. Znowu poczuł się wyjątkowo żałośnie, na dodatek z własnej winy i już nie był pewien, czy wolał wrócić szybko z misji, czy raczej zapaść się pod ziemię.
Wtem drzwi otworzyły się i do pokoju wróciło Evelyn, z mokrymi włosami i w zupełnie innym stroju niż ten, w którym je zastali. Tym razem założyło koszulkę tak o trzy rozmiary za dużą i workowate spodnie, w których chyba było więcej kieszeni niż wolnej przestrzeni. Obrzuciło spojrzeniem Lizzie nadal rozciągniętą na jego łóżku, ale nie kazało jej zejść, tylko podeszło do szafy i zaczęło wyrzucać na ziemię z połowę jej zawartości.
— A właśnie, będę mogło wziąć walizkę?
XLIV Zło już się zadziało[]
Evelyn niestety nie mogło wziąć walizki, co bynajmniej go nie ucieszyło, więc ostatecznie wepchnęło do wielkiego plecaka tyle rzeczy, ile zdołało. Musiało pożegnać się między innymi z mundurkiem („spodnie wpijają mi się w tyłek, więc zwykle chodzę w spódnicy, co wkurza nauczycieli… nie żebym lubiło spódnice”), zdjęciem rodzinnym z ojcem („miałom pryszcza, więc mi nie żal”) i całym mnóstwem czystych, niezapisanych notesów („tych mi akurat trochę szkoda”). Natomiast ciastkami trzymanymi w szufladzie biurka, przeterminowanymi chyba o trzy lata, podzieliło się z resztą. Tylko wielki głód zachęcił Eichiego do sięgnięcia po ciastko, które okazało się bardzo miękkie i bardzo bez smaku. Lizzie za to niemal rzuciła się na ciastka i zjadła większość z nich. Dopiero ujrzawszy proszące spojrzenie Eliasa, zostawiła mu ostatnie.
Gdy ciastek już nie było, a Evelyn ledwo dopięło plecak, wepchnęło jeszcze kilka drobiazgów do kieszeni spodni. Przez chwilę przyglądało się jednemu z takich drobiazgów, aż wreszcie ten akurat wsunęło na rękę, gdyż okazał się ręcznie plecioną bransoletką. Patrzyło na nią na chwilę z rozrzewnieniem, a po chwili zauważyło, że nie tylko je owa bransoletka zainteresowała. Uniosło brew w niemym pytaniu, ale nie doczekało się odpowiedzi.
— Mówiłam, że jest dziwny — odezwała się Lizzie.
Evelyn tylko pokręciło głową i przestając się skupiać na obserwatorze, uprzątnęło rzeczy, które zamierzało tu zostawić. Nie wyrwało to jednak z rozmyślań Eichiego, który nadal oczami wyobraźni widział bransoletkę Evelyn. W jego głowie zaczął powoli kiełkować pewien pomysł… Tak, to była niezła myśl. Tylko musieli wrócić do obozu na czas…
— Panie zamyślony, idziemy. — Evelyn trąciło Eichiego w ramię, a ten wreszcie wrócił do rzeczywistości. — No chyba że chcesz tu zostać i mnie udawać.
Evelyn wyszczerzyło się ironicznie, co sprawiło, że Eichi niechętnie wstał, bo wcale nie chciał zostać tu i go udawać. Jako ostatni wyszedł z pokoju, który Evelyn za sobą zamknęło i rzuciło jeszcze ostatnie przelotne spojrzenie.
— Dziwnie mi z myślą, że mam tu nie wracać — przyznało. — Ale na pewno dobrze robimy? Nie jesteście oszustami?
— Gdybyśmy byli oszustami, to chyba byśmy ci nie powiedzieli — zauważył Eichi. — Ale myślisz, że jakbyśmy byli, to Elias pokazywałby ci, że jest w połowie kozłem? Wolelibyśmy udawać normalnych.
— Ale wy dwoje naprawdę zdajecie się normalni — zauważyło Evelyn. — Zresztą… — zawahało się — ja też.
Umilkło i utkwiło spojrzenie w podłodze, co sprawiło, że pozostali również zwrócili na nią uwagę, a raczej na fakt, że cała była mokra. Woda zdawała się wypływać spod drzwi obok nich. Eichi skierował wzrok na nie i dostrzegł ikonę WC.
— Co jest? — zdziwił się. — Czy niedawno się nie myłoś? — Przerwał, bo nagle sobie coś uświadomił. — To ty zalałoś korytarz, prawda?
— E… Pogadamy o tym na zewnątrz.
Ruszyło szybciej, a pozostali, chcąc nie chcąc, podążyli jego śladem. Evelyn bardzo opierało się idei skorzystania z windy, więc byli zmuszeni skorzystać ze schodów — po szaleńczym biegu jedenaście pięter w dół byli porządnie zziajani. To zwróciło uwagę portiera, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wybiegli z internatu i wreszcie znaleźli się poza terenem szkoły.
— Masz nam coś do powiedzenia, zgadłem? — odezwał się Eichi, gdy znaleźli się wystarczająco daleko. — Wcale nie uważasz się za takie normalne, jak twierdzisz.
— Musisz być taki ciekawski? — obruszyło się Evelyn.
— To może być coś istotnego — zauważył Eichi. — Jeśli dzieje się wokół ciebie coś dziwnego, lepiej, żebyśmy o tym wiedzieli.
— No dobra… — dało za wygraną. — Czego się nie dotknę, to zepsuję.
— To znaczy?
— Sam widziałeś, co się stało na stołówce. A teraz, w łazience… Oczywiście popsułom coś z prysznicami i teraz zalewa podłogę na korytarzu. Dlatego chciałom zwiać, zanim to odkryją, bo dobrze będą wiedzieć, że to ja.
Westchnęło ze smutkiem, a Eichi nie odpowiedział. Dziecko przynoszące same wypadki… Trochę jak on sam. Ciekawe tylko, jak wielkie były wypadki Evelyn.
Wypadki Evelyn były naprawdę wielkie. Już pomijając wszelkie kreatury, które naprawdę miały na nie chrapkę (Eichi błogosławił w duchu fakt, że Andrew nauczył go tyle z łucznictwa i że nawet Lizzie nie była zupełnie bezużyteczna), poziom ich pecha był większy niż zazwyczaj. Na sam początek Evelyn niemal wpadło pod koła samochodu, potem zaplątało się o własne sznurówki, więc spóźnili się na autobus i musieli godzinę czekać na kolejny, a gdy wreszcie dotarli do jakiejś restauracji, by coś zjeść, naraziło się groźnie wyglądającemu, napakowanemu motocykliście, przez co musieli uciekać przed jego wściekłością i musieli szukać czegoś do zjedzenia gdzieś indziej. O innych incydentach Eichi nawet nie chciał myśleć.
Zapadła już noc, a oni, zupełnie wyczerpani, dopiero stanęli przed bramą Obozu Herosów. Lizzie popchnęła Evelyn ku magicznej granicy, jakby i ona miała już kompletnie dość jego pecha i chciała się upewnić, że u samego celu z zarośli nie wyskoczy jakiś potwór, żeby je zjeść. Dopiero po tym pozwoliła sobie odetchnąć z ulgą i sama przekroczyć granicę. Za nią pomaszerowali Eichi i Elias, zupełnie podzielający jej nastrój.
Eichi już bardzo miał ochotę iść do łóżka, więc nie bardzo zwracał uwagę na Chejrona witającego Evelyn w Obozie Herosów i dziwiącego się na tak późną porę jego przybycia — wrócił na ziemię dopiero, gdy nad jego głową pojawiło się świetliste, złote koło.
— Dziecko Tyche? — zdziwił się. — Poważnie? Taki pechowiec dzieckiem Tyche?!
— Ekhem — odezwał się jakiś głos za nim.
Eichi drgnął i odwrócił się. Ujrzał postać, której wcześniej tam nie było, chyba kobietę, z czymś w rodzaju korony na głowie. Ubrana była w długą suknię i płaszcz stosowne do pogody, ale coś mu podpowiadało, że wcale nie potrzebowała takiego ubioru.
— Kim jesteś? — zapytał, choć czuł, że popełnił głupstwo.
— Chciałam podziękować wam za doprowadzenie do obozu mojego ulubionego dziecka, ale skoro spotyka się z takim traktowaniem…
— Twojego dziecka… Tyche?!
— A na kogo wyglądam?
— Ale… Po co, dlaczego? — wymamrotał Eichi niezbyt składnie. — Chyba niezbyt rozumiem.
No bo po co w ogóle Tyche zjawiała się osobiście w Obozie Herosów? Bogowie zwykle nie fatygowali się aż tak, żeby tylko uznać własne dzieci! To musiało być coś więcej, a jeśli bogini zjawiała się osobiście, to wątpił, że to coś dobrego. Ale nazwała Evelyn swoim ulubionym dzieckiem… Jej przybycie musiało mieć z nim jakiś związek.
— Pozwolę sobie zamienić słówko z synem Ateny — oświadczyła Tyche pozostałym i rozkazującym gestem nakazała Eichiemu pójść za nią.
— Ze mną? — zdziwił się. — Nie z Evelyn?
— Czy ja mówię po chińsku? — westchnęła Tyche. — Może jednak podmienili cię w szpitalu.
Eichi nie odpowiedział i tylko przeszedł z nią na stronę. Spojrzał na nią pytająco. Co takiego chciała od niego Tyche, bogini szczęścia? Och… Szczęścia. Chyba powoli zaczynał rozumieć, o co mogło jej chodzić. Milczał jednak, bo nie wiedział, jak nawiązać do tego tematu.
— Właściwie nie dziwi mnie wasza reakcja na Evelyn, bo jego moc z pozoru źle wygląda — zaczęła.
— Jego moc? A jaka niby?
— Evelyn, choć nie zdaje sobie z tego sprawy, przynosi innym szczęście. — Tyche uśmiechnęła się. — Choć samo przy tym trochę cierpi.
— Nie widziałem, żeby dawało szczęście — zauważył Eichi.
— Gdyby go nie było, to byś zauważył — odparła bogini. — Chłopak na stołówce uderzyłby dziewczynę, której wcale nie chciał skrzywdzić. W wodociągach popłynęłaby skażona woda, ale trzeba było ją wyłączyć przez wypadek w łazience. Kierowca dostałby mandat za przekroczenie prędkości, gdyby nie opamiętał się w porę i nie zwolnił…
Ach, czyli o to chodziło… Chyba zaczynał już powoli rozumieć.
— Ale to nie może być powód, dla którego rozmawiasz akurat ze mną.
— Przyprowadzenie Evelyn do Obozu Herosów zwróciło moją uwagę. Wiem, że szukałeś szczęścia… A tak się składa, że jestem w dobrym humorze. Pech nie będzie cię już dręczyć.
Eichiemu zajęło kilka sekund uświadomienie sobie w pełni tego, co powiedziała.
— Chodzi… o klątwę? — zapytał z wahaniem, nie bardzo chcąc przedwcześnie się ucieszyć.
— Właśnie tak — potwierdziła Tyche. — Ale muszę cię ostrzec. Nie jestem w stanie odwrócić tego, co się wydarzyło. Zło już się zadziało.
— Co masz na myśli?
— Przekonasz się w swoim czasie — odparła bogini zagadkowo. — A, i jeszcze coś. Chciałabym, żeby Evelyn samo odkryło prawdę o swoich zdolnościach.
To powiedziawszy, odwróciła się i podeszła do pozostałych. Eichi nie kwapił się, by do nich wrócić, zastanawiał się raczej nad słowami Tyche. Pech nie będzie go dręczyć, czyli to musiało znaczyć, że klątwa została zdjęta! Ale powiedziała wyraźnie, że w jego urodziny jednak coś się wydarzyło. I w końcu dowie się, co to było. Niepokoiło go jednak, że przekazała mu to osobiście. Czy to było aż takie ważne? Czy jego klątwa mogła tym razem sprowadzić realne zagrożenie? A może faktycznie miała tylko dobry humor i postanowiła choć nieco rozjaśnić drogę przed nim?
Ech, to wszystko było strasznie poplątane. Nie zważając na pozostałych, wrócił do domku i nawet się nie przebierając, padł na łóżko. Och, tak, mógł się w końcu wyspać… Zwłaszcza przed jutrem. Nie bardzo chciał w dniu rocznicy chodzić bez przerwy zmęczony.
Zaraz… Rocznica! Zerwał się z łóżka. Sięgnął po latarkę i zaczął gorączkowo przeszukiwać swoje rzeczy. Gdzieś tu musiało być to, czego potrzebował… Pamiętał, że na pewno wziął to ze sobą… I wreszcie, na samym dnie, znalazł. Jak dobrze… Przynajmniej nie musiał się tak martwić.
Pożegnał w myślach resztki snu i zabrał się do pracy.
XLV Nie o to chodziło[]
— A ty znowu to samo — odezwał się Marcus. — Jak tylko on znika, ty się snujesz po obozie.
Benedicto nieco nieprzytomnie spojrzał na Weasela.
— Nie snuję się — stwierdził.
— Snujesz się.
— Wcale nie! — zaprotestował. — Zresztą ciągle się mnie czepiasz.
— Mieliśmy robić lekcje, a ty bujasz w obłokach, to się czepiam. Możesz sobie nie chcieć robić kariery naukowej, ale jak tak to ma wyglądać, to nie ma to żadnego sensu.
Benedicto położył głowę na stoliku w świetlicy.
— Przepraszam — mruknął.. — Czuję się jakoś niewyraźnie — przyznał. — Mam nadzieję, że nie złapałem grypy od Andrew.
Wcale nie miał ochoty spędzić kolejnych dni na kurowaniu się, i to jeszcze w okresie świątecznym. Zdecydowanie wolał być zdrowy. Ale nawet jeśli jednak się nie przeziębił, to nauka była ostatnim, o czym teraz myślał.
— Na dziś ci odpuszczę, bo nic z ciebie nie będzie — oznajmił Marcus. — A poza tym jeśli rzeczywiście jesteś chory, to nie chcę się zarazić.
Po tych słowach zostawił Benedicta samego, a ten tylko westchnął. Być może jednak Weasel miał trochę racji… Być może faktycznie się snuł po Obozie Herosów i to tylko ze względu na fakt, że Eichiego wyciągnęli na tę misję. Prawdę mówiąc, rozważał, czy się nie przyłączyć, ale przypomniał sobie, że to trzy osoby miały wziąć udział, satyr upierał się, by zabrać ze sobą Lizzie, a nikt nie kwapił się do zastąpienia Eichiego.
„Muszę się wziąć w garść…” — pomyślał. — „Nie mogę tak się zawieszać, gdy tylko na chwilę zostanę sam”.
Rozmowa na ten temat tej pamiętnej nocy w Jedynce wcale wiele mu nie pomogła. Nadal nie znalazł w pełni satysfakcjonującego go rozwiązania. Nadal zbytnio polegał na Eichim, ba, miał wrażenie, że teraz nawet jeszcze bardziej byli ze sobą związani. Chociaż chyba nie powinien się temu tak dziwić, zważywszy na to, jak daleko zaszli.
„Zachowuję się absurdalnie… Tak, jakbym bez niego nie mógł istnieć”.
Ale czy w ogóle kiedykolwiek istniał sam? Chociaż dobrze wiedział o klątwie, to jednak zawsze zabiegał o uwagę, zawsze kogoś szukał. Obóz Herosów nie był wyjątkiem — jedyną różnicą był fakt, że Eichi znalazł go pierwszy. A potem wszystko potoczyło się w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. Ale cały czas chodziło o Eichiego. Robił wszystko, by utrzymać ich przyjaźń, by klątwa znowu wszystkiego nie zniszczyła… A później, gdy wszystko się zmieniło, zdawało mu się, że znalazł się w niebie. I nie chciał go opuścić. Ani wtedy, ani teraz. Tyle że… Czy miał cokolwiek poza tym niebem? Co, jeśli kiedyś przyjdzie mu zejść na ziemię?
Nawet do następnego dnia nic nie wymyślił, a na domiar złego zaczął kichać. Nie miał jednak gorączki, przez co miał nadzieję, że to nie grypa. Lekkie przeziębienie był jeszcze w stanie znieść. Nie zamierzał dać mu się pokonać, bo musiał nadrobić wszystko to, czego nie zrobił wczoraj, chociaż wcale mu się to nie uśmiechało. No ale trudno, nie mógł narzekać. W miarę się wyszykował i wyszedł z domku, gotów coś zjeść i zaraz potem wziąć się do pracy. Ale ledwo znalazł się na dworze, usłyszał przeraźliwy krzyk.
— Ratuuunku!
Zwrócił głowę w stronę źródła dźwięku i zanim zdążył zareagować, postać, która go wydała, wpadła na niego z impetem. Siła rozpędu powaliła go na ziemię, ale, jakby instynktownie, osłonił przybysza przed zbytnim potłuczeniem się, przyjmując większość na siebie.
— Nic ci nie jest? — zapytał, a zaraz potem zorientował się, że jeszcze nie widział kogoś takiego w Obozie Herosów, ze splątanymi blond włosami i ubiorem zdecydowanie zbyt lekkim na tę pogodę.
— Wszystko w porządku…
— To dobrze. — Benedicto odetchnął z ulgą. — A tak w ogóle to chyba się nie znamy…
— Nie znamy się, bo jestem tu dopiero od tej nocy. — Przybysz wstał i podał Benedictowi rękę; ten ją chętnie przyjął i też się podniósł. — Jestem Evelyn. A ty?
— Benedicto.
— Coś mi mówi to imię — stwierdziło Evelyn. — Aaa, już wiem, dobra…
Tymczasem Benedictowi również coś zaskoczyło w głowie. Skoro natykał się na nowego herosa, który na dodatek o nim słyszał, mogło to znaczyć tylko jedno.
— Eichi wrócił?
— Ta, ale chyba nie mam więcej czasu na ploteczki, bo ta głupia driada zaraz mnie znajdzie!
Evelyn odbiegło w pośpiechu, a Benedicto przez chwilę wodził za nim wzrokiem, nie bardzo wiedząc, o co tu chodziło. Wzruszył jednak ramionami i jednak według pierwotnego planu poszedł coś zjeść. Ucieszył go jednak fakt, że Eichiemu udało się wrócić akurat na rocznicę. Nie przygotowywał nic szałowego, przypuszczając, że może nie zdążyć, ale prezent już miał. Co prawda bardzo kusiło go, by tym prezentem był on sam, przewiązany tylko wstążką w strategicznych miejscach, ale ostatecznie się powstrzymał i wybrał coś normalnego.
Po posiłku oddalił się od kantyny tylko na jakieś kilka metrów, gdy nagle ktoś rzucił mu się na szyję. Przez krótki moment obawiał się, że to ten nawiedzony nowy heros, Evelyn, ale zaraz przekonał się, że na szczęście nie. Odwzajemnił uścisk i spojrzał na Eichiego, wyjątkowo rozpromienionego.
— Zdążyłem! — zawołał, ucieszony. — Wszystkiego najlepszego.
Jego radosny nastrój niemal od razu udzielił się Benedictowi, który nie powstrzymał pokusy wyrażenia szczęścia bez słów, zupełnie zapomniawszy o tym, że w ten sposób mógł go zarazić. Pozwolił się poprowadzić Eichiemu nad jezioro, tam, gdzie wszystko się zaczęło.
— Wiesz, właściwie przyznam szczerze, że szukanie prezentu było naprawdę trudne — powiedział Eichi, gdy już usiedli. — Kompletnie nie miałem pomysłu, no bo wiesz, to rocznica i wszystko w sklepach wydało mi się banalne… Już nawet chciałem sam być twoim prezentem.
Benedicta rozbawił nieco fakt, że obaj pomyśleli o tym samym.
— No, nie żebyśmy w tych warunkach mieli bardzo okazję… Ale w końcu mnie olśniło, w trakcie misji, nie żebym miał dużo czasu, musiałem zarwać nockę, ale się udało.
— Znowu zarwałeś nockę? — zapytał Benedicto z lekkim wyrzutem. — Już ci mówiłem, że musisz spać!
— Ale inaczej bym nie zdążył!
— Eichi… Nie prezent jest najważniejszy, dobrze o tym wiesz. A nawet jakbyś dał mi go później, też by się nic nie stało.
— No tak, ale bardzo chciałem. — Wyciągnął z kieszeni coś, w czym Benedicto po chwili rozpoznał plecione bransoletki. — Trochę mnie poniosło i zrobiłem ich chyba z pięć…
— Spędziłeś całą noc na pleceniu bransoletek?
— No… tak. Chcę dać ci coś bardziej od siebie, ale nie umiałem się zdecydować na jeden wzór, więc wybrałem wszystkie.
— Podziwiam twoje zaangażowanie…
Benedicto sięgnął po bransoletki i mógł się im teraz uważniej przyjrzeć i choć nie był ekspertem, dostrzegał wprawę w splocie. Wzorki na każdej z bransoletek nieco się różniły, ale miały jedną wspólną cechę: dominowała w nich czerwień. Jego ulubiony kolor.
— Są prześliczne — powiedział.
— Cieszę się, że ci się podobają.
— Nawiasem mówiąc, nie wiedziałem, że pleciesz bransoletki.
— Bo od dawna tego nie robiłem — wyjaśnił Eichi. — Wiesz, jak to ze mną jest… Wymyślam sobie jakieś losowe hobby, a potem zapominam o nim na pięć lat. Ale wziąłem trochę muliny, gdy tu przyjechałem i tak leżała sobie na dnie… aż do dziś. Jestem zdumiony, że jeszcze nie zapomniałem, jak to się robi.
— Jak na coś, czego nie robiłeś od tylu lat, naprawdę dobrze ci wychodzi.
— Cóż… Makrama trochę przypomina tkactwo, może to dlatego.
— Próbowałeś kiedyś tkać? — zainteresował się Benedicto.
— Nie, bo miałem już zdecydowanie zbyt wiele rzeczy na głowie. Ale może… — Zawiesił głos.
— Może co?
— Może to jednak jest moje powołanie? Robótki ręczne? — Eichi przerwał na chwilę. — Jeśli mógłbym się z tego utrzymać…
— Co jak co, ale to byłoby zdecydowanie zajęcie cieszące oko.
— Chociaż to byłoby zabawne… Wszystkie inne dzieci Ateny zrobią jakieś ambitne rzeczy, tymczasem ja otworzę kram z robótkami ręcznymi. — Roześmiał się pod nosem.
— Mówiłem ci już, że jesteś wyjątkowy.
— To był sarkazm?
— Absolutnie nie. Uwielbiam to, że się wyróżniasz.
Zwrócił znowu wzrok na bransoletki i ostatecznie wybrał dwie: jedną z mocno zygzakowatym wzorem, a drugą w jodełkę. Tę w jodełkę podał Eichiemu.
— Co ty na to, żebyśmy obaj je nosili? — zapytał. — Będą do siebie pasować.
— A co z resztą?
— Resztę zostawię na przyszłość, gdy te już zupełnie się zużyją.
Eichi skwitował to uśmiechem. Zawiązał na ręce swoją bransoletkę, a Benedicto chciał zrobić to samo, ale nitka ciągle mu uciekała, więc ostatecznie z westchnieniem musiał poprosić o pomoc. Eichi sięgnął i do jego bransoletki, a Benedicto usatysfakcjonowany spojrzał na swój nadgarstek, teraz ozdobiony bransoletką.
— Teraz jest idealnie — skwitował. — W ogóle też coś dla ciebie mam… Tylko że zostawiłem to w domku, bo nie wiedziałem, kiedy wrócisz.
— Możesz mi później dać, bo mam ochotę sobie tu tak z tobą posiedzieć.
— To skoro tak tu siedzimy, może powiesz, jak tam misja?
Eichi opowiedział więc, jak doszli do szkoły, znaleźli Evelyn i ostatecznie udało im się przekonać je do udania się z nimi. W pewnym momencie się zawahał, ale po chwili zrelacjonował wypadki, które mieli po drodze, przybycie do Obozu Herosów i uznanie Evelyn przez Tyche.
— I nie uwierzysz, ale Tyche pojawiła się we własnej osobie — powiedział. — Chyba rzeczywiście lubi Evelyn… Ale nie tylko. Powiedziała… Powiedziała, że nie będę mieć już pecha.
— Zdjęła twoją klątwę? — upewnił się Benedicto. — To wspaniale!
Eichi wcale jednak nie zdawał się szczęśliwy.
— Powiedziała jeszcze coś. Że zło już się zadziało. Mówiłem ci, że coś musiało się wydarzyć w moje urodziny! — zawołał gwałtownie. — I chyba mam pewne podejrzenia.
Benedicto przeczuwał, dokąd może zmierzać ta rozmowa.
— Widzisz, nie powiedziałem ci jeszcze czegoś — ciągnął Eichi. — Gdy rozmawiałem z Lizzie, to dała mi do zrozumienia, że już wszyscy wiedzą, do czego między nami doszło. No i… Może to rzeczywiście o to chodzi? O to, że się za słabo kryliśmy?
— Będziesz znowu wywlekać ten temat?
— Dręczy mnie to, dobrze o tym wiesz! Nie wiem, tak się martwię… Czemu sama Tyche mnie ostrzegła?
— Wątpię, żeby boginię interesował seks losowych nastolatków — odparł Benedicto. — Więc to chyba nie o to chodzi. No, chyba że tobie wcale nie chodzi teraz o klątwę. — Nagle nowa myśl przyszła mu do głowy. — Powiedz… czy ty przypadkiem nie żałujesz trochę, że to zrobiliśmy?
— Nie żałuję! — zapewnił go Eichi żarliwie. — To znaczy… Nadal nie do końca to do mnie dociera, zwłaszcza że wiesz, to był jedyny raz… No i no… Czasem mam wrażenie, że to był tylko sen.
Benedicto objął go ramieniem. Mógł przypuszczać, że problemy z tą częścią ich związku nie miną po pierwszym razie. Mentalnie przygotował się na jeszcze kilka kolejnych rozmów na ten temat.
— Dla mnie to było bardzo realne — stwierdził. — Każdy dotyk, każdy gest…
Gdyby nie fakt, że byli w miejscu publicznym, pozwoliłby sobie nieco bardziej pofantazjować, ale nie chciał, by ktokolwiek poza Eichim oglądał go w stanie tego rodzaju.
— Podobało mi się — mruknął Eichi cicho. — Ale jednak było dziwnie. Nie rozumiem, dlaczego… Ale nie w złym sensie. Kiedyś może dowiem się, o co chodziło. Tylko nie tutaj… Kiedyś, jak będziemy mieli okazję, to musimy się spotkać poza Obozem Herosów.
Benedicto ochoczo zgodził się na tę propozycję i miał nadzieję, że taka okazja trafi się im prędzej niż później.
— W każdym razie, nie wydaje mi się, żeby klątwa w ten sposób uderzyła — podjął po chwili milczenia. — Gdyby o to chodziło, to pewnie od razu by się wszystko wydało, nie sądzisz?
— Być może — uznał Eichi. — Ale jeśli nie o to chodziło, to o co?
— Pomyślmy na spokojnie… Co się wydarzyło w twoje urodziny?
— Niezwykłego? Nic! Zwykłe treningi… Zadraśnięcie, w które wcale nie wdało się żadne zakażenie… Ba, nawet blizny nie ma. Właściwie to były najnudniejsze urodziny w moim życiu.
— Hm… Mówisz, że nic się nie wydarzyło… — zastanowił się Benedicto. — A może właśnie o to chodzi? O coś, co się nie wydarzyło, choć powinno?
Eichi zmarszczył brwi, jakby próbował sobie przypomnieć.
— No nie wiem… Wszystkie treningi się odbyły… Wyjątkowo jak na siebie się wyspałem i nie pominąłem żadnych posiłków… Ale w sumie dzień jak inny, chyba tylko ty i może kilka losowych osób złożyło mi życzenia, inaczej nie pomyślałbym, że to są urodziny.
— A kto składał te życzenia poza mną?
— Paru herosów. — Eichi wzruszył ramionami, jakby nie było to dla niego zbyt ważne. — Andrew, chyba Lizzie, nawet Ian był taki miły… No i Bella. I chyba jeszcze ktoś… Oczywiście ani Marcus, ani Stella. Jedyne życzenia od Stelli w całym życiu dostałem rok temu — dodał po chwili.
Paru herosów… Benedicto miał poczucie, że kogoś mu tu brakowało. Tylko kogo? Sam, gdy miał urodziny, czekał na życzenia od tych nielicznych osób, dla których był przyjacielem. No i oczekiwałby ich od rodziny, gdyby ją miał.
Rodziny… No tak!
— A co z twoim tatą? — zapytał.
Chyba trafił w sedno.
— Ty, masz rację — odparł Eichi zaskoczony. — Tata zawsze rozmawiał ze mną przez iryfon w urodziny, a w tym roku nie… Ale to niemożliwe, żeby zapomniał o moich urodzinach. A nawet jeśli, to połączyłby się ze mną później… Tymczasem minął już ponad tydzień, a nadal nie rozmawialiśmy.
Przerwał, jakby chcąc pozbierać myśli. Benedicto obserwował go uważnie i zauważył, że zaskoczenie ustąpiło miejsca strachowi. Eichi wstał.
— Muszę z nim pogadać — oświadczył. — Natychmiast.
XLVI To nie jest rozmowa na iryfon[]
Eichi w duchu, jak zawsze, przeklinał własną głupotę. Jak mógł przez cały ten czas w ogóle nie pomyśleć o ojcu? Bez przerwy martwił się tylko jednym i przeoczył coś tak oczywistego! I jeszcze tak długo… Co, jeśli już było za późno? Jeśli stało się coś tak poważnego, że nie da rady połączyć się przez iryfon?
Tak szybko, jak tylko zdołał, wygrzebał ze swoich rzeczy wszystko, co było mu potrzebne do połączenia się i to przygotował; nawet nie myślał już o wychodzeniu z domku, bo ani nie miał ochoty szukać ustronnego miejsca, ani nie wierzył, że ktoś by go podsłuchiwał, nawet jeśli by wszystko rozumiał. Ignorując supeł narastający w żołądku i mocno bijące serce, wrzucił drachmę w tęczę i poprosił o połączenie.
Oby tylko było z kim się połączyć…
Przez jeden straszny moment wydawało się, że nic się nie stało. Ale nareszcie ujrzał obraz. Na widok twarzy ojca odetchnął z ulgą. Jak dobrze… Cokolwiek się wydarzyło, to chociaż nie najgorsze. Pan Yokoyama zdawał się jednak zaskoczony jego widokiem. Spojrzał na Eichiego pytająco, ale ten nie bardzo wiedział, co powiedzieć, bo głupio było mu zacząć od wyrzutów o niezłożenie urodzinowych życzeń.
— Hej, tato — przywitał się w końcu. — Co słychać?
Wiedział, że jego ton nie był ani trochę zdawkowy i już nawet nie bardzo starał się ukryć niepokój, co nie zmieniało faktu, że nie miał pojęcia, jak przejść do sedna. Ojciec w odpowiedzi się uśmiechnął.
— Dobrze cię widzieć — odezwał się.
Teraz Eichi dostrzegł, że ten uśmiech zdawał się nieco wymuszony. W rozmazanym obrazie z tęczy nie zdołał jednak uchwycić nic więcej.
— To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Zresztą, skoro miło ci mnie widzieć, to czemu nie chciałeś ze mną rozmawiać wcześniej? — Nie, nie, źle! Miał nie robić mu wyrzutów! — To znaczy… — zreflektował się — przepraszam. Nie to miałem na myśli…
— Miałem dużo rzeczy na głowie — odparł pan Yokoyama po chwili milczenia. — I wszystkiego najlepszego. Przykro mi, że spóźnione.
Uwadze Eichiego nie uszło, że ojciec unikał spojrzenia mu w oczy.
— Wszystko w porządku? — zapytał. — Trochę się martwię — przyznał po chwili.
— Teraz tak.
— A wcześniej nie było?
— Właściwie… — Pan Yokoyama zawahał się. — Jest coś, o czym powinieneś wiedzieć.
— Co takiego? O co chodzi?
— To… cóż… nie bardzo wiem, od czego w ogóle zacząć. Zresztą… to nie jest rozmowa na iryfon.
Eichi miał już odpowiedzieć, ale nie przychodziły mu na myśl dobre słowa, więc zamknął usta. Wiedział jedno: tym razem był na dobrym tropie. Odpowiedź na jego pytania z pewnością kryła się w dziwnym zachowaniu ojca. I musiało to być coś poważnego, skoro nie chciał mu powiedzieć przez iryfon, o co chodziło.
— Naprawdę przepraszam, że nie odezwałem się wcześniej — podjął znowu pan Yokoyama, widząc, że Eichi nie kwapił się do mówienia. — Musiałem sobie poukładać kilka rzeczy. Zresztą, dobrze wiem, że nie powinienem cię o to prosić…
— O co?
— Dobrze wiesz, że w zwykłych warunkach nigdy bym cię o to nie poprosił, ale muszę się z tobą zobaczyć. Za chwilę są święta, to będziesz mieć odrobinę wolnego…
Teraz do niego dotarło.
— Chcesz, żebym przyjechał? Do domu?
Pan Yokoyama kiwnął głową.
— To na pewno dobry pomysł? Sam mi mówiłeś, żebym nie wychylał się poza Obóz Herosów. No i…
— Wiem, że lepiej czujesz się tam, gdzie jesteś — westchnął ojciec. — Ale ja nie dam rady przylecieć do ciebie.
— Naprawdę nie możesz mi powiedzieć przez iryfon?
— Mógłbym, ale łatwiej będzie mi przekazać ci to osobiście.
Eichi znowu nie odpowiedział. Wcale nie miał ochoty postawić znowu nogi w Tokio, ani trochę nie uśmiechał mu się ten pomysł. Co takiego ojciec miał mu do powiedzenia, że tak się upierał? Zwłaszcza że doskonale wiedział o potworach, które wszędzie były w stanie wpaść na jego trop. Gdyby to nie było coś poważnego, to by tak nie ryzykował…
Nagle bardziej wyczuł, niż zauważył, że ktoś znalazł się obok niego. Odwrócił wzrok i ujrzał Benedicta.
— Co tu robisz?
Benedicto spojrzał na niego pytająco. Do Eichiego po sekundzie dotarło, dlaczego.
— Przepraszam — zreflektował się, już po angielsku. — Pytałem, co tu robisz.
— Zerwałeś się tak nagle… Rozmawiasz z tatą? — Benedicto nachylił się do iryfonu i pomachał ojcu Eichiego. — Dzień dobry — przywitał się.
Pan Yokoyama odwzajemnił przywitanie, a po chwili spojrzał wyczekująco na Eichiego.
— Ja… — Eichi zwrócił się znowu do ojca — nie wiem, czy to dobry pomysł.
— Jeśli bardzo nie chcesz, to zrozumiem… Ale wolałbym cię zobaczyć.
— Zastanowię się — uznał Eichi. — Pogadamy… rano, to znaczy w twoje rano.
To powiedziawszy, rozwiał ręką połączenie. Westchnął ciężko, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Po tym, że materac obok niego zapadł się nieco, poznał, że Benedicto się do niego dosiadł, ale wcale nie miał ochoty z nim teraz rozmawiać. Tak więc przez chwilę siedzieli w milczeniu, zanim syn Afrodyty zdecydował się je przerwać.
— To… co teraz? — zapytał. — To znaczy…
— Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć — przyznał Eichi. — Potrzebuję chwili, żeby to trochę przetrawić…
— A co ci powiedział? Wiesz już, czy coś się stało?
— Niezbyt. Powiedziałem mu, że pogadam z nim w jego rano, czyli wieczorem, ale wątpię, że dowiem się czegoś więcej.
Przez jeszcze parę chwil siedział, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, aż w końcu zdecydował się paść na łóżko. Istniała obawa, że teraz przeleży tak cały dzień, ale z drugiej strony co lepszego mógł zrobić? Zresztą, teraz we znaki dała mu się nieprzespana noc…
— Obudź mnie za godzinę — mruknął.
Zamknął oczy, starając się o niczym nie myśleć, co wcale nie okazało się łatwe. Sen nie przychodził i Eichi wiedział dobrze, że gdy go zmoże, to akurat będzie musiał pewnie wstać, więc po paru bardzo długich chwilach ociągania znowu się podniósł.
— No dobra, nie będę spać — stwierdził. — Nie oszukujmy się. Będzie mnie to teraz wszystko dręczyć.
— Chcesz o tym pogadać?
— Nie wiem… To znaczy, na pewno pogadamy, ale nie wiem, czy teraz.
Bo jak miał powiedzieć Benedictowi, że prawdopodobnie czeka go wycieczka na drugi koniec świata? I to zapewne po to, by usłyszeć jakieś okropne wieści, które mogły wszystko zrujnować?
XLVII Miłość od pierwszego wejrzenia[]
Cokolwiek Eichi miał do powiedzenia, nie kwapił się, żeby to zrobić, ale Benedicto nie pospieszał go. Wierzył, że prędzej czy później dowie się, o co chodziło, nie zmieniało to jednak faktu, że nieco żałował, że musiało się to dziać akurat dziś. Liczył na może leniwy, acz przyjemny dzień, a nie na godziny pełne niepokoju.
Siedzieli jeszcze przez chwilę w milczeniu.
— To… co chciałbyś teraz? — zapytał wreszcie Benedicto. — Bo wiesz… przyznaję, że miałem nadzieję, że, no wiesz… Ale teraz wydaje mi się to trochę nieodpowiednie.
Nie był pewien, czy cokolwiek z tej jego gadaniny było zrozumiałe.
— Przepraszam za to — odparł Eichi. — Ale chcę pobyć na chwilę sam.
— Rozumiem. To… zobaczymy się później?
Eichi kiwnął głową. Benedicto przytulił go jeszcze, po czym zostawił go samego z myślami w Szóstce. Gdy tylko znalazł się na zewnątrz, zaczął zastanawiać się, co ze sobą począć. Kichnięcie podpowiedziało mu, że być może warto byłoby poleżeć pod ciepłą kołderką w swoim domku. Bo i tak w sumie nie miał nic lepszego do roboty…
Zanim podjął decyzję, żeby pójść do domku, dostrzegł w pobliżu Evelyn, tego herosa, którego wcześniej ponoć goniła driada. Zważywszy na to, że tym razem wyglądało gorzej niż wcześniej, wywnioskował, że je dogoniła. We włosach miało listki i gałązki i było całe brudne, jakby wytarzało się w ziemi, a dodając do tego fakt, że trzymało się za ramię z bolesnym grymasem na twarzy, to znaczyło tyle, że musiało nieźle oberwać.
Benedicto, nie bardzo wiedząc, co nim kierowało, podszedł do Evelyn.
— Nie wyglądasz najlepiej — zauważył.
— No co ty nie powiesz — stwierdziło Evelyn w odpowiedzi. — Kapitan oczywisty się znalazł.
Nie zdawało się jednak na niego złe, bo uśmiechnęło się przy tym. Tymczasem Benedicto wcale nie wiedział, jak pociągnąć rozmowę. Evelyn również nie przerywało milczenia i tylko na niego patrzyło, jakby chciało wyrobić sobie o nim zdanie.
— Nie chcesz mnie może pooprowadzać tu trochę? — zapytało po chwili ciszy.
— Ja? — zdziwił się Benedicto. — Czemu ja?
— Lizzie jest upierdliwa — odparło Evelyn, jakby to tłumaczyło wszystko.
— A ten satyr przypadkiem nie twierdził, że się dogadacie?
— Nie wiem, co twierdził, ale chyba się pomylił. Wszyscy tu są jacyś dziwni. W każdym razie chcesz mnie oprowadzić czy nie?
Benedicto i tak nie miał nic lepszego do roboty.
— No dobrze.
I tak właśnie wcielił się w rolę przewodnika, chociaż wcale nie uważał, żeby był w tym jakiś szczególnie dobry. Mimo woli pomyślał o swoich własnych początkach w Obozie Herosów, kiedy próbował się ze wszystkim oswoić i gdyby nie Eichi, to nie był pewien, czy by mu się to udało. Tym razem to on spróbował ocenić Evelyn, choć więcej wiedział o nim z opowieści Eichiego niż od niego samego, zważywszy na fakt, że rozmawiali zaledwie przez moment.
— Mówiłoś przed chwilą, że wszyscy jesteśmy dziwni — przypomniał sobie. — Co masz na myśli?
— Nie wiem, strasznie tu chaotycznie — stwierdziło Evelyn w odpowiedzi. — Zupełnie inaczej niż wszędzie, gdzie byłom.
— To prawda — zgodził się Benedicto. — Panuje tu okropny chaos i na początku trudno jest się przyzwyczaić.
— Nie wiem, czy się przyzwyczaję.
— Ja też tak myślałem, ale ktoś mi pokazał, że jednak jest to możliwe.
— To znaczy?
Po tej odpowiedzi Benedicto wywnioskował, że nawet jeśli jego imię padło w czasie misji, to Evelyn nie zdawało sobie sprawy z charakteru jego relacji z Eichim.
— Myślałem, że tu nikt mnie nie zrozumie, że będzie tak, jak zawsze… Ale Obóz Herosów stał się moim domem. Zrozumiałem, że to tutaj należę.
„Bo mój dom jest tam, gdzie moje serce”.
Tego oczywiście nie zamierzał mówić na głos.
— Być może masz rację — uznało Evelyn. — Może się przyzwyczaję.
Dalsza rozmowa niezbyt im się kleiła, więc Benedicto zrezygnował z prób wypytywania Evelyn o nie samo i ograniczył się tylko do pokazywania kolejnych miejsc w obozie. Trochę żałował, że nie umiał znaleźć właściwych słów, które mógłby powiedzieć, żeby przekonać dziecko Tyche, że nie będzie tak źle. Pocieszanie Eichiego szło mu zdecydowanie lepiej, ale to chyba przez fakt, że tak dobrze się znali… Trudno było jednak rozmawiać z kimś, o kim praktycznie nic nie wiedział.
Prawdopodobnie rozmyślałby tak dalej, ale Evelyn nagle stanęło jak wryte.
— Kto to jest? — zapytało, wskazując gdzieś palcem.
Benedicto zwrócił wzrok w kierunku wskazywanym przez Evelyn i dostrzegł, na kogo zwróciło uwagę.
— To Stella — odpowiedział. — Moja siostra.
— Twoja siostra, czyli…?
— Córka Afrodyty — wyjaśnił Benedicto.
— Och, to dużo tłumaczy… — Przerwało na chwilę, ale nadal wodziło wzrokiem za Stellą. — Jest cudowna.
Benedicto uniósł brew, lecz Evelyn nawet nie zaszczyciło go spojrzeniem, więc tego nie zauważyło.
— Nigdy nie wierzyłom w miłość od pierwszego wejrzenia, ale teraz chyba zmienię zdanie.
— Szybkie jesteś…
Gdy Stella zniknęła z zasięgu wzroku Evelyn, ono w końcu przerzuciło spojrzenie na Benedicta, a po rozmarzeniu w jego oczach syn Afrodyty wywnioskował, że już całkowicie przepadło.
— Powiedz, jest wolna?
— To skomplikowane — stwierdził Benedicto. — Z tego co wiem, to nie jest w związku, ale dużo randkuje. Tyle że nieczęsto zdarza się jej zakochać.
— Wiesz coś o tym?
— Tak jakby…
— W sumie walić oprowadzanie, kiedyś samo wszystko zobaczę — uznało Evelyn. — Powiesz mi o niej coś więcej?
— Skoro chcesz…
Znaleźli jakieś miejsce, żeby usiąść. Evelyn wyczekująco spojrzało na Benedicta.
— No, to w takim razie możemy. Co miałeś na myśli, mówiąc, że to skomplikowane?
— Stella jest trudna — powiedział Benedicto wprost. Nie było sensu tego ukrywać. — Sporo słyszałem tylko z opowieści, ale ona i jej siostra, Bella, stały się znane z łamania serc, najczęściej dla zabawy. Ale Stella raz się zakochała i to na poważnie. I tym razem to jej serce zostało złamane.
— W kim się zakochała?
— W tej samej osobie, co ja.
Dostrzegł w oczach Evelyn zainteresowanie i uznał, że albo było bardzo ciekawe historii Stelli, albo po prostu lubiło plotki.
— I co z tego wynikło?
Benedicto uśmiechnął się delikatnie.
— Ja nie narzekam na obrót wydarzeń — odpowiedział. — Choć czasem trochę mi szkoda Stelli… Może i narobiła trochę głupot, ale nawet jestem w stanie ją zrozumieć.
— Teraz nie wiem, czy próbujesz mnie zniechęcić, czy jak.
— Nie chcę cię zniechęcić, tylko uprzedzić. Nie wiem, czy już w pełni przeżyła to wszystko… I czy po tym wszystkim będzie jeszcze gotowa coś do kogoś poczuć. Jeśli rzeczywiście chcesz spróbować, musisz być na to gotowe.
Evelyn odpowiedziało dopiero po chwili.
— Może to głupie, ale jak tylko ją zobaczyłom… — Westchnęło. — Zaraz… Ty jesteś od Afrodyty! — zawołało, jakby dopiero teraz to do niego dotarło. — To może mi powiesz, czy to miłość?
— Nie mam pojęcia — uznał Benedicto. — Być może… Aczkolwiek powiem ci, że moja prawdziwa miłość to była jedyna, której nie poczułem od razu.
— Jesteś taki tajemniczy — oznajmiło Evelyn.
— Naprawdę?
— No wiesz, nie jestem tu od dawna i nie wiem, do kogo czujesz miętę. Znaczy… możliwe, że się domyślam, ale moje domysły często bywają niesłuszne. W każdym razie co myślisz? Powinnom próbować?
— Spróbować zawsze warto. Może akurat okaże się, że jesteście sobie pisani.
— No dobra. — Evelyn wstało, jakby powzięło postanowienie. — Zrobię to. — Wyglądało, jakby chciało odejść, ale jednak stało w miejscu. — Tylko… nie bardzo wiem, jak.
— Po prostu z nią pogadaj… Może niech ona dokończy cię oprowadzać czy coś. A, tylko zanim coś powiesz, sprawdź bransoletkę na jej ręce, bo Stella ma w gwiazdki, a nienawidzi, gdy myli się ją z Bellą.
Szczerze mówiąc, wolałby zaproponować Evelyn spróbowanie z Bellą, ale wiedział, że ta prawdopodobnie nie byłaby zadowolona z takiego obrotu wydarzeń. Zastanawiał się też, czy jednak nie powinien wybić mu z głowy idei randkowania ze Stellą, ale z drugiej strony to nie była jego sprawa. Ciekaw był tylko, czy Stella już przestała marzyć o Eichim.
— Okej… Czyli musiałobym poszukać jej, nie pomylić jej z bliźniaczką i potem co, mam zaprosić ją na randkę?
— Jeśli chcesz być od razu takie bezpośrednie…
— A po co mam czekać?
— Na co czekać? — odezwał się nagle ktoś.
Benedicto odwrócił głowę i zobaczył, że Eichi postanowił już opuścić Szóstkę.
— E… na nic — wymamrotało Evelyn w odpowiedzi.
Syn Afrodyty tymczasem automatycznie uśmiechnął się na widok Eichiego.
— Już ci lepiej? — zapytał z nadzieją.
— Niezbyt, ale chyba nie bardzo mogę odwlekać tę rozmowę, więc w końcu się zmotywowałem, żeby cię znaleźć.
— Jesteś pewien?
— Tak, bo później wcale nie stanie się to łatwiejsze.
Benedicto kiwnął głową.
— Evelyn… — zwrócił się do niego — ona chyba jest teraz wolna, poproś ją, żeby oprowadzała cię dalej.
Evelyn spojrzało na Benedicta, potem przerzuciło wzrok na Eichiego i chyba już zorientowało się w sytuacji. Kiwnęło głową ze zrozumieniem i odeszło, zostawiając ich samych.
— O co chodziło Evelyn? — zainteresował się Eichi.
— Prosiło o radę, ale może nie będę zbytnio paplać — odpowiedział Benedicto. — W każdym razie niezbyt to dla nas istotne. Ale wracając…
Eichi usiadł obok niego.
— Wcale nie dowiedziałem się wiele — powiedział. — Ale jestem pewien, że wydarzyło się coś złego. I sprawa chyba jest poważna. Bo widzisz… — Urwał, a Benedicto poznał, że wcale nie ma ochoty o tym mówić. — Tata chce mi to powiedzieć osobiście. Zaprosił mnie na święta do domu.
Więc o to chodziło.
— To źle?
Eichi westchnął.
— Nie chcę jechać do domu.
— A nie chcesz się zobaczyć z ojcem?
— Niby tak… Ale boję się usłyszeć, co ma mi do powiedzenia. Co może być tak poważnego, że chce przekazać mi to osobiście?
— A może to wcale nie jest nic złego? — zasugerował Benedicto. — Może nie wiem… znalazł sobie kogoś i chce ci go przedstawić?
— Wcale nie wyglądał na szczęśliwego.
— To może te wieści wcale nie są aż takie złe, jak ci się wydaje?
— Jak mogą nie być takie złe? Dobrze wiesz, jak działa klątwa! A jestem pewien, że to o nią chodzi. Coś musiało się wydarzyć w moje urodziny i to dlatego wtedy ze mną nie rozmawiał.
Zawiesił głos. Benedicto obserwował go uważnie.
— Nie widziałem go od sześciu lat… — odezwał się znowu po jakiejś minucie. — Przez ten czas dużo się zmieniło. Głównie ja się zmieniłem. Dobrze wiesz, że tylko tutaj mogę być sobą. Tam nie mam na to szans. To znaczy nie zrozum mnie źle, tata… on… wspiera mnie, ale nie wszyscy są tacy wyrozumiali. No i nie wiem, jak to będzie, gdy znowu go zobaczę.
I wtedy Benedicto zrozumiał, że chodziło nie tylko o wieści, które mógł usłyszeć. Eichi chciał za wszelką cenę uniknąć powrotu do Japonii.
— To co chcesz zrobić? — zapytał. — Będziesz naciskać ojca, żeby powiedział ci przez iryfon?
— Wtedy pomyśli, że nie chcę go widzieć. A ja… cóż…
— A chcesz go widzieć, czy nie?
— Sam nie wiem, tak szczerze mówiąc. Krótkie rozmowy przez iryfon to zupełnie coś innego niż spotkanie twarzą w twarz. Tylko że chyba jednak nie mam innego wyjścia. Chyba pojadę. Dowiem się, o co chodzi, a potem… zobaczy się.
— Mogę pojechać z tobą — zaproponował Benedicto. — To znaczy… jeśli jest taka opcja — dodał szybko.
Eichiego wyraźnie zaskoczył ten pomysł.
— Chcesz jechać ze mną? Ale… nie wolisz zostać tutaj?
— To znaczy jeśli to będzie dla ciebie jakiś problem, to nie będę próbować na siłę. Ale chętnie dotrzymałbym ci towarzystwa.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł.
— Pomyślałem, że może będzie ci łatwiej, jeśli będę z tobą — przyznał Benedicto.
— Hm… Wiesz, teoretycznie w domu byłoby miejsce na gościa, ale nie wiem, czy tata się zgodzi. Nie wiem, na ile oswoił się z tym, co jest między nami.
— To w takim razie to już zależy od ciebie, bo w sumie nie mam tu za bardzo nic do gadania.
Miał jednak niejasne wrażenie, że był jeszcze jakiś powód, dla którego Eichi zdawał się nie chcieć jego towarzystwa. Być może jedynie mu się wydawało… Postanowił jednak nie wspominać o niepokoju, który poczuł. Nie miał ochoty jeszcze bardziej martwić Eichiego.
— Pogadam o tym z tatą — zgodził się w końcu Eichi. — Zobaczę, co powie.
— Na serio?
— Nie, na niby.
Uśmiechnął się przy tym, a Benedicto poznał, że humor musiał mu się odrobinę poprawić, co go ucieszyło. Zaraz po tym Eichi oparł głowę o jego ramię.
— Dzięki, że jesteś.
XLVIII Wróciłem[]
Choć Eichi bardzo chciał przynajmniej chwilę pospać, myśli dręczące go przez cały lot nie zamierzały mu na to pozwolić.
Co rusz żałował, że jednak nie naciskał bardziej ojca do wyjawienia przez iryfon tego, co miał mu do powiedzenia. Oszczędziłby sobie całej tej podróży do miejsca, z którego tak bardzo chciał uciec, choć uświadomił sobie to dopiero, gdy je opuścił. Gdy zobaczył, że to nie tam należał. Chociaż nie tylko to go martwiło. Obawiał się, że potwory nie spuszczą z niego oka, co by oznaczało, że cały ten czas będzie musiał albo spędzić w domu, albo walczyć. No i była jeszcze jedna rzecz…
Mimo że ojciec nie miał nic przeciwko dodatkowemu gościowi, a do tego w wolnych chwilach Eichi zrobił Benedictowi ekspresowy kurs nie pogubienia się w jego ojczyźnie, to jednak nie zmniejszyło to zbytnio jego obaw. Nie miał bowiem zbytnio czasu, a poza tym słuchanie o Japonii było czymś zupełnie innym niż przybycie tam. Nie wiedział, czy sam był na to gotów, choć spędził tam większość życia, a co dopiero Benedicto, który nie wyściubił nosa poza Zachód.
Zerknął na syna Afrodyty i poczuł lekkie ukłucie zazdrości, widząc, że ten się tym tak nie przejmował i zdołał zasnąć. Też by chciał być taki spokojny… Tak bardzo chciałby wiedzieć, czego się spodziewać…
Oparł głowę o siedzenie i przymknął oczy z nadzieją, że wreszcie zaśnie.
Eichi nie był pewien, czy zasnął, ale zorientował się, że nareszcie dotarli do Tokio. Oznaczało to mniej-więcej tyle, że musiał wreszcie wrócić do rzeczywistości, co niezbyt mu się podobało. Oczywiście był pewien, że na lotnisku angielski dobrze znali, ale chyba jednak wolał sam załatwić formalności i nie zostawiać ich Benedictowi. Nie zmieniało to faktu, że tylko w połowie myślał o tym, co się wokół niego działo, bo spora część jego uwagi skupiała się na żołądku zawiązanym w supeł. Czym do diabła stresował się aż tak?
— Strasznie tu tłoczno — zauważył Benedicto. — Nie obawiasz się, że się zgubimy?
— Właściwie bardziej obawiam się, że się nie zgubimy — odparł Eichi. — Ale dobra… Tata mówił, że będzie na nas czekać przed lotniskiem… Tylko teraz musimy go wypatrzyć w tym chaosie.
— Prędzej chyba on wypatrzy nas.
Może i nieco się wyróżniali przez samego Benedicta i fakt, że Eichi miał na sobie żarówiastą kurtkę, ale wcale nie odcinali się aż tak, jakby mogli sobie tego życzyć.
— Jeśli go nie znajdziemy, to najwyżej sami pojedziemy do Shibuyi — zadecydował Eichi. — Mam trochę pieniędzy…
— Tu jest chyba jeszcze gorzej niż w Nowym Jorku… Więc chyba to nie byłby dobry pomysł się włóczyć samopas.
W tej kwestii Benedicto miał rację, bo Eichi ostatni raz był tu jako dziecko, a poza tym w takich miejscach jak to szybko tracił pewność siebie i chociaż byliby w stanie dotrzeć do metra, tam mógłby coś źle odczytać i pojechaliby na zły koniec miasta.
— Też jednak wolałbym tego uniknąć. Skoro tu już jesteśmy, lepiej znaleźć ojca i na spokojnie dojechać do domu… Zwłaszcza że już padam z nóg.
Podążali przed siebie, rozglądając się wokół, ale po tym, w jaki sposób Benedicto patrzył na wszystko i wszystkich, Eichi poznał, że nie będzie zbytnio pomocny.
— Wszyscy wyglądają tu tak samo — jęknął syn Afrodyty w którymś momencie. — Jak mamy znaleźć tu twojego tatę?
— Wcale nie wyglądają tak samo — zaprzeczył Eichi. — Tylko ci się tak wydaje.
— Trudno mi w to uwierzyć…
— To nie jest aż takie trudne, żeby nas rozpoznawać, tylko trzeba się przyzwyczaić. Ale może w takim razie lepiej będzie, jak zrobię tak. — Złapał go za rękę. — Trzymaj się mnie i nie puszczaj.
Mógł założyć się, że Benedictowi nie przeszkadzał taki obrót sytuacji. Teraz, czując się odrobinę bezpieczniej, Eichi wrócił do przeczesywania wzrokiem okolicy i wreszcie zdawało mu się, że znalazł ojca. Pociągnął Benedicta w stronę mężczyzny stojącego na uboczu, a gdy znaleźli się wystarczająco blisko niego, upewnił się, że to w istocie był on. Masashi Yokoyama, w swojej nieśmiertelnej kolorowej czapce i oczywiście zielonej kurtce, był tam i na nich czekał.
Wtem coś nie pozwoliło Eichiemu iść dalej. Benedicto zorientował się dopiero po chwili, ale też się zatrzymał. Dostrzegł, że Eichi nie spuszczał wzroku z ojca, jakby jego widok go zahipnotyzował. On za to chciał się ruszyć, ale nie umiał i tak tylko stał w miejscu. To się działo naprawdę. To nie był żaden sen. Naprawdę był w Tokio i naprawdę widział ojca. Po sześciu latach rozłąki oto stali twarzą w twarz.
— Coś nie tak? — zapytał cicho Benedicto.
— Nie… To znaczy…
— Śmiało.
Benedicto popchnął go lekko, a to zachęciło Eichiego do pokonania reszty odległości dzielącej ich od Masashiego. Zatrzymał się wystarczająco blisko ojca, by przyjrzeć mu się dokładniej. Chociaż przez te wszystkie lata widywał go przez iryfon, to niewyraźne połączenia w tęczy nie mogły powiedzieć mu wszystkiego. Natychmiast uderzyło go to, że ojciec wyglądał na dużo starszego, jakby minęło znacznie więcej czasu, a także był chudszy, niż Eichi go zapamiętał. Nie był jednak pewien, czy w istocie tak było, czy po prostu mu się wydawało. Poza tym była jeszcze jedna rzecz, której przez iryfon nie był w stanie zobaczyć. Teraz mógł spojrzeć mu w oczy bez zadzierania głowy do góry.
Tyle czasu minęło… A on nagle poczuł się, jakby znowu był małym chłopcem, którego ojciec jak zawsze odbierał ze szkoły.
— Wróciłem — powiedział.
Postąpił jeszcze kilka kroków i uściskał ojca, a ten po chwili odwzajemnił ten gest. Trwali tak przez chwilę, aż Masashi odsunął się, ale nadal trzymał Eichiego za ramiona.
— Ależ ty wyrosłeś…
Wtedy Eichi dostrzegł, że nie tylko nie musiał zadzierać głowy, ale i przerósł ojca, a mimo że różnica wzrostu wcale nie była jakaś duża, zdziwiło go to. Nigdy nie sądził, że właśnie tak będzie.
— Tyle lat minęło — wymamrotał. — Tęskniłem za tobą.
Ojciec nie odpowiedział, ale jego spojrzenie mówiło wszystko.
Stali tak jeszcze przez chwilę, jakby obaj zapomnieli, co tu właściwie robili. Jeśli chodzi o Eichiego, to niemal faktycznie tak było. Otrzeźwił go dopiero ostry podmuch lodowatego wiatru, przez który mimowolnie się wzdrygnął.
— Zimno tutaj…
— Racja, racja — pan Yokoyama również się zreflektował. — Chodźmy już do auta, będzie cieplej.
Gdyby nie radio, w samochodzie przez całą drogę panowałaby kompletna cisza. Eichiemu to odpowiadało, bo wcale nie kwapił się do rozmowy z którymkolwiek ze współpasażerów. Nawet nie wiedział, o czym mógłby rozmawiać, a poza tym cała ta sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz bardziej niezręczna. Tak bardzo chciał wiedzieć, po co ojciec go tu ściągnął, ale wiedział, że w trakcie drogi niczego się nie dowie, bo to nie różniłoby się wiele od iryfonu.
Za to towarzystwo Benedicta chyba po raz pierwszy, odkąd się poznali, bardziej go krępowało, niż mu pomagało. Nie był pewien, dlaczego, ale być może chodziło o to, że martwił się pierwszym osobistym spotkaniem spotkaniem swojego ojca i chłopaka, bo takie sytuacje zawsze były stresujące. W głowie kotłowało mu się milion pytań. Jak się dogadają? Czy ojciec polubi Benedicta? Czy na pewno w pełni zaakceptował fakt, że nigdy nie ujrzy Eichiego w towarzystwie dziewczyny? Bo w końcu zapewnienia słyszane przez iryfon nie mogły się równać z osobistą reakcją.
Fakt, że Benedicto niezbyt rozumiał japoński, bynajmniej nie pomagał. Co prawda czasami Eichiemu zdarzało się uczyć go słówek, jednak rozmowy syn Afrodyty w tym momencie nie byłby w stanie samodzielnie prowadzić. Prawdę mówiąc, Eichi mógłby go nawet nauczyć więcej, ale nigdy nie spodziewał się, że pojadą razem do Tokio i to tak szybko. W związku z tym przed wyjazdem zdążył mu wyłożyć tylko kilka najbardziej podstawowych zwrotów, ale widział po Benedikcie, że ten niezbyt łapał. To mogło stanowić problem w komunikacji z ojcem, który co prawda znał angielski na tyle, żeby z kimś rozmawiać, ale jednak nie był w nim szczególnie biegły. Eichi czuł, że skończy w roli tłumacza, a to, szczerze mówiąc, niezbyt mu się uśmiechało. Czasem żałował, że jego ojczystym językiem nie był angielski albo już chociaż francuski, który Benedicto rozumiał dzięki swojej boskiej matce, bo wtedy chociaż z tym byłoby łatwiej…
Ale cóż, nie mógł mieć wszystkiego.
Chociaż, po prawdzie, teraz nie bardzo miał cokolwiek poza stresem. Nawet snu, bo ten nie chciał do niego przyjść… O tak, teraz marzył tylko o tym, żeby zakopać się pod kołdrą i iść spać. Ale jeszcze musiał znieść trochę jazdy… Zapatrzył się w wielkomiejski obraz za szybą… Głowa mu opadła…
Ktoś potrząsnął jego ramieniem. Eichi otworzył oczy i dopiero po chwili zorientował się, że stanęli. To znaczy, że musieli dotrzeć na miejsce. Ziewnął głośno i dopiero po tym wysiadł z auta, by dołączyć do ojca i Benedicta. Zauważył spojrzenie syna Afrodyty, w którym zdawało mu się, że dostrzegł cień niepokoju, a także ojca, które wyrażało coś pomiędzy szczęściem i smutkiem. Westchnął i ruszył za nimi.
Z każdym krokiem narastało w nim dziwne poczucie ciężkości. A przecież to tylko powrót do domu! Do domu, gdzie przecież powinien się poczuć dobrze… Sytuacji nie poprawiła podróż windą na dziewiąte piętro. Dziewiąte… Tak jak dzień jego urodzin. I czy równie pechowe?
Cóż, skoro miał poznać tu jakieś straszne wieści…
Z mocno bijącym sercem przekroczył próg mieszkania.
XLIX Chcę ci się odwdzięczyć[]
Benedicto nie był pewien, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego, że mieszkanie Yokoyamów będzie wyglądać tak… normalnie. Nasłuchawszy się tyle o kulturze odmiennej od Zachodu, wydawało mu się, że klimat będzie tu zupełnie inny, jednak nie było wcale aż tak inaczej. To znaczy dobrze… były różnice. Takie jak chociażby fakt, że na wejściu kazano mu zdjąć buty.
Gdy to zrobił, rozejrzał się po małym, ciemnym przedpokoju, choć nie było tam nic szczególnie fascynującego. Wszystko wokół wskazywało na to, że na stałe mieszkała tu jedna osoba, więc natychmiast wykluczył opcję, że wielką wieścią pana Yokoyamy było związanie się z kimś na poważnie; nieco go to zasmuciło, bo to prawdopodobnie wskazywało na to, że złe przeczucia Eichiego były słuszne. A on nie chciał, by takie były.
Odetchnął, starając się uspokoić nerwy, co wcale nie okazało się łatwe. Dopiero teraz w pełni docierało do niego to wszystko… Po raz pierwszy w życiu był tak daleko od Stanów, w kraju, którego w ogóle nie znał, zarówno pod względem zwyczajów, jak i języka. Jednak nie to stresowało go najbardziej, a spotkanie twarzą w twarz z ojcem Eichiego. Po spojrzeniu pana Yokoyamy nie umiał wywnioskować, co ten sobie o nim myślał — pod tym względem był zupełnym przeciwieństwem swojego syna, z którego dało się czytać jak z otwartej księgi. Benedicto miał tylko nadzieję, że cokolwiek ojciec Eichiego o nim sądził, to że nie było to nadzwyczajnie złe — nie zmieniało to jednak faktu, że postanowił pokazać mu się z jak najlepszej strony.
Poszedł za nimi do pomieszczenia, które okazało się salonem z aneksem kuchennym przy ścianie. Tu już było jaśniej niż w przedpokoju, a zielony wystrój pomieszczenia nadawał mu przyjemnego, uspokajającego klimatu (a poza tym kanapa stojąca w rogu wyglądała na naprawdę wygodną). Eichi zaprowadził go jednak nie na kanapę, a do jasnego stołu na środku pokoju. Benedicto usiadł na krześle, jak na jego gust nieco zbyt twardym, po czym zaczął bardziej przyglądać się wnętrzu. Dopiero po chwili spojrzał na syna Ateny.
— Ładnie tutaj — skomentował, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
— Tak, to prawda — zgodził się z nim Eichi. — Tata uwielbia zielony kolor, więc jak może, to wszystko ma zielone. I nawet… to rzeczywiście uspokaja.
— Ale wcale nie wyglądasz na uspokojonego.
— W przeciwieństwie do ciebie.
— Naprawdę wyglądam na spokojnego? Bo w rzeczywistości trochę się denerwuję. No wiesz, to wszystko…
Eichi dobrze zrozumiał, o co mu chodziło, a przynajmniej na to wyglądało, bo pokiwał głową.
— A tak w ogóle to co teraz? — zapytał Benedicto znowu.
— Teraz czekamy na odgrzewaną wczorajszą yakisobę — odparł Eichi. — Przyznaję, dla yakisoby taty nawet warto było tu przyjechać — dodał po chwili.
Benedicto zastanawiał się, czy powinien pytać Eichiego, czym jest yakisoba, ale domyślił się, że to jakieś danie i zważywszy na fakt, że zaraz mieli je dostać, postanowił nie zawracać mu tym głowy.
— Rozumiem… — mruknął tylko.
— Mam nadzieję, że jak już coś zjemy, to w końcu czegoś się dowiem — ciągnął Eichi, jakby nie dosłyszał odpowiedzi Benedicta. — Choć nie jestem tego taki pewien, bo jest już późno, jestem zmęczony, a nie wiem, czy tata będzie chciał o tym rozmawiać tuż po przyjeździe. No i nie zdziwię się, jeśli najpierw będzie chciał pogadać z tobą.
Benedicto uniósł brew w niemym pytaniu.
— Wspominał, że chciałby cię poznać. — Eichi przerwał na moment. — Mam nadzieję, że to wszystko nie skończy się jakąś tragedią.
On też miał taką nadzieję, nie powiedział tego jednak głośno, a zamiast tego zaczął się zastanawiać, jak to przebiegnie… Natychmiast wyobraził sobie tysiąc różnych scenariuszy, ale zaraz pokręcił głową, starając się je odgonić. Nie było sensu gdybać, bo nie wiedział, czego się spodziewać.
Eichi, jakby domyślając się jego obaw, położył swoją dłoń na jego dłoni w uspokajającym geście.
— Na spokojnie… — mruknął. — Może i jestem trochę spięty, ale tata wcale nie jest zły. Nie może wyjść jakoś specjalnie źle.
— Próbujesz przekonać mnie czy siebie?
— Tak szczerze to nas obu.
Benedicto i tak docenił tę próbę, zwłaszcza że nie była taka nieskuteczna, bo rzeczywiście poczuł się nieco lżej. W końcu był tu z nim. Uśmiechnął się z wdzięcznością, a Eichi odwzajemnił uśmiech.
Yakisoba okazała się makaronem z dodatkami, absolutnie prześwietnym, tak, że tylko używanie pałeczek zmusiło Benedicta do nieco wolniejszego pałaszowania go. Z tego powodu nawet nie żałował, że nie poprosił o widelec, bo gdyby go dostał, pożegnałby się z tą strawą bogów dużo wcześniej, a tak chociaż się nią całkiem dobrze najadł. Gdy danie już przestało go tak zajmować, zerknął kątem oka na Eichiego, który chyba miał podobne odczucia, bo z błogim uśmiechem na twarzy oparł się o krzesło i wyglądał, jakby teraz już mógł iść spać w spokoju. Już nawet zdawał się niemal zapomnieć o tym, co go dręczyło, choć to mogło być tylko złudne wrażenie.
Przeniósł spojrzenie z Eichiego na jego ojca i dostrzegł, że ten też na niego patrzył. Uśmiechnął się nerwowo.
— Muszę się dowiedzieć, jak się to robi — powiedział. — Już dawno nie jadłem czegoś tak dobrego.
Gdy tylko skończył mówić, miał wrażenie, że palnął głupotę, bo to było niewiele lepsze niż mówienie o pogodzie. Choć być może nadmiernie wszystko interpretował…
— Dziękuję — odpowiedział pan Yokoyama po chwili. — Co do przepisu… Powinna znaleźć się okazja.
Nie żeby to rozproszyło choć trochę niezręczność. Benedicto nie bardzo miał pojęcie, co odpowiedzieć i z opresji wybawił go dopiero Eichi, który niespodziewanie oświadczył, że chce go nieco oprowadzić. Tak więc obaj wstali i w ten sposób Benedicto zapoznał się bliżej z kanapą (rzeczywiście tak wygodną, na jaką wyglądała) i łazienką (na jej widok nieco zakręciło mu się w głowie), a także dowiedział się, za którymi drzwiami znajdował się pokój Masashiego. Eichi po chwili otworzył ostatnie drzwi i wprowadził Benedicta do swojego pokoju, o gołej drewnianej podłodze i ścianach pomalowanych na niebiesko.
Po tym pomieszczeniu najbardziej było widać, jak długa była nieobecność Eichiego, bo nie wyglądał na pokój niemal dorosłego chłopaka, a raczej dziecka — najbardziej wskazywały na to zabawki rozrzucone po półkach stojących przy niemal wszystkich ścianach. Dopiero po chwili Benedicto zauważył, że na tych półkach, za zabawkami, stało też mnóstwo książek i jeśli wszystkie z nich zostały choć raz przeczytane, to podziwiał samozaparcie Eichiego, by mimo dysleksji tyle ich pochłonąć.
Poza całym mnóstwem półek było tu jeszcze kilka zamykanych szafek oraz nie za duża szafa stojąca po prawej stronie od wejścia. Na końcu Benedicto zerknął na łóżko, którego tylko wezgłowie było przysunięte pod ścianę. Natychmiast rzucił mu się w oczy fakt, że było dosyć wąskie, tak, że nie był pewien, czy Eichi byłby w stanie się na nim swobodnie rozwalić.
On za to dostrzegł jego spojrzenie.
— Ze wszystkiego tutaj najbardziej ciekawi cię moje łóżko?
Benedicto zrozumiał, że to musiało wypaść co najmniej dwuznacznie.
— Nie, tylko zastanawiałem się, czy w ogóle jest wygodne.
— Wiesz, zwykle i tak zawijam się w kołdrę, więc nie robi mi to większej różnicy — odparł Eichi, domyśliwszy się, że Benedictowi chodziło przede wszystkim o jego szerokość. — Chyba że pytasz o materac, to wiesz, możesz sam sprawdzić.
Ale Benedicto nadal stał w miejscu. Naszły go myśli, których nie spodziewał się akurat teraz i nie był pewien, czy chciał się nimi dzielić. Eichi chyba jednak dostrzegł, co się działo w jego głowie, więc sam go pociągnął w stronę łóżka. Usiadł na nim i zachęcił Benedicta, więc ten ostatecznie uczynił to samo.
— Przyznaję, że zastanawiałem się, czy nie moglibyśmy spać razem — odezwał się znowu — ale moje łóżko jest za wąskie, a spanie razem na kanapie z salonu… cóż… Nie wiem, czy tata byłby na to mentalnie gotowy.
— Czyli ja będę spać na tej kanapie? — domyślił się Benedicto. Szczerze mówiąc, ta perspektywa całkiem mu odpowiadała, bo zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, ale z drugiej strony było coś pociągającego w niemożliwej teraz do zrealizowania wizji spania z Eichim.
Eichi pokiwał głową.
— No, chyba że chcesz się wcisnąć tutaj.
W jego głosie pobrzmiewał jakiś dziwny ton, po którym Benedicto poznał, że ich myśli wcale nie szły tak bardzo odmiennymi torami. Przysunął się bliżej Eichiego.
— Wiesz, o czym pomyślałem? — zapytał. — Parę dni temu mówiłeś, że musimy się spotkać poza Obozem Herosów. A teraz jesteśmy tutaj, w twoim pokoju…
Nie musiał mówić nic więcej. Eichi od razu pojął, o co mu chodziło.
— Zobaczymy — odparł. — Jeśli będą warunki, to być może pomyślimy o tym.
— Zatem będę mieć nadzieję.
— A myślałem, że to ja jestem niewyżyty…
— Bo jesteś, ale ja też mam na ciebie ochotę. Ten jeden raz to nie było wystarczająco i dobrze o tym wiesz.
Eichi nie odpowiedział, tylko przysunął się jeszcze bliżej, jakby chciał go sprowokować do działania. Benedicto dobrze wiedział, że teraz i tak nie będzie z tego nic więcej, ale chciał posmakować go choć odrobinę. Posłał przelotne spojrzenie w stronę drzwi, by upewnić się, że w istocie były zamknięte, po czym pokonał dzielący ich dystans.
Wiedział, że nie dostanie nic więcej, wiedział, że nie powinien się zapędzać, ale nie potrafił się do tego przekonać. Patrząc na to, jak ochoczo Eichi odwzajemniał każdy jego jest, wywnioskował, że jemu wcale to nie przeszkadzało.
— Nie umiem się doczekać, aż będziemy mieć warunki — powiedział cicho Benedicto. — Wtedy będziesz mój.
Przez twarz Eichiego przemknął cień zaskoczenia.
— To moja kwestia.
— Teraz już nie. — Pocałował go znowu. — Ty będziesz mój, a ja sprawię, że będziesz mnie błagać o więcej.
— Ach, tak? — Eichi uniósł brew. — A co było ostatnim razem?
— Ostatnim razem i tak to ja prowadziłem ciebie, nie wiem, czy zauważyłeś.
Eichi westchnął.
— Prawdę mówiąc, zauważyłem.
Benedicto czuł, że syn Ateny chciałby powiedzieć coś jeszcze, więc nie odpowiedział.
— Może o to chodzi… — mruknął Eichi po chwili milczenia. — Może to mi nie daje spokoju…
— Nie żeby mi to przeszkadzało — wtrącił Benedicto. — Mogę cię prowadzić, ile tylko trzeba. Zresztą… Gdyby nie ty, to nigdy by do tego nie doszło. Właściwie nie zrobilibyśmy nawet pierwszego kroku, może nawet byśmy ze sobą nie byli… To wszystko dzięki tobie. To ty jako pierwszy wyznałeś mi miłość. To ty mnie pocałowałeś, to ty zawsze namawiałeś mnie, by iść dalej. To ty przekonałeś mnie, żebym ci się oddał.
Eichi uśmiechnął się blado.
— To ty dajesz mi odwagę, wiesz? — ciągnął Benedicto. — Dziękuję ci za to. Dlatego… tak bardzo chcę ci się odwdzięczyć.
— Co masz na myśli?
— Chcę cię usatysfakcjonować. Dać ci wszystko, co mam…
— Już dajesz. Chociaż zawsze zdumiewa mnie to, jak mało myślisz w tym o sobie. Ciągle tylko słyszę o zadowalaniu mnie… A ty czego chcesz?
— Szczerze? Następnym razem chcę być na górze.
Eichi nagle uciekł wzrokiem gdzieś w bok i zarumienił się lekko. Benedicta zaskoczyła nieco ta reakcja. Czyżby powiedział coś nie tak?
— Ja… nie wiem — wymamrotał Eichi. — To znaczy… Ech…
— Jak nie chcesz, to nie będę cię zmuszać, bo to mija się z celem. Ale pytałeś, czego bym chciał, więc ci powiedziałem. — Czuł jednak, że wreszcie docierał do sedna wszystkiego. To tu było coś na rzeczy. — Powiedz… Co tak właściwie cię dręczy?
Eichi nie odpowiedział. Zapatrzył się w widok z okna.
— Nie wiem… Zresztą, to chyba zła pora. Wróćmy kiedy indziej do tej rozmowy, proszę.
Benedicto uniósł brwi ze zdziwienia. To chyba rzeczywiście był poważny problem, skoro Eichi nie był gotów nawet do porozmawiania o nim. Miał ochotę na niego nacisnąć, ale szybko się opamiętał, stwierdziwszy, że to nie ma sensu. Zresztą… Eichi miał rację. Nie przyjechali tu po to, żeby rozwiązywać akurat te problemy. Mieli się dowiedzieć, co takiego do powiedzenia miał pan Yokoyama i to z pewnością w tej chwili dużo bardziej martwiło Eichiego.
Benedicto zaczął żałować trochę, że sprowadził rozmowę na ten temat.
— Przepraszam — mruknął. — Masz teraz ważniejsze sprawy na głowie, a ja ci tylko dokładam…
— Nie jestem zły — odpowiedział Eichi. — Porozmawiamy kiedyś o tym, obiecuję. Ale nie teraz. Zwłaszcza że już naprawdę mam tylko ochotę iść spać.
Benedicto zreflektował się i postanowił nie zajmować już nadmiernie dużo jego czasu. Dobrze zrobił, bo po chwili uświadomił sobie, jak bardzo sam był zmęczony, a miał jeszcze kilka spraw do załatwienia, takich jak przygotowanie sobie posłania i umycie się przed snem.
Ale gdy się położył, sen nie chciał przyjść. Kanapa może i była wygodna, ale nie był do niej przyzwyczajony, a poza tym myślał o tym wszystkim… Czego takiego dowiedzą się od ojca Eichiego?
L To może być dla ciebie szok[]
Rano Eichi i Benedicto zostali w domu sami, bo pan Yokoyama jeszcze przez następne trzy dni szedł do pracy. Nie oznaczało to jednak możliwości swobodnego leniuchowania czy robienia czegoś nieco mniej przyzwoitego, bo musieli zebrać się na zakupy i zrobić coś do jedzenia na potem. A to było problematyczne, gdyż Eichiemu wcale nie chciało się wstawać. Poza łóżkiem było niemiłosiernie zimno, a na dodatek nieszczególnie się wyspał.
Nie była to wina łóżka, oczywiście, choć faktycznie mogłoby być odrobinę szersze. Łóżko było całkiem w porządku, ale cała reszta niezbyt.
Wczoraj ojciec obiecał mu, że dziś wreszcie porozmawiają o wszystkim, co z jednej strony było dobre, bo wreszcie dowie się, o co chodziło, ale z drugiej ta świadomość coraz bardziej go stresowała. Jak zawsze w takich sytuacjach, w głowie włączył mu się nieznośny tryb oczekiwania i nie bardzo miał ochotę robić cokolwiek poza istnieniem aż do powrotu ojca. Choć dobrze wiedział, że musi wstać, to nie widziało mu się to ani odrobinę.
Rozmowa z Benedictem też nie poprawiła mu humoru. Oczywiście… dużo o tym wszystkim myślał, ale nadal nie był pewien, o co właściwie mu chodziło. Czemu się tak wobec niego zachowywał, czemu nie chciał z nim pogadać? Czy chodziło tylko o fakt, że miał inne sprawy na głowie? Miał nadzieję, że już wkrótce się o tym przekona… Zwłaszcza że nie mógł teraz Benedicta unikać, skoro gościł go we własnym domu.
Zaraz w myślach skarcił się za tę nagłą chęć unikania go. To było głupie… Benedicto przecież nie zrobił mu nic złego. I zrozumie, jeśli Eichi będzie potrzebował chwili samotności…
Wreszcie ze smutkiem stwierdził, że nie może się dłużej wylegiwać. Niechętnie się podniósł i starając się powstrzymać pokusę wlezienia znowu pod kołdrę, odnalazł bluzę i skarpety, które nieco ochroniły go przed zimnem. Tak przygotowany wyszedł z pokoju, żeby choć trochę się ogarnąć, a gdy po tym zerknął do salonu, zorientował się, że Benedicto też już nie spał. I w przeciwieństwie do Eichiego nie wyglądało na to, żeby dopiero co wstał — wręcz przeciwnie, był w pełni ubrany, a teraz całą jego uwagę pochłaniała pozycja, która wyglądała jak…
— Joga?
Benedicto zauważył Eichiego, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
— Chcesz się przyłączyć? — zaproponował.
— Ledwo się podniosłem — mruknął Eichi w odpowiedzi. — Nie wiem, czy to dobry pomysł. Nawiasem mówiąc, od kiedy uprawiasz jogę?
— Od niedawna — przyznał Benedicto. — Ostatnio trochę znudziły mi się ćwiczenia siłowe i potrzebuję odskoczni. Zresztą, wiesz, jak to uspokaja? Przydałoby ci się.
— Co masz na myśli? — zdziwił się Eichi.
— Jesteś spięty. Ciągle się wszystkim zamartwiasz, trudno ci zapomnieć o rozterkach…
— Myślisz, że joga naprawdę mi pomoże? — Eichi przeszedł do kuchni i bez większego pomyślunku zaczął zbierać wszystko, co mógłby dodać do śniadania. — Joga nie sprawi, że moje problemy przestaną istnieć.
— Może i nie, ale choć na chwilę się wyluzujesz.
— Preferuję inne sposoby wyluzowania się. Zresztą… joga wynudziłaby mnie na śmierć.
Wreszcie wygrzebał coś, co zdawało się wystarczająco dobre do zjedzenia, ale wcale nie skupiał się zbytnio na śniadaniu — zamiast tego wolał obserwować coraz to nowsze pozycje, które przybierał Benedicto. Choć kilka z nich go zabolało od samego patrzenia, to jednak nie narzekał na widoki, jakie były mu dane. Nawet nie zauważył, kiedy skończył jeść, bo posiłek nie był w stanie zająć jego uwagi. Zreflektował się dopiero, gdy syn Afrodyty zerknął znacząco w jego stronę.
— Na pewno nie chcesz się przyłączyć?
— Dopiero zjadłem — zauważył Eichi. Mimo to wstał i usiadł na podłodze obok niego. — Choć to zależy, jakie ćwiczenia masz na myśli.
— Czasem zastanawiam się, czy akurat rzeczywiście tego chcesz, czy już z przyzwyczajenia mówisz takie rzeczy.
— Hm… — Eichi zastanowił się. — Chyba oba po trochu. Bawi mnie rzucanie takimi tekstami, szczerze mówiąc. Ale tak poza tym to dobrze wiesz, jak bardzo cię uwielbiam. Mógłbym na ciebie patrzeć w nieskończoność. I nie tylko patrzeć.
Jakby na udowodnienie tych słów, wyciągnął przed siebie dłoń i choć początkowo nie umiał zdecydować się, co z nią zrobić, ostatecznie położył ją na ramieniu Benedicta. Przesunął ją powoli niżej i w końcu dotarł do łokcia. Zatrzymał się.
— Uwielbiam fakt, że zawsze dotykasz mnie tak, jakbyś robił to po raz pierwszy — odezwał się Benedicto. — Jest w tym coś fajnego.
— Po prostu… zawsze zachwycasz mnie tak samo i nie mogę wyjść z podziwu. — Znowu uniósł rękę i zatrzymał ją na dłużej na jego bicepsie. — Może to głupie… ale czasem nadal się dziwię, jak to się stało, że udało mi się ciebie zdobyć. Czasem mam wrażenie, że na ciebie nie zasługuję.
— Tylko ci się tak wydaje.
Eichi uśmiechnął się delikatnie i pozwolił dłoni trochę pobłądzić, zanim przypomniał sobie, z jakiego powodu w ogóle podniósł się z łóżka.
— Chętnie bym się jeszcze trochę pomigdalił — przyznał — ale trzeba zrobić zakupy. I obiad. — Pozwolił sobie na westchnienie, bo wcale nie chciało mu się robić którejkolwiek z tych rzeczy. — Im prędzej się tym zajmę, tym lepiej.
Po zakupach i ogarnięciu wszystkiego, co miał, Eichi zabrał się za dogłębne przeglądanie wszystkiego, co miał w pokoju i zajęło to jego uwagę na tyle, że niemal nie dostrzegł powrotu ojca. Lecz gdy się już zorientował, stanowiło to dla niego znak, żeby oderwać się od badania każdej z zabawek.
Choć obiad był w porządku, Eichi prawie nie czuł jego smaku, bo tak bardzo czekał na to, co będzie po nim. Wreszcie ojciec też skończył jeść i wyraźnie dał Benedictowi do zrozumienia, że chciałby porozmawiać z synem w cztery oczy. Ten więc postanowił przez ten czas posiedzieć sobie w pokoju Eichiego (i prawdopodobnie pobawić się co fajniejszymi z zabawek), tymczasem sam Eichi spojrzał na Masashiego wyczekująco.
— Więc? — zapytał. — O co chodzi?
Ojciec westchnął.
— Nie bardzo wiem, od czego zacząć…
— To aż takie skomplikowane?
— Właściwie nie, sprawa jest dość prosta, ale naprawdę trudno mi o tym mówić.
— Coś się wydarzyło w moje urodziny. — To nie było pytanie, tylko stwierdzenie faktu. — Coś złego. Ale nie powiedziałeś mi o tym od razu. Prawda?
Ojciec potaknął.
— To może być dla ciebie szok.
Takim gadaniem wcale nie pomagał. Eichi miał wielką ochotę go ponaglić, zawołać, żeby powiedział to, co musiał. Najprościej byłoby, gdyby po prostu udało mu się zgadnąć… Ale nie potrafił czytać w myślach. Tymczasem ojciec nadal milczał.
— Po prostu powiedz — Eichi w końcu nie wytrzymał. — Nie po to leciałem na drugi koniec świata, żeby się nie dowiedzieć!
To być może nie było zbyt dobre posunięcie, ale nie miał lepszych pomysłów. A co najważniejsze, zdawało mu się, że w końcu podziałało. Pan Yokoyama zdecydował się przerwać milczenie.
— Od pewnego czasu czułem się nie najlepiej — powiedział. — Ostatecznie musiałem dowiedzieć się, co się dzieje, więc zacząłem się badać… No i… — Znowu westchnął. — W twoje urodziny dowiedziałem się, o co chodzi.
Jego mina bardzo wiele mówiła, ale Eichi jeszcze nie do końca dowierzał w to, co sugerowała.
— To dość poważne — ciągnął pan Yokoyama. — A szanse na poprawę są dość znikome.
Zapanowała cisza, którą dopiero po chwili Eichi odważył się przerwać.
— Czyli to znaczy, że ty… że możesz… — Nie, to słowo nie chciało mu przejść przez gardło.
— To niemal pewne.
— A… kiedy?
— Według szacunków może za pół roku.
— P-pół roku? Ale… ale… To niemożliwe! — wykrzyknął w końcu. — Powiedz, że żartujesz.
Ale tak naprawdę dobrze wiedział, że to nie mógł być żart. Nikt nie żartowałby sobie w ten sposób, a już na pewno nie jego ojciec. I nie ściągałby go na drugi koniec świata, gdyby to nie była prawda.
Utkwił spojrzenie w ojcu, zastanawiając się nad tym wszystkim. To by tłumaczyło, dlaczego wyglądał tak mizernie… Że też od razu się nie domyślił, że to o coś takiego chodziło! Teraz, jak na to patrzył, to było oczywiste. To dlatego tak naciskał na osobiste spotkanie. By w ogóle zdążył go jeszcze zobaczyć…
— Chciałbym żartować.
Eichi nie odpowiedział, bo i nie bardzo wiedział, co mógłby powiedzieć. Spuścił wzrok i zapatrzył się we własne ręce na stoliku, choć myślami był zupełnie gdzieś indziej i, prawdę mówiąc, nie bardzo wiedział, gdzie.
To się nie działo naprawdę. Nie mogło. Po prostu nie.
Nie mógł usłyszeć tych słów.
To wszystko, co z nich wynikało, nie wydawało się realne.
Zmusił się, by podnieść głowę.
— Ja też jeszcze nie oswoiłem się z tym do końca — przyznał ojciec. — Ale musiałem ci powiedzieć. Sam rozumiesz.
— Tak… — wymamrotał Eichi, nie do końca pewien, czy w ogóle usłyszał to, co ten tak naprawdę powiedział. — Ja… muszę to sobie poukładać.
To powiedziawszy, wstał od stołu i skierował się do pokoju. To wcale nie tak, że chciał opuszczać ojca, ale naprawdę nie miał pojęcia, co w ogóle zrobić, powiedzieć. Nie było sensu, żeby siedział przy tym stole.
Benedicto dostrzegł go i rozpromienił się.
— Wróciłeś! — Po chwili dostrzegł jego minę. — Och… Co usłyszałeś?
— Nie teraz — mruknął Eichi. — Pogadamy o tym później.
Benedicto zrozumiał to i ruszył w stronę drzwi. Gdy znalazł się tuż przy Eichim, zawahał się.
— A może chcesz, żebym został?
— Nie wiem. Nic nie wiem.
Mimo to poczuł się ociupinkę lepiej, gdy ten go przytulił. Odwzajemnił uścisk.
— Pójdę już — powiedział Benedicto. — Ale jakbyś mnie potrzebował, to wiesz, gdzie mnie znaleźć.
To powiedziawszy, już naprawdę wyszedł. Eichi został sam i szczerze mówiąc, nieco tego pożałował. Ale z drugiej strony wcale nie był pewien, czy chciał teraz czyjegokolwiek towarzystwa.
Zgasił światło, położył się na łóżku i zapatrzył się w stronę sufitu, choć w mroku go wcale nie widział. Odetchnął parę razy, ale to nie sprawiło, że jego myśli stały się mniej poplątane.
LI Muszę tutaj zostać[]
Benedicto jeszcze raz rzucił zaniepokojone spojrzenie na drzwi pokoju Eichiego, zastanawiając się, czy nie będzie lepiej tam wrócić, ale ostatecznie się powstrzymał, uznawszy, że lepiej będzie zostawić go na chwilę samego. Wrócił do salonu, gdzie przy stole nadal siedział pan Yokoyama. Benedicto przysiadł się do niego, chociaż nie bardzo wiedział, czy w ogóle zamienią choć słowo.
— Jak się czuje? — zapytał wreszcie ojciec Eichiego.
Benedictowi zajęło chwilę zorientowanie się, że ten się odezwał.
— Nie bardzo wiem — przyznał. — Nie chciał rozmawiać.
— Spodziewałem się tego… Wiem, że nie będzie to dla niego łatwe.
— A właściwie o co chodzi?
Pan Yokoyama nie odpowiedział.
— To znaczy nie chciałem być wścibski — rzucił Benedicto przepraszającym tonem.
Zapanowało milczenie, w czasie którego Benedicto otaksował spojrzeniem twarz rozmówcy, na której pojawił się ten sam wyraz zmartwienia, który przybierał Eichi zawsze, gdy coś szło nie tak. To tylko wzmocniło jego obawy.
— Eichi mówił mi co nieco o tobie — przerwał w końcu ciszę pan Yokoyama.
— Tak?
— Nie za dużo, ale cieszę się, że nie jest sam.
Benedicto uśmiechnął się lekko.
— Czyli pan… nie ma nic przeciwko nam?
On również się uśmiechnął.
— Zdziwiło mnie to trochę, to prawda. Ale zależy mi na jego szczęściu. A jeśli z tobą jest szczęśliwy, to nie mam powodu, by być temu przeciwny.
Benedicto pomyślał, że Eichi był prawdziwym szczęściarzem, że trafił na takiego ojca. Lepszego, niż on sam miał… Takiego, który był w stanie wspierać go na drodze do takiego życia, jakiego on chciał.
— Nam obu na tym zależy — odparł. — Też chcę, żeby był szczęśliwy.
Teraz jednak czuł, że niekoniecznie tak będzie.
Aż do wieczora Eichi nie pokazał się w salonie i Benedicto zaczął się zastanawiać, co zrobić. Ostatecznie nic nie wymyślił i gdy pan Yokoyama położył się spać, zdecydował, że zajrzy do niego rano. Mimo tego postanowienia nie umiał zasnąć, a zmuszanie się do nie myślenia o tym nie było zbyt skuteczne. Przeszło mu przez myśl, żeby jednak wstać i pójść do niego teraz, ale szybko się powstrzymał, bo przecież równie dobrze mógł spać, a nie chciałby go obudzić. Z tą myślą spróbował znowu zasnąć.
Nie wiedział, kiedy odpłynął, ale gdy otworzył oczy, za oknem było już jasno, a na dodatek z zaskoczeniem stwierdził, że pan Yokoyama już wyszedł do pracy. To oznaczało tyle, że niestety już trzeba było wstać.
Benedicto nieco niechętnie podniósł się i przeciągnął, ale gdy minął pokój Eichiego w drodze do łazienki, myśl o nim nieco go rozbudziła. Po porannej toalecie stanął przed drzwiami, ale zanim zdecydował się wejść, zawahał się. Czy Eichi mógł jeszcze spać? Jak tak, to nie chciał go budzić. Ale z drugiej strony, jeśli planował się zamknąć na całą wieczność w pokoju, to Benedicto nie zamierzał na to pozwolić. Ostatecznie nacisnął więc klamkę i otworzył drzwi.
Kształt kołdry na łóżku powiedział Benedictowi, że Eichi rzeczywiście leżał, skulony, jednak nie widział jego twarzy, więc nie mógł stwierdzić, czy ten spał, czy już (a może jeszcze) nie. Podszedł bliżej i nachylił się, zastanawiając się, co zrobić.
Nie musiał myśleć nad tym długo, bo właśnie wtedy głowa Eichiego wyłoniła się spod kołdry. Zerknął na Benedicta wyjątkowo przytomnie, co podpowiedziało mu, że ten musiał już nie spać.
— O, hej… — mruknął.
Dokładnie w tym samym momencie, gdy zorientował się, jak ponury był ton jego głosu, Benedicto zwrócił również uwagę na jego oczy. Zaczerwienione. Nie żeby specjalnie spodziewał się czegoś innego.
— Nie przeszkadzam? — zapytał. — Bo jakbyś nie chciał, żebym tu był…
— Możesz zostać. Zresztą… chyba i tak powinienem już wstać.
To powiedziawszy, wygrzebał się spod kołdry i usiadł, a gdy tylko zrobiło się miejsce, Benedicto dosiadł się do niego.
Zapadła cisza. Eichi milczał, a i Benedicto nie wiedział, co mógłby powiedzieć, więc się nie odzywał. Myślał nad tym przez parę chwil, aż wreszcie uznał, że to dobry moment, by zapytać go o jego wczorajszą rozmowę z ojcem, bowiem był zdania, że im szybciej Eichi wyrzuci to z siebie, tym lepiej.
— Teraz jest już pora, żeby o tym pogadać?
Eichi westchnął.
— Chyba nie mam innego wyjścia.
— Możesz milczeć — stwierdził Benedicto — ale nie wydaje mi się, by to było rozwiązanie.
— Ta… masz rację. No więc… nie wiem… Cały czas nie wierzę w to, co usłyszałem. Ale… ale… — Przerwał na chwilę. — On umiera.
— Co?! — Benedicto ledwo powstrzymał się, żeby nie krzyknąć zbyt głośno. — Ale… jak to? — opanował nieco ton. — Co to znaczy, że umiera?
— Jest chory. Lekarze dają mu z pół roku… A diagnozę dostał oczywiście w moje urodziny. To o tym mówiła Tyche. To właśnie tak uderzyła klątwa… To wszystko moja wina. Gdyby nie ja…
Ze wszystkich rzeczy, które właśnie usłyszał, w ostatnią Benedicto najbardziej nie umiał uwierzyć. Eichi naprawdę uważał, że to przez niego? Przecież to nie mogło być możliwe!
— Jak to niby miałaby być twoja wina? — zapytał po chwili ciszy.
— No bo ta diagnoza… to, że nic innego się nie wydarzyło dziewiątego… To nie może być przypadek. To moja klątwa to wszystko sprowadziła.
— Więc sądzisz, że klątwa planowała od nie wiadomo kiedy, że twój tata zachoruje?
— A nie?
— Wątpię, żeby była odpowiedzialna za całą chorobę — stwierdził Benedicto trzeźwo. — Może sprawiła jedynie, że właśnie wtedy dostał diagnozę.
— Mówisz tak tylko po to, żeby mnie pocieszyć.
— Nie tylko po to. Po prostu nie sądzę…
— A skąd możesz wiedzieć? Skąd wiesz, że to nie ja to na niego sprowadziłem? Już nie pierwszy raz ucierpiał przez tę głupią klątwę! Skoro potrafiła mu zniszczyć dom, to czemu w takim razie nie mogłaby chcieć go zabić?
Urwał. Benedicto zauważył, że lekko drżał.
— Słuchaj…
Eichi rzucił Benedictowi spojrzenie, które sprawiło, że odechciało mu się kończyć to zdanie. Starając się ignorować dziwne ukłucie w środku, utkwił w nim wzrok, zastanawiając się, co począć.
— Nie, to ty posłuchaj. Dużo o tym myślałem… to znaczy, całą tę noc…
— O czym?
— Muszę tutaj zostać.
Do Benedicta dopiero po kilku bardzo długich sekundach dotarł sens tego zdania. Już miał coś odpowiedzieć, ale zorientowawszy się, że będzie to bezsensowny bełkot, powstrzymał się. Jak chciał coś mówić, to musiał chociaż wiedzieć, co, a prawdę mówiąc, nie wiedział nawet, co myślał.
— Czyli… — odezwał się w końcu, mając nadzieję, że wreszcie znajdzie właściwe słowa.
— Nie mogę wrócić. Nie mogę… nie po tym…
— Ach, tak. Znaczy… rozumiem to.
— Naprawdę?
— I nawet mam pewien pomysł.
Eichi spojrzał na niego pytająco.
— Może zostaniemy obaj?
— Chyba żartujesz.
— Nie żartuję. Mówię serio.
Gdy po niemal pełnej minucie nie doczekał się odpowiedzi, wydał z siebie ciche mruknięcie. Wystarczyło, by wyrwać Eichiego z zamyślenia.
— Nie ma mowy.
— Co? Ale czemu?
— Jak to sobie wyobrażasz? Miałbyś zostać tutaj? Przecież to idiotyczny pomysł!
— Idiotyczny? Co niby masz na myśli?
— Głupi, nieskończenie kretyński, absolutnie niedorzeczny… Mam wymienić więcej synonimów?
— Wiem, co to znaczy. — Benedicto przewrócił oczami. — Ale czemu głupi?
— No bo to nie ma sensu! Nie znasz języka, kultury… Plus chcesz tak po prostu olać ostatni rok szkoły?
— A ty nie chcesz zrobić tego samego?
— Tak, ale ja to co innego!
— Niby czym to się różni?
— No nie wiem… — Eichi udał, że się zastanawia. — Może tym, że cała ta sytuacja ciebie nie dotyczy?
Benedicto potrzebował chwili, by upewnić się, że dobrze usłyszał.
— Przepraszam, że co? — odezwał się wreszcie. — Chcesz mi powiedzieć, że to, że planujesz zostać na drugim końcu świata, nie powinno mnie obchodzić?
Eichi wyglądał, jakby chciał zaprotestować, ale nic nie powiedział.
— W takim razie… — Benedicto urwał. — A zresztą, nieważne. I tak cię to nie obchodzi.
Nie bardzo myśląc nad tym, co robi, wstał i nie mówiąc nic więcej, wyszedł z pokoju. Musiał to wszystko sobie przemyśleć, ale na pewno nie tutaj.
LII Jestem twój[]
Eichi nie był pewien, ile czasu minęło, odkąd Benedicto wyszedł, a on zaczął wpatrywać się tępo w drzwi, za którymi zniknął. Głosik w głowie podpowiadał mu, że powinien chociaż wstać, ale wcale nie miał na to ochoty. Zamiast tego cały czas w głowie odtwarzał tę ostatnią rozmowę.
Czy naprawdę powiedział coś aż tak złego? W końcu zdawało mu się, że miało to sens… Po co Benedicto miałby porzucać Stany na ostatni semestr tylko po to, by być tutaj, w kraju, gdzie i tak nie mógłby się nigdzie ruszyć bez Eichiego, zanim nie oswoiłby się trochę z tym wszystkim? Zresztą, właściwie jemu samemu nie uśmiechał się dłuższy pobyt w Tokio, ale czy miał inne wyjście? W końcu w takiej sytuacji nie mógł znowu zostawić ojca. W końcu jeśli by wyjechał, to miał niemal całkowitą pewność, że teraz widział go po raz ostatni, a ten scenariusz wcale mu się nie podobał. I tak opuścił go na zbyt długo.
Nie zmieniało to faktu, że Benedicto zdawał się niezbyt zadowolony z tej sytuacji. Eichi wiedział, że musi mu to wyjaśnić, zanim ten dojdzie do jakichś błędnych wniosków, bo wcale nie miał ochoty się z nim kłócić. To wreszcie zmotywowało go do wstania.
Nie spodziewał się ujrzeć go w przedpokoju, ale i tak poczuł lekkie ukłucie rozczarowania. Czy na serio miał nadzieję, że Benedicto będzie tak po prostu na niego czekał tuż pod drzwiami? Skarciwszy się w duchu, przeszedł do salonu, ale i tam go nie było. To już wydało mu się nieco dziwne, a gdy sprawdził, że i łazienka była pusta, zrozumiał, że coś tu nie grało. Gdzie się ukrywał?
Wzrok Eichiego padł na drzwi do pokoju ojca, jedynego pomieszczenia, którego jeszcze nie sprawdził. Wizja wchodzenia tam bez wiedzy Masashiego ani trochę mu się nie podobała, ale jeśli Benedicto tam był…
Nacisnął klamkę i jego oczom ukazało się niewielkie pomieszczenie, dość podobne o jego własnego pokoju, tyle że znacznie mniej zagracone. Wcale nie miał ochoty tu zbyt długo zostawać, więc tylko przeczesał pokój pobieżnie wzrokiem, ale nie stwierdził tam niczyjej obecności.
— Benedicto? — rzucił w przestrzeń, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Spojrzał jeszcze nieco podejrzliwie na szafę, jednak doszedł do wniosku, że Benedicto raczej nie był aż tak dziecinny, żeby chować się przed nim w szafie. Teraz zyskał pewność, że tu go nie było, opuścił więc pokój ojca i jeszcze kilka razy obszedł całe mieszkanie, nawołując go przy tym.
Gdy nie dostał odpowiedzi, doszedł do jedynego sensownego wniosku: gdziekolwiek Benedicto teraz się znajdował, to z pewnością nie w tym mieszkaniu.
— Rany, co za idiota — mruknął Eichi, nie bardzo wiedząc, czy miał na myśli Benedicta, czy raczej siebie.
Gdy uważniej przyjrzał się kurtkom wiszącym w holu i butom stojącym pod nimi, doszedł do wniosku, że zdecydowanie to on był idiotą. Gdyby od razu tam spojrzał, nie musiałby szukać Benedicta po całym domu… Ale po chwili zaskoczenie własną głupotą zastąpił niepokój.
Skoro Benedicta nie było tutaj, to dokąd poszedł? Mógł wybrać się w zasadzie gdziekolwiek… A w Shibuyi nietrudno było się zgubić. O ile w ogóle jeszcze był w Shibuyi, a nie wpadł na to, by wybrać się jeszcze dalej.
„Dobra, nie mogę tyle myśleć, bo wtedy na pewno go nie znajdę” — powiedział sobie w duchu.
Założył więc buty i kurtkę, po czym wypadł na klatkę i przez chwilę rozważał, czy nie zbiec po schodach, ale ostatecznie uznał, że w pośpiechu pewnie się potknie, spadnie i w najlepszym wypadku złamie nogę, więc po prostu skorzystał z windy. Gdy znalazł się na zewnątrz, uświadomił sobie, że teraz już nie będzie tak łatwo. Przed sobą widział miasto tętniące życiem i z milion potencjalnych dróg, którymi mógł powędrować Benedicto. Zrozumiał szybko, że bez wskazówki może się tu błąkać i kilka dni bez rezultatu, więc po chwili wahania podszedł do pierwszej lepszej osoby — elegancko ubranej kobiety w średnim wieku.
— Przepraszam — zagaił, mając nadzieję, że kobieta nie obrazi się za zbytnią bezpośredniość — nie widziała może pani chłopaka? Mniej-więcej taki — pokazał ręką przybliżony wzrost — ciemne loki i skóra, w czerwonej kurtce…
Kobieta tylko pokręciła głową i odeszła. Eichi spróbował więc jeszcze z kilkoma innymi osobami, ale z równie marnym skutkiem. Z każdym kolejnym pytaniem coraz bardziej tracił nadzieję. To wyglądało tak, jakby Benedicto rozpłynął się w powietrzu, ale tak przecież nie mogło być! Dokądkolwiek poszedł, musiało się dać go znaleźć!
Odetchnął parę razy, próbując się uspokoić. Niewiele to pomogło, ale doszedł do wniosku, że musiał zmienić strategię. Musiał pomyśleć jak Benedicto…
Jaki cel przyświecał mu, gdy wychodził?
Eichi przymknął oczy. Gdy Benedicto wychodził z jego pokoju, był nieco poddenerwowany, ale jednocześnie zachowywał się dziwnie, jakby nie chciał czegoś powiedzieć. A może nie był pewien? A potem… potem wyszedł z domu. Tylko po co? Chciał udowodnić Eichiemu, że jest sobie w stanie sam poradzić w Tokio?
Nie, to było zupełnie bez sensu. Jeśli chciał mu coś udowadniać, to powinien wziąć go ze sobą, zresztą coś takiego nie byłoby zbytnio w jego stylu.
Więc może po prostu nie chciał być znaleziony? Mogło tak być… Tyle że Benedicto musiał sobie zdawać sprawę, że w kompletnie nieznanym mu obszarze nie tylko Eichi i Masashi go zgubią, ale on sam też się nie odnajdzie. W takim razie… Jeśli potrzebował przestrzeni, a zachował na tyle trzeźwości umysłu, żeby nie zgubić się kompletnie, to musiał być gdzieś blisko! I prawdopodobnie… z daleka od ludzi.
Eichi cofnął się po własnych śladach i jeszcze raz zastanowił. Gdyby wychodził z mieszkania w celu pobycia samemu, to udałby się…
Do pobliskiego parku, oczywiście! To nie było daleko, a i wcześniej Eichi Benedictowi pokazywał, jak tam dojść. To był najlogiczniejszy wybór. Udał się więc w tamtym kierunku, mając nadzieję, że tym razem był już na dobrym tropie.
Gdy już miał wejść do parku, coś kazało mu spojrzeć pod nogi. Na widok małego i grubego węża cofnął się instynktownie. Oby to coś go nie zauważyło…
Eichi obserwował bazyliszka jeszcze przez chwilę, ale ten chyba rzeczywiście go nie dostrzegł i zamiast tego popełzł w głąb parku. Na ten widok syn Ateny zmarszczył brwi. Albo bazyliszek nie był w stanie go wyczuć, albo w parku był inny apetyczny kąsek… A to ani trochę mu się nie podobało. To znaczy, nie żeby chciał szczególnie przyciągać uwagę potworów, ale jeśli nie pomylił się i Benedicto rzeczywiście poszedł do parku, oznaczało to tyle, że wpadł w niezłe tarapaty.
Eichi pożałował natychmiast, że nie wziął ze sobą łuku, bo to znacząco ułatwiłoby mu zadanie. Oczywiście nie wyszedł całkowicie nieuzbrojony, jednak nie spodziewał się, że naprawdę będzie musiał walczyć, więc wziął coś, co będzie się mniej rzucać w oczy. Zastanawiając się, czy nie podjął właśnie najgorszej decyzji życia, ruszył ostrożnie w stronę parku, mając nadzieję, że nie natknie się na więcej bazyliszków.
Istniała szansa, że potwory nie dopadły jeszcze Benedicta (albo że w ogóle tu nie było), ale Eichi nie łudził się, że los będzie wobec niego tak łaskawy. Jeśli była jakaś najgorsza opcja, to oznaczało, że właśnie to się wydarzy. Modlił się jedynie do wszelkich bogów, by Benedicto miał chociaż ze sobą miecz…
Usłyszał szelest i instynktownie schował się za pobliskim drzewem. Wyjrzał ostrożnie, aby zobaczyć więcej bazyliszków. Jęknął w duchu. Najpierw złe wieści od ojca, potem ta okropna rozmowa z Benedictem, a teraz jeszcze niemal pewna śmierć? Nie mogło być gorzej.
Przemknąwszy jeszcze kawałek, zmienił zdanie. Jednak mogło być gorzej.
Nie tylko bazyliszkom spodobało się w tym parku. Eichi zauważył kilka istot wyglądających jak bardzo tłuste i bardzo brzydkie dzieci — karpoi, duchy zbóż (czemu postanowiły wyleźć w zimie, w to nie wnikał). A poza nimi jeszcze jedną większą — większą nawet od zwyczajnego człowieka. I nie musiała się do niego odwracać, by wiedział, że na głowie miała tylko jedno oko.
I jeszcze nie byłoby tak źle, gdyby wszystkie te potwory tylko tak sobie stały albo po prostu szły. Najgorszy w tym wszystkim był fakt, że tak nie było, a zamiast tego ewidentnie próbowały kogoś zamordować. Ich ofiara całkiem skutecznie unikała trafienia, ale Eichi dobrze wiedział, że jeśli nie miała broni, to długo tak nie pociągnie. W którymś momencie podniosła się i właśnie wtedy wszystkie złe przeczucia Eichiego okazały się prawdą.
Potwory dopadły Benedicta.
Powstrzymał natychmiastową pokusę, żeby przyłączyć się do walki, bo wiedział, że jeśli tak po prostu wyskoczy, to obaj zostaną obiadem, a tego nie chciał. Po raz kolejny skarcił się w duchu za rezygnację z łuku, bo ten sporo by ułatwił. Żaden z nich też nie miał miecza, ba, Benedicto nie miał nic i bronił się gołymi rękami. A Eichi…
Miał broń, której nienawidził używać i która nie pomoże mu w przypadku bazyliszków. Nie wydawała się też zbyt pomocna na karpoi, ale jeśli podejdzie niezauważony, to może chociaż z cyklopem sobie poradzi… A potem będą improwizować.
Odetchnął i ścisnął mocniej broń. Odliczył w myślach, by wybrać idealny moment.
Wyskoczył. Oby dopisało mu szczęście…
Cyklop, bez reszty zajęty Benedictem, nie zdążył się odwrócić. Eichi wykorzystał siłę rozpędu i zatopił sztylet w jego plecach. Dopiero kiedy cyklop rozpadł się w pył, odetchnął i zorientował się, że wstrzymał oddech. Udało się! O jednego potwora mniej.
Wtedy właśnie Benedicto go zauważył. Otworzył szerzej oczy i Eichi zauważył w nich całe mnóstwo pytań, które chciał mu zadać, ale obaj wiedzieli, że nie było na to czasu. Eichi złapał Benedicta za rękę i pociągnął za sobą.
— Musimy uciekać! — wysapał. — Wszystkich nie pokonamy!
Potwory nie zamierzały tak po prostu odpuścić i pognały za nimi.
— Masz jakąś broń? — odezwał się Eichi znowu.
Benedicto pokręcił przecząco głową.
— W takim razie biegnij szybciej! Ja się nimi zajmę!
— I co, mam cię zostawić? Nie ma mowy!
To powiedziawszy, przyłożył pięścią karposowi, który zdążył ich dogonić. Duch poleciał na kilka metrów. Eichi dziabnął kilka z nich sztyletem, ale zaraz musiał uskoczyć przed jadem bazyliszka.
— Nie pokonamy ich — powiedział.
Miał jednak wielką nadzieję, że znudzą się pościgiem. Biegł ile sił w nogach, Benedicto biegł nieco przed nim, najwyraźniej zrozumiawszy, że niezbyt może pomóc. Och, naprawdę byłoby lepiej, gdyby mogli je po prostu zestrzelić!
Bazyliszek na przedzie plunął ogniem. Eichi odskoczył, ale nie dość szybko. Kurtka zajęła się. Poczuł gorąco. W ułamku sekundy przez jego głowę przewinęło się kilka opcji. Zdjęcie jej mogło być problematyczne, a nie miał jej jak ugasić. Wybrał jedyne rozwiązanie, jakie zostało — odciął tlący się kawałek i odrzucił jak najdalej. Przyspieszył, w nadziei, że już go nie dogonią.
I wreszcie wpadli do klatki schodowej. Eichi przycisnął drzwi całym sobą, w nadziei, że to powstrzyma potwory przed dalszym pościgiem. Niech się znudzą, niech się znudzą…
— Co tu się dzieje? — zapytał nagle Benedicto.
Eichi przeniósł na niego wzrok i dostrzegł, że ten był nie tylko przerażony, ale i kompletnie skonfundowany. Ten widok przywrócił go do rzeczywistości. Nie bardzo wiedząc, co robi, wstał i znalazł się bliżej niego.
— Czy ty już do końca postradałeś rozum?! — wrzasnął, już kompletnie nie panując nad sobą. — Wiesz, jakie to było głupie? Wychodzić w środku miasta, którego nie znasz, to cud, że się nie zgubiłeś! No i jeszcze bez broni? Chciałeś umrzeć czy co?!
Benedicto nadal patrzył na niego z tym pełnym niedowierzania wyrazem twarzy. Eichi poczuł pieczenie pod powiekami.
— Nie strasz mnie tak nigdy więcej! — dodał. — Nawet nie wiesz, jak się martwiłem…
— Martwiłeś się?
— Oczywiście, że tak! A co myślałeś?
— No bo… to, co mówiłeś… Nie chciałeś, żebym tu został.
— To nie tak — odparł Eichi. — To zupełnie nie tak.
— To jak?
— Ty zawsze się dla mnie tak bardzo poświęcasz… To znaczy, doceniam to, ale… Przeprowadzka tutaj na stałe to naprawdę poważna decyzja. Tu, w Japonii… Tu jest zupełnie inaczej niż w Stanach. I wiesz, nie chciałbym, żebyś poświęcił dla mnie resztę swojego życia.
— Ale to ty jesteś moim życiem. Nie mam nic do stracenia poza tobą.
Eichi uciekł wzrokiem w bok.
— Nie chcę, żeby to tak wyglądało.
— Czyli co chcesz zrobić?
— Nie mogę być całym twoim życiem. Bo co będzie, jeśli mnie zabraknie?
— Chyba nie wybierasz się na tamten świat?
— Widzisz, co było dzisiaj. Mogę zginąć w każdej chwili.
— Co próbujesz mi powiedzieć, Eichi? Chcesz to skończyć czy co?
Eichi rozejrzał się po klatce schodowej.
— To nie jest dobre miejsce na takie rozmowy — stwierdził. — Wróćmy do domu.
Ta jazda windą była chyba najdłuższą w całym jego życiu. Między nim i Benedictem panowała nieznośna cisza, której żaden z nich nie przerwał choćby głośniejszym westchnieniem. Dopiero gdy znaleźli się na powrót w mieszkaniu Yokoyamów i obaj usiedli na kanapie w salonie, Eichi zdecydował się odezwać.
— Zwykle to ty robisz piękne przemowy… i w ogóle… — zaczął — ale teraz to chyba ja muszę powiedzieć kilka rzeczy.
— Coraz bardziej mnie stresujesz — mruknął Benedicto.
Eichi miał wielką nadzieję, że tym razem powie właściwą rzecz.
— Wiesz, to nie tak, że wizja, żebyś tu został, nie była kusząca. Tyle że… Ty zawsze poświęcasz się dla mnie. Zawsze bolało mnie to, że ja nie potrafię ci dać tyle, co ty mnie. Dlatego nie chciałem, żebyś to zrobił. Nie mogłem pozwolić, żebyś znowu się dla mnie poświęcał.
— Naprawdę chcesz, żebym cię tu zostawił?
— To będzie tylko pół roku — odpowiedział Eichi. — Później… — Zawahał się. Dobrze wiedział, że gdy ojcu skończy się czas, to nie zostanie w Japonii, wróci do Stanów. Ale wcale nie chciał myśleć o tym, że Masashi naprawdę może umrzeć w tak krótkim czasie. — Później możemy być razem. Będziesz już po szkole…
— A co z tobą? Co z twoją szkołą?
— Coś wymyślę.
Prawdę mówiąc, wcale już go nie obchodziło, czy skończy szkołę, zresztą tu już go nie obejmował obowiązek edukacji, ale nie zamierzał tego zbyt wcześnie mówić.
— Nie bardzo to rozumiem… Pół roku bez ciebie to jak wieczność.
Eichi westchnął.
— Naprawdę przepraszam, że tak to się potoczyło… Nigdy nie chciałem, żeby tak wyszło. To wszystko moja wina…
— Nie masz przecież wpływu na klątwę.
— Nie mówię o klątwie. Mówię o nas. Ty zawsze dawałeś mi wszystko, co masz. Więcej, niż mógłbym kiedykolwiek pragnąć. A ja? Dałem ci tylko same problemy. Brałem, ale nie dawałem. To nie może dłużej tak wyglądać.
— To naprawdę brzmi, jakbyś chciał to zakończyć.
— Chcę dokładnie na odwrót. Nie chcę tylko od ciebie brać. — Przerwał na moment. — Gdy wyszedłeś…
— Chciałem sobie przemyśleć parę rzeczy.
— Strasznie mi za to głupio. Że w ogóle przeze mnie pomyślałeś, że to dobry pomysł. W końcu… powinniśmy sobie ufać. Nie chcę, żebyś musiał ode mnie uciekać.
— To się nie powtórzy — obiecał Benedicto. — Nie będę uciekać.
Eichi uśmiechnął się blado.
— Wiesz… Ty też jesteś dla mnie wszystkim — wyznał po chwili milczenia. — I nie tylko chłopakiem. Pamiętasz, co sobie obiecywaliśmy? Kiedy się zeszliśmy…
— Że bez względu na wszystko pozostaniemy przyjaciółmi.
Eichi pokiwał głową.
— Jesteś moim przyjacielem, ale też miłością mojego życia. Nawet nie potrafię powiedzieć, ile dla mnie znaczysz. Właśnie dlatego chcę stać się kimś, na kogo możesz liczyć. Nawet, jeśli będę daleko. — Umilkł na moment. — Szczerze to nie wiem, czy to, co mówię, ma jakiś sens — dodał. — W każdym razie, to nie tak, że nie chcę z tobą być. Niczego nie pragnę bardziej. Ale nawet dystans nas nie rozdzieli.
— Myślisz?
— Złamaliśmy klątwę antycznej bogini, więc związek na odległość to przy tym pestka.
Benedicto roześmiał się cicho.
— Tak, chyba masz rację… We wszystkim. I… też przepraszam, że nas wplątałem w tarapaty.
Eichi przytulił go na znak przyjęcia przeprosin.
— Ale muszę cię o coś zapytać — podjął znowu Benedicto. — Co to był za sztylet? Nigdy wcześniej go nie widziałem.
Eichi po cichu liczył na to, że Benedicto zapomni go o to zapytać, ale wiedział, że szansa na to była dość znikoma. Niechętnie wyjął go z kieszeni.
— Pamiętasz tego brata, o którym ci mówiłem? Tego, który… no wiesz.
Benedicto potwierdził.
— Należał do niego. No i… zawsze jak go widzę, to mi się przypomina. Ale noszę go ze sobą na wszelki wypadek. Łatwo go ukryć. Chociaż i tak wolę używać innych broni… Dziś właściwie po raz pierwszy nie miałem wyboru.
Schował sztylet z powrotem, a Benedicto jeszcze przez chwilę przypatrywał się kieszeni, w której zniknął.
— Ilu rzeczy jeszcze o tobie nie wiem? — zapytał wreszcie.
— Parę się na pewno znajdzie. Ale tobie mogę powierzyć wszystkie. — Przysunął się bliżej. — Od której chcesz zacząć?
— Od tego, co cię dręczy. Chcę wrócić do tej rozmowy, którą przerwaliśmy. Gdy tu przyjechaliśmy.
Eichi po chwili zastanowienia przypomniał sobie, o co chodziło. Benedicto miał rację. Nie mógł dłużej tego odwlekać.
— To zawsze ty mi wszystko dajesz — odpowiedział. — Choć raz to ja chciałem dać coś tobie. A jeśli się zamienimy, wyjdzie jak zawsze.
— Tylko o to chodzi?
— Wtedy, za pierwszym razem, miałem wszystko pod kontrolą — wyrzucił z siebie Eichi na jednym wydechu. — No i…
— Och… Czyli…
— Ta, może to dziwne, ale…
Zrezygnował z mówienia więcej. Po minie Benedicta poznał, że powiedział wystarczająco, że wszystko było już zupełnie jasne. I sam odczuł ulgę. Wreszcie zrozumiał, o co chodzi, wreszcie to z siebie wyrzucił! Poczuł się niemal tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy wyznał Benedictowi uczucia, gdy odważył się mu zaufać.
Przysiągł sobie, że już nigdy nie pozwoli sobie nieść samotnie takich ciężarów.
— Dzięki, że mi o tym powiedziałeś. Zastanawiałem się, co się dzieje… — Benedicto położył dłonie na ramionach Eichiego. — Wiesz, powiem ci coś. Zaufaj mi. Będzie dobrze.
Eichi odetchnął kilka razy.
— Ufam ci.
Benedicto znalazł się na tyle blisko, że Eichi mógłby go pocałować, jednak pozwolił, by to on pokonał resztę dzielącego ich dystansu. Odwzajemnił długi, niespieszny pocałunek, a jakaś jego mała część przeczuwała, dokąd to zmierza. I tym razem nie zamierzał się już bać.
— Jestem twój.
Bonus #1[]
Obóz Herosów niemal natychmiast obiegła wieść o tym, że Benedicto Morte i Eichi Yokoyama zostali parą. Andrew zawsze zastanawiał się, jakim cudem plotki tak szybko się tu rozchodziły. O cokolwiek chodziło: nowy związek, kłótnię przyjaciół czy mroczne sekrety, tutaj nie dało się tego utrzymać w tajemnicy.
Gdy usłyszał o tym dziesiąty raz, to przewrócił oczami. To nie tak, że nie życzył Eichiemu i Benedictowi szczęścia — prawdę mówiąc, sam przypuszczał, że prędzej czy później zaczną ze sobą chodzić — ale to, że stało się to tematem numer jeden w rozmowach niemal wszystkich, trochę go nużyło. Zwłaszcza że jeszcze nawet nie widział żadnego z nich i oficjalnego potwierdzenia tych wieści nie było. W tym momencie to były jedynie plotki, rozsiewane ku powszechnej uciesze obozowiczów.
Szybko jednak wyrzucił z głowy owe plotki, gdy oddał się swojemu ulubionemu zajęciu, łucznictwu. Choć Apollo był bogiem wielu talentów, to Andrew odziedziczył po nim przede wszystkim sokole oko i zręczność, tak potrzebne łucznikowi. Uśmiechnął się z satysfakcją, gdy trzecia z rzędu strzała trafiła w sam środek tarczy.
— To było super! — usłyszał obok siebie.
Odwrócił się w stronę Lizzie, jak zawsze podziwiającej jego umiejętności. Był ciekaw, ile strzałów widziała, bo mimo raczej skromnej natury pewną przyjemność sprawiały mu komplementy z jej ust i chciał wiedzieć, jak bardzo mile połechtany powinien się poczuć. Nie zadał jej jednak tego pytania, nie chcąc sprawiać wrażenia, jakby szczególnie mu na tym zależało.
— A dziękuję — odpowiedział po prostu. — Chcesz spróbować?
Lizzie pokręciła głową.
— Słyszałeś już wieści? — zapytała zamiast tego.
— O nowej parce? — odpowiedział pytaniem, a w międzyczasie jakby od niechcenia oddał kolejny strzał. Chybił o centymetr i skrzywił się, widząc to. — Licząc teraz, to z jakieś jedenaście razy.
— Mówię ci, są tacy słodcy!
— Widziałaś ich już? — I nagle sobie coś uświadomił. — Zaraz… — Zerknął na Lizzie podejrzliwie. — To ty rozsiałaś te plotki, prawda?
— Jakie plotki? To czysta prawda! Wszystko dobrze widziałam.
— Lizzie! — zawołał Andrew karcąco. — Nie możesz podglądać ludzi w takich sytuacjach! A nawet jeśli już przez przypadek zobaczysz, to nie rozpowiadaj tego po całym obozie!
— A co za różnica? — Lizzie wzruszyła ramionami. — I tak w końcu wszyscy się dowiedzą, bo nie mogą tego ciągle ukrywać.
Andrew westchnął, prosząc w duchu bogów o cierpliwość do tej dziewczyny.
— Słyszałaś kiedyś o czymś takim jak prywatność? — zwrócił się znowu do niej. — Tak, pewnie wszyscy się dowiedzą, ale to nie znaczy, że musisz o tym plotkować z kim popadnie. A w ogóle to co dokładnie widziałaś?
Na twarzy Lizzie pojawił się łobuzerski uśmiech.
— Najpierw mówisz te swoje ładne moraliki, a potem sam dopytujesz! Jesteś taki zabawny! Ale skoro tak cię to ciekawi… Nie słyszałam dokładnie, co mówili, ale się kłócili, aż potem jakoś tak się dziwnie między nimi zrobiło i zaczęli się całować.
Powiedziała to takim tonem, jakby opowiadała o tym, co było we wczorajszych wiadomościach. Andrew z niedowierzaniem pokręcił głową.
— Jak sama kogoś kiedyś pocałujesz, to zrozumiesz, że w takich momentach nie chce się mieć publiczności.
— A co, wiesz coś o tym? — Zamrugała niewinnie. — Całowałeś się z kimś kiedyś?
— Lizzie! — krzyknął w wyrazie protestu. — Nawet jeśli, to na pewno ci nie powiem, bo zaraz byś wszystkim rozgadała.
— A więc to jasne, nigdy nikogo nie pocałowałeś, co?
— Nie, a bo co? Jeszcze nie było tej właściwej. Zresztą to nie konkurs. Pocałuję kogoś, jak będzie mi się tak podobać, a ty będziesz ostatnią osobą, która się o tym dowie.
— Założymy się?
— Jak chcesz zmierzyć, czy będziesz ostatnią, która się o tym dowie?
— Jeśli nie dowiem się w ciągu pierwszej doby, to wygrasz, jeśli się dowiem, to ja wygram. Przegrany obiegnie Obóz Herosów w stroju klauna. Zgoda?
Andrew pomyślał, że to najgłupszy zakład, jaki kiedykolwiek mu zaproponowano, jednak perspektywa zobaczenia Lizzie w stroju klauna nawet mu się spodobała.
— Zgoda.
Bonus #2[]
Stella Juel miała już po dziurki w nosie tych głupich Łowczyń Artemidy.
Tegoroczne święta zapowiadały się naprawdę dobrze, póki nie zjawiły się one. I szczerze mówiąc, nawet nie przeszkadzało jej, że były bardzo ładne, wiecznie młode i nadzwyczaj zwinne. No dobrze, może troszeczkę. Ale nie o to chodziło. Być może nie drażniłyby jej tak, gdyby nie były przyczyną wszystkich jej niedawnych problemów.
Tak więc starała się ich unikać, jak mogła i tym razem była mądrzejsza niż ostatnio. Nie zamierzała się im znowu dać w bitwie o sztandar, więc postanowiła po prostu nie brać w niej udziału. Ukryła się na świetlicy i miała wielką nadzieję, że nikt jej tu nie znajdzie, by narzekać jej, że nie chce wesprzeć obozu. Nie miała ochoty tego słuchać.
Ale jej nadzieja okazała się próżna. Drzwi świetlicy otworzyły się. Stella instynktownie zanurkowała pod stół, by nikt jej nie dostrzegł, ale wychyliła głowę, ciekawa, kto wszedł. Ujrzała wysoką i chudą sylwetkę Evelyn, pechowego dziecka Tyche, które najwyraźniej również ją zauważyło.
— Stella? — zdziwiło się. — Co tu robisz? I… czemu chowasz się za stołem?
— To… nic takiego. — Wstała, stwierdziwszy, że nie ma sensu robienie szopki. — A ty co tu robisz? Nie ma teraz przypadkiem bitwy o sztandar?
— Powiedzieli mi, żebym nie plątało się pod nogami. — Evelyn wzruszyło ramionami. — Stwierdzili, że najpewniej zrobię sobie poważną krzywdę i przy okazji pomogę Łowczyniom. Cóż… pewnie by tak było.
Stella pokiwała głową w wyrazie zrozumienia.
— A ty czemu nie bierzesz udziału? — zapytało Evelyn znowu.
Stella westchnęła ze smutkiem. Czy naprawdę będzie musiała się mu tłumaczyć? Chociaż… Ech, nie musi przecież nic mówić!
— Z tego samego powodu, co ty — odpowiedziała ostatecznie. — Ostatnim razem Łowczynie wzięły sobie mnie za cel i tak jakby przez przypadek pomogłam im wygrać.
— Czyli mamy ze sobą coś wspólnego! Kto by pomyślał!
— Ta… chyba tak.
Szczerze mówiąc, wcale nie uważała, by miała zbyt wiele wspólnego z Evelyn. Poza tym jednym razem, gdy z nieznanych jej przyczyn postanowiło się do niej przyczepić, żeby oprowadziła je po obozie, jedynie mijali się czasami i co najwyżej wymieniali powitania. A na dodatek Evelyn było trochę dziwne. Niby naburmuszone i ironiczne, a jednak wyczuwała w nim dziwne pokłady energii, których z jakichś powodów nie chciało uwolnić.
Nie byłaby jednak córką Afrodyty, gdyby nie dostrzegła tego, co czaiło się w spojrzeniach, które dziecko Tyche jej posyłało. Widziała to już tak wiele razy, ale teraz po raz pierwszy nie była pewna, co z tym zrobić. Choć kusiło ją, by zachować się jak zawsze: udać zainteresowanie, by potem w jak najgorszy sposób ujawnić okrutną prawdę, to jednak coś ją przed tym powstrzymywało. Ale co? Przecież to nie tak, że Evelyn się jej podobało! Więc czemu perspektywa złamania mu serca wcale jej nie ekscytowała?
Spojrzała na Evelyn, zastanawiając się, czy tym razem zrozumie, o co jej chodziło. Na sekundę ich oczy się spotkały, lecz dziecko Tyche zaraz odwróciło wzrok. Oj tak, zdecydowanie było zauroczone. To było problematyczne.
Westchnęła.
— Coś nie tak? — zapytało Evelyn.
— Wszystko w porządku — odpowiedziała niemal odruchowo. Nie było, ale ono nie musiało o tym wiedzieć.
— W sumie… Tak myślę sobie… jak pomogłaś Łowczyniom wygrać ostatnim razem?
Och, mogło zapytać o wszystko, tylko nie o to! Wcale nie miała ochoty się tłumaczyć. Jednak czuła, że jeśli nie odpowie, to Evelyn będzie ją dalej o to męczyć.
— Zauważyły, że jestem łatwym celem — zdecydowała się wreszcie na najbardziej wymijającą odpowiedź. — I tak jakby przez przypadek rozproszyłam sojusznika.
Mimo woli obrazy z tamtego dnia pojawiły się jej przed oczami. Czy naprawdę nigdy ich nie odgoni? Czy cały czas będzie ją to dręczyć?
— To musiałaś go solidnie rozproszyć…
— Prawdę mówiąc, wcale nie, to znaczy nie na długo, ale te przebiegłe żmije były szybkie! Zastanawiam się, czy nie zrobiły tego specjalnie.
— Jak na zwykłą bitwę o sztandar wyjątkowo się nią ekscytujesz — zauważyło Evelyn. — Aż tak nienawidzisz tych Łowczyń?
— Na ich widok robi mi się niedobrze.
— Wow… To rzeczywiście.
Nie mówiło nic więcej, lecz cały czas wpatrywało się w nią uważnie. Czego jeszcze od niej chciało?
— Jeśli liczysz na to, że powiem ci coś więcej, to się przeliczyłoś — oświadczyła.
— A więc przyznajesz, że jest coś więcej?
Stella natychmiast pożałowała, że nie potrafiła się zamknąć we właściwym momencie.
— Rozumiem, że nie zamierzasz dać mi spokoju? — odpowiedziała pytaniem. — Zadowoliłaby cię odpowiedź, że przez nie całe moje dotychczasowe życie zostało kompletnie zrujnowane?
Evelyn nie odpowiedziało, tymczasem ona nie zdołała się już powstrzymać przed mówieniem dalej.
— Co ty byś zrobiło, gdybyś przez kogoś nie dość, że straciło siostrę, to jeszcze uświadomiło sobie, że jedyna osoba, która mogłaby wyleczyć twoje serce, nie zrobi tego? To znaczy no dobra, niech będzie… może to nie jest całkowicie ich wina. Ale gdyby nie one, to…
— …to nadal żyłabyś w kłamstwie?
Stella nienawidziła Evelyn za to, że wypowiedziało te słowa. Ale czy był sens zaprzeczać?
Chciała coś powiedzieć, jednak czuła, że głos może odmówić jej posłuszeństwa, więc ostatecznie jedynie kiwnęła głową.
— Słuchaj… — odezwało się Evelyn znowu. — Może uznasz, że się nie znam i gadam głupoty, ale jesteś pewna, że tylko jedna osoba mogłaby cię wyleczyć? To znaczy… nie zrozum mnie źle… ale chyba jedno nieszczęśliwe zauroczenie nie przekreśla twoich szans?
— Słyszałoś już o wszystkim, co?
— Tak jakby — potwierdziło dziecko Tyche. — No i słuchaj, jest jakieś osiem miliardów ludzi na tej planecie, nie sądzę, żeby tylko jeden Eichi miał w sobie to coś, czego tak szukasz!
— Evelyn. — Stella celowo wypowiedziała jego imię, by nie zaczęło się bardziej rozkręcać, bo doskonale wiedziała, dokąd zmierzało. — Wiem, o co ci chodzi. Widzę, jak na mnie patrzysz. Ale przykro mi, nie czuję tego samego. Nic z tego nie będzie.
Przez twarz Evelyn przemknął cień smutku, jednak zaraz wróciło do normalności.
— No dobra, nie będę tego ukrywać. Szaleję za tobą, odkąd tylko cię zobaczyłom. Ale wiesz, rozumiem to… W sumie się nie znamy i w ogóle… Ale jestem pewne, że kiedyś w końcu znajdziesz kogoś, kto będzie dla ciebie odpowiedni.
— Ktoś mi to już kiedyś mówił — przyznała Stella. — Ale nie miałam powodu, by mu uwierzyć.
— A mnie uwierzysz?
— Nie sądzę — stwierdziła. — Właściwie chyba nie bardzo wierzę w miłość.
— To nic. Ja sprawię, że uwierzysz.
— A niby jak? Zamierzasz mnie w sobie rozkochać? Powodzenia.
— Brzmi jak wyzwanie. — Dziecko Tyche uśmiechnęło się. — Możemy zacząć od tego.
Zerknęło w górę, a Stella podążyła za jego wzrokiem. Na widok tego, co wisiało pod sufitem, jęknęła.
— Jemioła? Poważnie?
— Tradycja nakazuje się pod nią pocałować.
— Chyba śnisz.
Mimo to kącik jej ust powędrował do góry. Nie do końca była pewna, dlaczego. Prawdę mówiąc, w ogóle już nic nie wiedziała. Dlaczego powiedziała wprost Evelyn, że nic do niego nie czuje? To w ogóle nie pasowało do niej, Stelli Juel, rozkoszującej się grą, pragnącej być przez wszystkich uwielbianą. Dlaczego tak po prostu rezygnowała z rozrywki?
„Raz już przegrałaś” — odezwał się głos w jej głowie.
Westchnęła. To, co kiedyś było rozrywką, straciło już swój urok.
— Nie będę cię zmuszać — odezwało się Evelyn po chwili milczenia, wyrywając Stellę z zamyślenia. — Mam nadzieję, że nie wkurzyłom cię zbytnio.
Dziecko Tyche odwróciło się, jakby zamierzało opuścić świetlicę. Ale Stella nie zamierzała pozwolić mu tak szybko wyjść. Zanim zdążyła to wszystko przemyśleć, chwyciła je za rękę. Evelyn spojrzało na nią zaskoczone.
— Co robisz?
Stella w odpowiedzi stanęła na palcach i pocałowała je w policzek. Evelyn otworzyło szerzej oczy.
— Myślałom, że nie chcesz…
— Jakby to powiedzieć… Tyle mogę ci dać. Jeśli chcesz więcej, musisz się postarać.
— Hm, a czy randka będzie wystarczająca?
— Zastanowię się.
— Czyli się zgadzasz? — zapytało z nadzieją.
— Przekonałoś mnie.
Na twarzy dziecka Tyche zagościł szeroki uśmiech.
— Może się oddalę…
To powiedziawszy, szybko opuściło świetlicę, ale przez drzwi, które zapomniało domknąć, Stella usłyszała jego radosny pisk. Mimowolnie sama się uśmiechnęła.
Nie chciała wracać na starą drogę. A choć nowej zupełnie nie znała, to perspektywa wkroczenia na nią wydawała się jej dziwnie ekscytująca.
Myśląc cały czas o rozmowie z Evelyn, Stella dopiero po chwili zwróciła uwagę na Bellę, która po bitwie o sztandar znalazła ją na świetlicy.
— Tu jesteś! — odezwała się. Stella zwróciła uwagę na jej ciepły ubiór, zaróżowione policzki i szeroki uśmiech. — Wszędzie cię szukałam!
— Naprawdę? — prychnęła Stella w odpowiedzi. — A niby czemu tak zależy ci na tym, żeby się ze mną widzieć?
— Nawet nie wiesz, co chcę powiedzieć, a już się boczysz.
— Cokolwiek to będzie, to wątpię, że coś dobrego. Kiedy ostatnim razem nasza rozmowa nie skończyła się kłótnią? W zeszłym roku? Zanim w lecie odwiedziły nas Łowczynie? A skoro teraz też tu są, to wątpię, że jest sens rozmawiać.
— Już ci to przecież tłumaczyłam! — zawołała Bella. — Nie chcę ci zrobić na złość!
Stella skrzyżowała ręce na piersi.
— Och, jak dobrze, bo nie zamierzam cię słuchać.
— Teraz posłuchasz — zaprotestowała. — Bo muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego.
Stelli ani trochę nie podobało się, co też mogła chcieć jej powiedzieć siostra.
— Streszczaj się.
— Podjęłam decyzję. Opuszczam Obóz Herosów.
Stella domyśliła się, o co jej chodziło.
— Więc jednak chcesz do nich dołączyć… Ale czemu? Aż tak pociąga cię wizja zostania wieczną nastolatką?
— Nie o to chodzi… Zresztą, sama wiesz. Przez naszą matkę wszyscy ciągle patrzą na nas tylko pod kątem miłości. Nigdy się od tego nie uwolnimy. Ale Łowczynie dają mi szansę na nowe życie. Wtedy nie będę dla wszystkich tylko głupawą córeczką Afrodyty. Wreszcie będę mogła być sobą, będę wolna!
— I mnie zostawisz.
Bella westchnęła.
— To nie tak… Nie chcę cię opuszczać. Ale dobrze wiem, że takie życie nie jest dla ciebie, więc nawet nie będę ci proponować, żebyś poszła ze mną.
Stella aż wzdrygnęła się na myśl o tym, że miałaby zostać Łowczynią Artemidy, więc w tym zupełnie się z Bellą zgadzała.
— Nie przekonam cię do zmiany zdania, co?
W oczach Belli pojawił się autentyczny smutek, ale i pewność co do podjętej decyzji.
— Naprawdę cię przepraszam… To nie miało tak wyjść.
Stella miała wrażenie, że chodziło nie tylko o postanowienie dołączenia do Łowczyń. Nic jednak nie powiedziała.
— Nie chcę się z tobą dłużej kłócić. Byłam taka głupia… Odgrywałam się na tobie, zamiast zatrzymać tę głupią wojenkę.
Stella nie mogła dłużej na nią patrzeć. Nie mogła słuchać tych przeprosin, nie, kiedy to ona zawiniła pierwsza. Evelyn miało rację, cały ten czas żyła w kłamstwie, a co gorsze, nie umiała się do tego przyznać. Aż do teraz.
— To ja przepraszam — powiedziała wreszcie, nadal nie patrząc na siostrę. — To ja to wszystko zaczęłam. I tylko dlatego, że chciałaś żyć swoim życiem. A ja wolałam tylko myśleć o sobie i głupiej miłostce prowadzącej donikąd.
Bella uniosła brew.
— To wszystko zaczęło się w taki durny sposób — ciągnęła Stella, zachęcona jej zainteresowaniem. — W czasie tej bitwy, jak Łowczynie mnie goniły, wpadłam na Eichiego. No i wtedy… No wiesz. Coś mi odbiło na jego punkcie. Chciałam ci powiedzieć, ale zaczęłaś gadać o tych Łowczyniach… W tych okolicznościach uznałam, że to nie ma sensu, ale zamiast się wycofać, zaczęłam robić te wszystkie rzeczy…
Na ostatnim słowie głos się jej załamał i wiedziała, że nie wytrzyma dłużej. Łzy pociekły jej po policzkach. Już nie próbowała ich powstrzymać, bo nie miało to żadnego sensu, ale rękami sięgnęła do twarzy. Nie bardzo chciała być oglądana w takim stanie, choć i tak było już za późno. Bella już zobaczyła zbyt wiele.
Kątem oka dostrzegła, że Bella znalazła się bliżej niej. I zanim zorientowała się w jej intencjach, ta przytuliła ją. Ten gest sprawił tylko, że Stella zaszlochała głośniej.
— Przyjmuję przeprosiny — usłyszała. — Cieszę się, że w końcu wszystko sobie wyjaśniłyśmy.
Stella otarła dłońmi łzy i zerknęła na siostrę.
— Ta… chyba tak… Ale i tak odejdziesz…
— Nie odejdę na zawsze — zapewniła ją Bella. — Na pewno będę cię odwiedzać, no i mamy iryfon. A zresztą… jestem częścią ciebie. Tak jak ty jesteś częścią mnie.
Stella zdołała się wreszcie uśmiechnąć.
— Natchnęło cię nagle na mądre filozoficzne frazesy?
— Czasem mi się zdarza.
Dopiero po kolejnej dość długiej chwili Bella uwolniła siostrę z objęć. Uśmiechała się, choć nieco smutno. A Stella poczuła się lepiej niż przez ostatni rok. Ten koszmar nareszcie się skończył! Nareszcie mogła uwolnić się od widma dawnych wydarzeń.
Gdyby tylko Bella nie zdecydowała się odejść, byłoby idealnie. Chociaż… może jednak nie zostanie sama?
— A właśnie… Chcesz posłuchać o Evelyn?
Notki odautorskie[]
Żeby opko było ładnie sformatowane, postanowiłam wszystkie odautorskie notki wrzucać do tej sekcji xd
Scena 1: w sumie tylko generalne notki z początku opka xd lubię Eichiego ok.
Scena 2: Wiem, że nie za dużo się dzieje (stąd scena jest krótsza, ma jakieś 1600 słów), ale zmiana perspektywy na Benedicta to był dobry pomysł, bo obaj chłopcy potrzebują odrobiny miłości, czyż nie? :D Znaczy, ta scena jest potrzebna dla estabilishmentu ich relacji, ale wiecie, co mam na myśli z tym, że mało się dzieje. Ale spoko, w trzeciej scenie będzie już wincyj właściwego plotu. Also, mam nadzieję, że dam radę ją napisać w przyszłym tygodniu.
Scena 3: Ta scena miała być zupełnie o czymś innym, ale wcisnął mi się kolejny subplot, also to wina Pesy'ego, bo podsunął mi słowo „karykatura”, od którego wszystko się zaczęło xD Tak więc macie Eichiego i Benedicta alias beznadziejnych pseudoartystów! I bliźniaczki Juel, które być może coś namieszają, a być może nie 👀 Hue hue hue. Następną scenę postaram się napisać do tygodnia, wish me luck XDD
Scena 4: To miała być scena 3, ale wyszło, jak wyszło. W każdym razie nareszcie zaczyna się robić plot! Also, zapomniałam wcześniej o tym wspomnieć, ale stołówka z Obozu Herosów pomyliła mi się z kantyną z Obozu Jupiter. Lubię jednak słowo „kantyna” na tyle, że dalej będę tak określać obozową stołówkę, bo kto mi zabroni xD A, i kolejna scena najprawdopodobniej będzie w przyszłym tygodniu, chociaż przyznam, że początkowy hajp mi powoli mija, więc niewykluczone, że jednak zajmie to dłużej. Ale mam jednak nadzieję, że uda mi się utrzymać względnie regularne pisanko :D mam taki genialny plan skończyć to opko przed wakacjami… Może się uda. Może.
Scena 5: Przepraszam za zawieszenie opka na te prawie trzy miesiące, ale niestety miałam tak dużo zajęć, że z któregoś musiałam zrezygnować i padło na fanfik. Ale teraz mam wakacje i mam nowy ambitny plan, by w ich czasie jak najwięcej do tego opka dopisać, a może i całe je skończyć :D Anyway, w końcu zaczyna się coś dziać! Hera usłyszała modlitwy, a Benedicto nie musiał wrzucać Eichiego do ognia :D A Stella Juel dalej ich irytuje :> Zobaczycie, co takiego z nią kombinuję, bo myślę, że to całkiem ciekawe. BTW – kocham pisanie na spontanie XD Następną scenę postaram się wrzucić najpóźniej w przyszłym tygodniu.
Scena 6: Bążur, wrzuciłam dwie sceny dzień po dniu, jestem przekoksem. Co prawda w szóstej nie za dużo się dzieje, ale uznałam, że spotkanie z Marcusem chcę przerzucić do kolejnej sceny. BTW – nie spodziewałam się go tutaj, przyznaję, ale jakoś tak mi podpasował. Also, wiecie, jak opornie szła mi przepowiednia? Ale ją napisałam! XD I nawet nie wyszła mi najgorzej. W ogóle ta scena jest mocno dialogowa, ale co poradzić… Jak jest dużo do obgadania, to nie będę się silić na opisy na siłę, bo to byłoby trochę głupie. Na koniec – kolejną scenę postaram się wrzucić jak najszybciej.
Scena 7: Przez postać Marcusa ta scena była dość trudna do napisania, ale chyba mi się udało! :D Also… nie wiem, czy to wystarczająco widać, ale Eichi powoli zaczyna się przywiązywać do Benedicta. Hehehe.
Scena 8: Tak samo jak Eichi mam już dość tych durnych pawi. Mam nadzieję, że w następnej scenie w końcu z nimi skończę XD
Scena 9: Na tej scenie oczywiście musiałam się zawiesić xD Ale hej, w końcu ją napisałam! I samo pozyskiwanie pawi z zoo skończone! W następnej scenie jeszcze tylko pogawędka z Herą, a potem wreszcie mogę się zająć lepszymi wątkami czyli romansem. Stay tuned :>
Scena 10: WRESZCIE SKOŃCZYŁAM ARC Z PAWIAMI! Miałam go serdecznie dosyć. Ostatecznie jestem całkiem zadowolona z tego, jak to wyszło. W jedenastej scenie za to zacznę zupełnie nowy wątek, aczkolwiek będzie trochę na spontanie, bo teraz muszę przejść do wyjaśnienia ostatnich dwóch linijek przepowiedni (bo nie oszukujmy się, opisy miliona misji Eichiego i Benedicta nikogo nie interesują) i trzeba to jakoś rozwinąć XD Anyway, postaram się w miarę szybko coś napisać uwu
Scena 11: Bążur, tak, napisałam ją całą w jeden dzień. Wprowadza jeden minor arc, o którym wspomniałam w historii Eichiego, also na discordzie już zdążyłam zaspoilerować, o co chodzi. Ale jeszcze nie zaspoilerowałam największego plot twistu, znaczy chyba. Mam nadzieję, że dwunastą scenkę uda mi się jak najszybciej wrzucić.
Scena 12: Podsumowując: na początku jest śmiesznie, potem trochę smutno i traumatycznie, a na końcu ckliwie. Generalnie przyznam, że to miała być tylko ta historia z dziewczyną i rozważałam nawet połączenie tej sceny z jedenastą. Ale potem wkradło mi się backstory Benedicta i uznałam, że to najlepszy moment, by je wrzucić, bo, uwaga spoiler: zbliżamy się powoli do kluczowej akcji tej historii i potem nie będzie czasu. W rezultacie tego początek sceny jest opisowy (bo inaczej byłby arc pawie 2.0, a to nuda), a potem mniej… chociaż w sumie jednak też trochę opisowy, bo backstory to jednak opisowa rzecz. Ale mam nadzieję, że się Wam podoba c:
Scena 13: Tu znowu niewiele się dzieje pod względem samej akcji. ALE BENEDICTO W KOŃCU PRZYZNAJE, ŻE JUŻ TOTALNIE PRZEPADŁ! To kwestia tych pięknych, czarnych oczu Eichiego, mówię Wam. Następne sceny to już będzie arc kulminacyjny. Szykujcie się.
Scena 14: HAHAHAHA! W KOŃCU JĄ NAPISAŁAM! Co prawda nie miałam jej w planach, jak pierwotnie wymyślałam historię Eichiego na konkurs, ale ta scena istniała w mojej głowie, odkąd wprowadziłam do akcji Stellę Juel. Ale spokojnie, za niedługo dowiecie się, o co tak naprawdę jej chodziło, bo wielkim spoilerem nie jest, że Eichi się co do niej nie pomylił. Gdzieś tak… za dwie sceny powinno się to wyjaśnić.
Scena 15: Po pierwsze, udało mi się przedstawić nieporozumienie tak, żeby sposób myślenia Benedicta miał sens, yay! Po drugie tak, już możecie pobić Eichiego za to, jaki wredny potrafi być.
Scena 16: Yay, wprowadziłam w końcu Bellę Juel! I powiedziałam już wprost, o co chodziło Stelli :> Przyznaję, że ta scena wyszła mi dłuższa, niż się spodziewałam (ponad 2k słów), ale jestem usatysfakcjonowana. Poza tym: a) uwielbiam relacje nie-romantyczne, w których jest jakieś takie powierzanie sobie sekretów b) ten Ian, o którym wspomina Bella, to ten sam, który chciał przebić Addie mieczem. Hihi. A następna scena to już będzie punkt kulminacyjny! Może uda mi się ją dziś napisać i wrzucić.
Scena 17: Tak, wrzuciłam ją razem z 18., bo mogę. To miała być jedna scena, ale tak po prostu wyszło to lepiej. Also, nie umiałam się oprzeć pokusie wprowadzenia do tego ficzka Lizzie i Andrew :>
Scena 18: TO TA SCENA!!! Przy niej wyłączyła mi się niemal zdolność pisania po polsku i nieomal doprowadziłam do tego, że wyglądała mniej-więcej tak: adgfhjtuy5t4wgrht XD A przy okazji zafiksowałam się na piosenkę z dzieciństwa xd ALE TAK, TERAZ BENEICHI IS A THING!!! W kolejnych scenach będę powoli domykać resztę wąteczków :> Ale ff i tak raczej przekroczy 30k słów, bo w tej chwili ma 28 tysi.
Scena 19: A jednak zmieniłam na spontanie jedną rzecz :> I wyszło, że Stella grała to, że gra, a Benedicto jest jedynym mądrym xD Also – tu się kończy główna fabuła, a potem jeszcze wrzucę kilka scenek mających na celu ostatecznie domknąć plot. I jeszcze czeka Was scenka-bonus, którą planuję :> Enjoy :D
Scena 20: Jest absolutnie potężna szansa, że to opko nie skończy się tak szybko XDDD Bo stało się moim comfort fikiem, a poza tym… na discordzie napisałam to i dostałam reakcję szczęśliwego kotka. I jakbym mogła odmówić kotkowi? Anyway… Benedicto to flirciarz, a Eichi powinien trafić do horny jail.
Scena 21: Well, tu się nie działo zbyt wiele, poza tym, że Benedicto wkrótce pewnie zapragnie się nauczyć japońskiego, a pan Yokoyama musi się oswoić z faktem, że nie zostanie dziadkiem. Also – niewykluczone, że zrobię sobie małą przerwę w pisaniu, bo a) wypadałoby robić w życiu coś poza pisaniem gejowych fanfików b) jeśli chcę dalej pociągnąć fabułę, muszę sobie przemyśleć kilka rzeczy. No i jest szansa, że w tym czasie w końcu dopracuję blogi ocek XD BTW – to opko ma już ponad 32k słów, jak będę dalej ciągnąć, to nie zdziwię się, jeśli MWCK będzie dłuższe niż Sięgając po szczęście (aka moja Brunélie disaster) xD
Scena 22: Dwie rzeczy. Pierwsza, postanowiłam trochę alterować kanon – nie mam bladego pojęcia, czym jest świetlica, ale uznajmy, że istnieje. Also z tą edukacją też. Whatever. A druga – gdyby rozdziały miały tytuły, ten miałby tytuł „Autorka była zbyt horny, więc po tym rozdziale możecie wziąć oczu kąpiel” „Dzikie żądze Eichiego Yokoyamy”. Ale hej, admini mi powiedzieli, że nie dostanę bana, więc po co się ograniczać?
Scena 23: Nawet nie macie pojęcia, jak trudno mi się to pisało. Chciałam wspomnieć o wielu podtekstach bez mówienia o nich wprost, mam nadzieję, że wszystko okaże się zrozumiałe xd Also potrzebuję lepszego polskiego odpowiednika dla „horny” niż „napalony” czy „podniecony”, bo te brzmią krindżowo, lel. Anyway, ostatecznie jestem całkiem zadowolona, a jeden z fragmentów okaże się ekstremalnie ważny dla dalszego plotu. BTW – nie mam pojęcia, co wydarzy się w kolejnych scenach, ale na razie raczej będę ciągnąć development związku naszych cinnamon rolls (bo obaj są cinnamon rolls, musicie przyznać). Enjoy!
Scena 24: Primo, nazwałam rozdziały xD Secundo, mam zalążek nowego arcu, w którym będzie wincyj Marcusa :>
Scena 25: Postanowiłam publikować jedną na tydzień i jednak, zamiast soboty, na dzień publikacji wybrać sobie piątek. Z innych nowinek – zaczęłam wrzucać też MWCK na Wattpada. A co do fabuły… well, tu robi się ta bardziej, hm, ta, po którą wszyscy tu przychodzą XD Anyway, moje gołąbeczki pocałowały się po francusku ( ͡° ͜ʖ ͡°) Mogłabym umierać w spokoju, gdyby nie fakt, że cały arc mi się tu wysmażył i ciągnę go już powoli ósmy rozdział (nie, nie wiem, ile ostatecznie zajmie, a ten tu rozdzialik to drugi z tego arcu). Ale mam nadzieję, że jednak ten ff nie wyjdzie mi na 100k słów xD To nie NW. Anyway, następny rozdzialik znowu w piątek i nawiasem mówiąc, bardzo mi się podoba :>
Scena 26: To jeden z moich ulubionych rozdziałów, ale to pewnie dlatego, że mam słabość do Stelli Juel xD Also konsekwencje jej wyznania będą się ciągnąć przez kolejne siedem rozdziałów :>
Scena 27: Hehehe, teraz się robi coraz ciekawiej :> Also… MWCK prawdopodobnie będzie jeszcze dłuższe, niż przypuszczałam, bo raczej z historii Adeline jednak nie będę robić fanfika. Ta historia jest zbyt dobra na fanfik. Ale znowu chcę porozwijać romansowe wątki postaci drugoplanowych (stąd nie wykluczam, że pod koniec jednak pojawią się inne perspektywy niż Eichiego i Benedicta), więc MWCK będzie dłuuugie. Zobaczycie, okaże się, że ostatnią sceną będzie pogrzeb Eichiego XDD (ale trzeba to czytać jako: „ten fanfik będzie kosmicznie długi i będziemy śledzić go przez całe życie”, a nie: „zamierzam wkrótce uśmiercić Eichiego”). Anyway mam nadzieję, że się Wam podoba uwu
Scena 28: Ogólnie z tym rozdziałem jest taka zabawna sprawa, że chciałam ich ze sobą faktycznie pokłócić, bo potrzebowałam dramy… Tyle że oni faktycznie ze sobą rozmawiają, więc kolejna kłótnia oparta na nieporozumieniu nie pasowałaby do ich postaci xD Więc wymyśliłam inną dramę, która będzie się ciągnąć przez kolejnych pięć rozdziałów (kocham rozdział 30, tak btw xD).
Scena 29: Ah yes, i znowu Stella prowadzi intrygi :D Wspominałam, że ją uwielbiam? A tak w ogóle sposób prowadzenia pamiętniczka przez Eichiego to totalnie mój sposób xD Tylko ja i tak oversharinguję wszystko, więc…
Scena 30: Z tym chapterem jest ciekawa sprawa, bo miał się zupełnie inaczej potoczyć, ale zaczęłam go pisać, jak byłam w złym humorze i to dlatego Eichi się tak rozkleił XD uzewnętrzniłam się trochę… A to migdalenie się to też wyszło mi na spontanie i już się bałam, że faktycznie doprowadzę do czegoś więcej, więc musiałam ich zastopować XDD (nie spodziewaliście się, że to Eichi powie „nie”, co nie XDD)
Scena 31: Tu już wracamy do zwykłej fabuły, bo nie mogą się wiecznie migdalić XD Ale oczywiście musiałam skończyć wrednym polsatem xD Ale spoko, z wątku z pamiętnikiem zostały już tylko dwa chaptery, yay! Potem będzie wąteczek z Bellą i wprowadzenie do kolejnego, a potem to, na co czekacie najbardziej, czyli wątek z ich pierwszym razem ( ͡° ͜ʖ ͡°) stay tuned!
Scena 32: Moim ulubionym momentem jest chyba ten, gdy Benedicto opowiada kawały XD i odpowiadają one mniej-więcej mojemu poczuciu humoru… zupełnie nie rozumiem, czemu Eichiego nie śmieszą.
Scena 33: Ta scena konfrontacji nie ma absolutnie żadnego sensu, ale późniejsze wyjaśnienia Eichiego o dziwo chyba nawet brzmią logicznie xD tbh dostawałam stopniowo sama olśnienia, tylko że nie naraz wszystkie jak on, tylko po trochu xd w oryginale miało być, że Stella faktycznie zapakowała pamiętniczek, ale potem to zmieniłam, że to faktycznie Bella zrobiła, a Eichi ściemniał xD Anyway, moja fiksacja na ten fik już sobie przeminęła, więc trudniej będzie mi go dokończyć, ale mam wielką nadzieję, że uda mi się to przed 2025 rokiem xD
Scena 34: hiperfiksacjo wróć :c anyway, w tym rozdziale mamy cameo chyba każdej ważniejszej postaci, Eichiego w kocich uszkach i dużo Belli uwu w ogóle kolejne rozdziały będą mocniej o Belli, jedynie z wyjątkiem następnego, bo tam Benek będzie jojczeć (i będzie Marcus! xD).
Scena 35: W tym rozdziale wraca taki wątek, który przewija się bardzo w tle od długiego czasu. Generalnie trudno mi go ugryźć, bo jest dość słabo wyczuwalny… xD anyway nie chciało mi się już czytać rozdziału przed publikacją, mam nadzieję, że nie ma za wiele baboli (żeby nie było, po napisaniu czytałam go kilka razy, tylko teraz nie xDD).
Scena 36: Ten wątek powstał przez przypadek, bo pomyślałam, że Bella wymaga trochę rozwinięcia XD No i wyszła ta nierandka (genialna nazwa, wiem), wcześniej bardzo nie chciałam zdradzić, kogo na nią wyciągnie (choć imo od początku było oczywiste, że Eichiego xD). W każdym razie enjoy czy coś xd
Scena 37: Well, oto przebieg tejże nierandki i wyjaśnienie, o co chodzi Belli, plus kolejne wyjaśnienie do motywacji Stelli xD enjoy uwu
Scena 38: Trochę jeszcze zawiązywania podwąteczku istotnego w następnych rozdziałach xd
Scena 39: To jest wstęp do czegoś ciekawszego, hehehe ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Scena 40: Powiem Wam, że to o dziwo nie był najtrudniejszy rozdział w całym tym ff, bo najtrudniejszymi były chyba ten z pierwszym pocałunkiem, ten, gdzie prawie doszło między nimi do czegoś więcej (bo musiałam stopować Eichiego) i rozdziały 50-51, w których przeprowadziłam kilka trudnych rozmów. Ale też nie był to wybitnie łatwy rozdział, bo to pierwszy raz, gdy piszę scenę NSFW i nie ucinam jej w trakcie (nawet scena z Jaqueline w NW nie była tak dokładnie opisana, ale tam znowu nie chodziło o jej igraszki same w sobie, tylko o wyciąganie informacji z Richarda xd). Generalnie nie jestem jakimś ekspertem od edukacji seksualnej i zbyt wiele doświadczenia w kwestiach chłop z chłopem nie mam, w znacznej mierze posiłkowałam się internetami, więc nie radzę brać tego opisu jakoś wybitnie na poważnie (ewentualnie możecie założyć, że Eichi z Benkiem wiedzą mniej-więcej tyle co ja, a to i tak więcej, niż ja wiedziałam na ten temat w ogóle, jak miałam 17 lat, także ten). I tak ten opis jest trochę wyidealizowany, bo nawet wszystko im się udało, a w rzeczywistości jak chociaż jeden by doszedł, to byłoby dobrze xd także no, to fikcja, nie bierzcie tego na poważnie, pliska.
Scena 41: Oto poranek po jednej z najciekawszych nocy ich życia :D Also wprowadzam kolejny, nieco niepokojący wątek, huehuehue. A za tydzień znowu coś ciekawego (mam nadzieję).
Scena 42: Tym razem debiut Evelyn, jednej z moich ulubionych nowych postaci, co do której mam pewne plany, hehehe :> Przyznaję, że początkowo w mojej głowie Evelyn było nieco inne, ale poszło taką drogą i nawet mi się takie podoba uwu
Scena 43: Kochajmy Lizzie, albowiem jest ikoną.
Scena 44: A tu wprowadzam wątek, którego nie rozwiążę tak szybko, bo mam co do niego pewne plany.
Scena 45: Ten rozdział to taka trochę zapchajdziura, ale z drugiej strony trzeba jakoś w miarę płynnie przejść od jednej rzeczy do drugiej, więc no.
Scena 46: TAM TAM TAAAM! Akcja zaczyna robić brr.
Scena 47: Na to, żeby powiązać ze sobą jakoś Evelyn i Stellę, wpadłam przez przypadek jak biegałam i stwierdziłam „ej, to genialny pomysł, zrobię to”. I zrobiłam XD
Scena 48: Zmieniamy na chwilę miejsce akcji, bo Obóz Herosów to nuda powoli xD Łelkom tu Dżapan XD
Scena 49: A oni dalej są niewyżyci xD
Scena 50: Life is brutal, full of zasadzkas and kopas w dupas, ale przynajmniej już wiadomo, co takiego stało się ojcu Eichiego xd znaczy, nie definiuję wprost jego choroby i tego nie zrobię nigdy, bo tak prosto z rakiem wyjechać to meh i oklepane, a nie znalazłam innej choroby, która by mi pasowała do moich wymagań xd
Scena 51: Powiem jedno: DRAMA TIME! XD
Scena 52: I tym właśnie akcentem kończymy MWCK! Naprawdę jestem zaskoczona, że z czegoś, co miało być krótką historyjką zakończoną pierwszym pocałunkiem, zrobił się taki długi potwór na 90 tysięcy słów xD Widać, że nie potrafię pisać zwięźle (a tak serio, po prostu żal było mi się rozstawiać z Eichim i Benkiem w momencie, w którym się do nich przywiązałam). Generalnie przy pisaniu tego opka miałam trochę wzlotów i upadków, chociaż nie tak jak w NW, bo w MWCK większość treści napisałam tak naprawdę w wakacje, napędzana mocą czystej hiperfiksacji. No i też MWCK to dość luźna historia, gdzie wątki można sobie w miarę swobodnie doklejać na spontanie, więc łatwiej się pisało niż coś, co wymaga chociaż częściowego zaplanowania. No… dużo rzeczy wyszło na spontanie, przede wszystkim to, że Stella jednak naprawdę zakochała się w Eichim, a nie tylko udawała xD To dało mi bardzo dużo treści pod następne rozdziały, bo przez tę jedną małą zmianę Stella stała się najważniejszą postacią zaraz po Eichim i Benku (i stąd po ostatnim rozdziale jest jeszcze drugi bonus, z jej perspektywy, który rozwiązuje jej wątki).
Anyway, bo jak zawsze zbaczam z tematu… Naprawdę się cieszę, że skończyłam tę historię i że tym razem chyba zaczynam trochę kumać, na czym polega tworzenie postaci, bo parę osób mówiło mi, że utożsamia się z bohaterami i to naprawdę mi pochlebia, że faktycznie wyszły mi z nich całkiem ciekawe postacie. No i chcę podziękować wszystkim, którzy przeczytali to większe niż planowane dzieuo i za słowa motywacji, które sprawiły, że skończyłam <3 Mam wielką nadzieję, że MWCK zapewniło Wam parę chwil rozrywki i nie było kompletnie zmarnowanym czasem.
A jakie mam plany na przyszłość? Ano, mam w planach kolejny fanfik z tymi ockami, konkretniej kontynuację MWCK, tyle że będzie to historia bardziej akcji (oczywiście będą ważne wątki romansowe, bo kimże bym była, gdybym nie wplatała takich w moją tfurczość). Na razie mam aż prolog i mnóstwo luźnych wyobrażeń w mojej głowie lub zapisanych na kartkach rozrzuconych losowo po dwóch miastach. Jeszcze nie wiem, kiedy zacznę to na poważnie pisać, a tym bardziej kiedy będzie gotowe do publikacji, ale dam znać najprawdopodobniej przez discorda i dodanie tutaj linku do nowego bloga.
Anyway, trzymajcie się cieplutko i nie zapomnijcie o drugim bonusie (który opublikuję zaraz po tej części, co by nadmiernie nie przeciągać). I do następnego!
Bonus #1: Zapraszam do pierwszego bonusa, z Andrew i Lizzie w roli głównej! Musiałam to zrobić XD Also przez przypadek wprowadziłam sobie nowy element do fabuły na przyszłość, brawo ja.
Bonus #2: I oto drugi bonusik, tym razem z perspektywy Stelli! Powstał po to, by porozwiązywać parę wątków, a nie byłam w stanie zrobić tego w głównej fabule, bo ani Eichi, ani Benedicto nie biorą udziału w tych wydarzeniach, a rozdziały głównego opka piszę tylko z ich perspektyw i nie chciałam łamać tej zasady.
Spoiler: dalsze losy Stelli zobaczymy też w kontynuacji, o której wspomniałam pod ostatnim rozdziałem. Stay tuned :>
Przypisy[]
- ↑ Japońskie słowo suki (好き) oznacza lubić, często używane w romantycznym kontekście i wymawia się dość podobnie do angielskiego ski, stąd Benedicto skojarzył je z nartami. Właściwie to Eichi prawdopodobnie powiedział suki yo (好きよ), ale druga część tego dość krótkiego zdania mogła Benedictowi umknąć.