Dobra, po dość długim czasie w końcu odważyłam się opublikować ten prolog xD Namówiła mnie to tego Anamaria2002 więc to chyba logiczne, że to jej dedykuję ten prolog. Ana, paczaj i ciesz się xD
,,Ponoć nowy dzień oznacza nowy początek. Dla jednej dziewczyny oznacza on nowe życie. Dosłownie.
Obudziłam się z krzykiem. Nieprzytomnym spojrzeniem ogarnęłam otaczającą mnie ciemność (dosłownie ciemność, nie chodzi o zwykły brak światła). Ku mojemu zdumieniu, natrafiłam wzrokiem na kobietę o nieskazitelnej urodzie. Rozpuszczone blond włosy do ramion były tak jasne, iż wydawało się, że lekko lśnią. Kąciki ust unosiły się w łagodnym uśmiech. A jej oczy... bogowie, jej oczy... były tak cudownie seledynowo-złote, że chciałam się w nich zatopić na stałe. Jej skóra była śmiertelnie blada. Tajemnicza postać miała bose stopy. Ubrana była w długą, złoto-białą grecką suknię, a wyglądała w niej jak prawdziwa bogini. Na szyi miała zawieszony naszyjnik w kształcie słońca, który migotał lekko.
-Witaj. Długo spałaś, Aimo – szepnęła. Jej głos był perlisty, ale niestety ledwo słyszalny.
-C-Co? Co ja tu... Jak...? - nie wiedziałam, co powiedzieć.
Kobieta roześmiała się cicho.
-Nic nie mów – poprosiła, jakby czytała mi w myślach – Pewnie słabo mnie słyszysz, prawda? Przepraszam. Przebywam tu tak długo, że... - nagle skrzywiła się i zakaszlała – Co za ból!
Zerwałam się na nogi. Ze wszystkich sił zapragnęłam jej pomóc, tylko w sumie nie wiedziałam jak.
-Co Ci się dzieje? - zapytałam nerwowo.
-Nic takiego – wydyszała i zdobyła się na uśmiech – Ej, nie przejmuj się! Bywało gorzej. Po prostu... źle znoszę to otoczenie. Moja matka się uparła, żebym tu mieszkała wraz ze swoim rodzeństwem, ale... to mnie zabija. Wszyscy mówią: Nie przejmuj się, za niedługo przejdzie! Wątpię. Od trzech tysięcy lat nic się nie zmieniło, a ostatnio jest jeszcze gorzej. Mam dziwne przeczycie, że coś się wydarzy... – to wszystko powiedziała w ogóle na mnie nie patrząc, więc czułam się tak, jakby mówiła do siebie samej, a nie do osoby o imieniu... kurcze, jak ja się nazywam?
-Aha...- nic z tego nie rozumiałam, ale starałam się tego nie okazywać – Więc... nie lubisz swojej matki?
Zrobiła przerażoną minę i szybko pokręciła przecząco głową.
-Nie! Ja ją kocham, z całego serca. Naprawdę – stwierdziła z takim przekonaniem, że jej mimo woli uwierzyłam. Ściszyła głos jeszcze bardziej i szepnęła – I proszę, że wątp w moją miłość do Nocy, gdy jest tuż obok.
-Obok? Nocy? Ale ja nikogo nie widzę! Tylko ciemność!
-To właśnie ona – kobieta podniosła głos i chyba krzyknęła, tyle że dla mnie brzmiało to jak zwykła mowa – Matko! Wiedz, że ja... hm... W każdym razie, nie zważaj na to co mówi moja... dziewczynka.
-E... - starałam się, by nie brzmiało to nieuprzejmie – tu nikogo nie ma, proszę pani.
Machnęła lekceważąco ręką.
-Mam do Ciebie pytanie: Co pamiętasz?
-No... w sumie nic. Tylko ciemność – przyznałam. Zdałam sobie sprawę, że nie mam w ogóle wspomnień – Czarna dziura.
Kobieta miała niepewną minę.
-Rozumiem. Co za gapa ze mnie! Nie przedstawiłam się. Jestem Imera – powiedziała z łagodnym uśmiechem.
Byłam pewna, że już gdzieś słyszałam takie słówko. Postanowiłam to przemilczeć.
-O... Miło mi. A ja nazywam się... no... tak naprawdę nie mam pojęcia – byłam tym troszkę zawstydzona, ale i tak to powiedziałam '.
-Twoje imię brzmi Aima. Nie pamiętasz?
Stłumiłam westchnięcie.
-Jak już mówiłam, ja NIC nie pamiętam. Chociaż... Jak pani to powiedziała, Pani Imero, wydaje mi się, jakby zaczęło coś mi świtać. Proszę opowiadać więcej – poprosiłam.
Przez chwilę lub dwie przyglądała mi si podejrzliwie. Zastanawiałam się, o czym tak myśli. Miałam wrażenie, że znała mnie zanim straciłam pamięć i to raczej nie były miłe wspomnienia.
-Hm... może napiszę – niepewnie stwierdziła po długiej chwili.
Pstryknęła palcami i w jej ręce pojawił się złoty patyk. Na szczęście on lekko oświetlał otoczenie, więc zauważyłam, że obie stoimy na czarnym piasku. Imera kucnęła i zaczęła coś bazgrolić, a ja starałam się ukryć zdziwienie z tego, że ta rzecz pojawiła się dosłownie z powietrza. Jak to możliwe? Czy to jakieś czary? Gdy tak rozmyślałam, kobieta wstała i wskazała palcem na symbole, które namalowała.
Było tam napisane:
Το χυμένο αίμα των ηλικιών θα θέλουν αίμα
Doznałam wstrząsu. Przewróciłam się na ziemię i miałam ochotę wrzeszczeć. Nie wiem dlaczego – może ze strachu lub wściekłości? Ogarnęło mnie wielkie pragnienie. Nie byłam pewna, czego pragnę, ale musiałam to dostać. Krzyknęłam.
A najgorszy z tego wszystkiego był fakt, że ja znałam te słowa, że miałam pewność, iż przez lata były w moim umyśle na pierwszym miejscu. Na piasku było napisane: ,,Przelana Krew, po wieki będziesz chciała krwi”
-Aimo! Aimo, nic Ci nie jest? - spytała z przerażeniem i troską w głosie Imera.
Z trudem wstałam.
-Nie... chyba nie. Co to było? Dlaczego to zrobiłaś? - zapytałam rozpaczliwie. W oczach zebrały mi się łzy.
-Musiałam. Teraz już wiem, że... nieważne. Co tam pisało? - w jej głosie wyczuwałam powagę.
-Przelana Krew – mruknęłam do samej siebie – Przelana Krew gdzieś jest...
-Nie pleć głupot! - rozkazała – Musimy Cię stąd wydostać. A jak już będziesz na powierzchni, musimy kogoś po Ciebie wysłać. W Obozie będziesz bezpieczna.
Zakręciło mi się w głowie.
-W jakim obozie? Kogo wysłać? Na jakiej powierzchni? - pytania same nasuwały mi się na język.
Na twarzy Imery pojawił się smutny uśmiech.
-Sporo dziś przeszłaś. Wyśpij się. Jak się obudzisz, nikomu o mnie nie mów, dobrze? Ani o tym zdaniu, które napisałam. To niebezpieczne. I jeszcze jedno...cokolwiek by się działo, pamiętaj: jesteś dobra. Nic nie jest w stanie tego zmienić. A teraz śpij, Aimo – szepnęła cichutko i pogłaskała mnie po głowie.
Chciałam krzyknąć, by mi wszystko wytłumaczyła, by opowiedziała trochę o moim poprzednim życiu, ale właśnie wtedy ogarnęło mnie błogie uczucie oraz senność. I zanim zdążyłam zaprotestować osunęłam się w ciemność."
No dobra, dobręłam do końca. Proszę o szczere komy, bym wiedziała, co jeszcze musze poprawić (a coś napewno). I dziękuję za przeczytanie ^^
Rozdział 1 ,,Znienawidzona pierwszego dnia"[]
Na samym początku piszę - będzie nuuudno. Jeśli ktoś p pierwszym zdaniu uzna, że nie chce tego czytać, a chce wiedzieć co będzie - A końcu podam streszcienie xD Miłego czytania streszczenia! xD
,,Niepewnie otworzyłam oczy. Na początku wszystko wydawało mi się rozmazane, lecz po chwili przyzwyczaiłam się do naturalnego światła. A pierwszym, co zobaczyłam, była twarz jakiegoś kolesia pochylającego się nade mną. Wrzasnęłam, szybko się odsuwając.
-Spokojnie, dzieciaku – powiedział przyjaznym tonem, wyciągając do mnie otwartą dłoń.
-Kim jesteś? - zapytałam buntowniczo i sama wstałam, bez jego pomocy.
Roześmiał się. Miał piwne oczy, brązowe włosy (na których miał wciśniętą bejsbolówkę), kozią bródkę oraz pogodną twarz. Był ode mnie wyższy.
-Osobą, której kazano przyprowadzić Cię w jedyne bezpieczne miejsce dla osób takich jak... ty.
-Co chcesz przez to powiedzieć? - warknęłam. - Jetem dziwolągiem?
-Nie to miałem na myśli. - westchnął poirytowany. - Bogowie brońcie, czemu każdy dzieciak mówi to samo? To już robi się nudne! Jakby ADHD i dysleksja tworzyły z nich potwory. Niestety jestem zmuszony wykonywać tą robotę. Odkąd Wielki Pan umarł zajmuję się tylko tym. - rzekł z obrzydzeniem. Mówił sam do siebie, co świadczyło (moim zdaniem) o wątpliwym stanie normalności jego umysłu. - Oj, przepraszam, zapędziłem się. Mam na imię Patrick. A ty... jak się nazywasz?
-Och... Aima. - te słowa same wypłynęła mi z ust.
Przyglądał mi się przez chwilę nieufnym spojrzeniem. Potem znów na jego twarzy znów zagościł troszkę wymuszony uśmiech.
-Dziwne imię, ale okey, w porządku, nie będę się czepiał. Nie ty jedna masz okropnych rodziców, uwierz mi. Mnie chcieli nazwać Tycjanem, wyobrażasz sobie? A teraz choć, musimy już się zmywać. Jak już wspominałem, muszę zaprowadzić Cię do obozu.
Czułam się, jakby ktoś zdzielił mnie młotem w głowę. Przypomniałam sobie rozmowę z Imerą, o tych dziwacznych symbolach, o patyku z kosmosu a także o tym, że uśpiono mnie bez mojego pozwolenia. Zrobiło mi się sucho na ustach.
-K-K-Kto Cię przysłał? - wydukałam - Czy to była kobieta? - zapytałam niepewnie, bojąc się odpowiedzi.
-Nie. - odrzekł, lekko zdziwiony. - Dlaczego pytasz? Masz matkę, która zadaje się z satyrami?
Nie miałam pojęcia, co to takiego satyr, ale nie chciałam się nad tym zastanawiać. Bardziej martwiłam się, jak zatuszować mój brak pamięci. Nie wiedzieć czemu, wstydziłam się tego. Już miałam odpowiedzieć coś w rodzaju: Nie twoja sprawa, co robi moja matka, ty porąbany idioto!, ale zmieniłam zdanie i wydukałam coś mega błyskotliwego:
-E... no... w sumie...
Uśmiechnął się.
-Urocza jesteś! – mrugnął mi i zaśmiał się, jakbym była niesfornym psiakiem.
Poczułam złość. Ten palant uważa się za nie wiadomo kogo, za mnie się śmieje!
-Nie! Ja... och...odczep się! - wrzasnęłam i odwróciłam się do niego plecami.
Znów się roześmiał. Zaczynał mnie poważnie drażnić.
-Ile masz lat? - zapytał z ciekawością, na szczęście (lub nie) zmienił temat.
I znów zostanę przyłapana na kłamstwie. Z tego się nie wymigam jakimś ,,eee”. Co ja zrobię? ,,Głupia Imera” pomyślałam. Ta blada damulka pisała jakieś durne znaki, ale nie raczyła mi powiedzieć, ile mam lat! Jak ją znów zobaczę, trzasnę ją w pysk! Ta myśl poprawiła mi trochę humor, więc się pewnie uśmiechnęłam (musiałam wyglądać głupio ) i powiedziałam:
-No ja oczywiście... ja... hm...? - z każdym słowem coraz bardziej traciłam głos w gardle i już nic nie dałam rady powiedzieć.
Uśmiech spełzał z ust Patricka.
-Ciągle będziesz mi odpowiadać w ten sposób? - spytał sucho.
Westchnęłam w duchu. Już zraziłam do siebie pierwszą poznaną dziś osobę. Co ze mnie za idiotka!
-Tak. Jak widzisz, jestem blondynką, przez co nie... - zaczęłam, usiłując wymyślić coś na poczekaniu.
-Masz rację. To tłumaczy twoją głupotę.
Miałam ochotę trzasnąć go w pysk.
-Tak?! A Czy nie słyszałeś, że bruneci to tępe krowy, których wszyscy mają dość?! - wypaliłam i natychmiast tego pożałowałam.
-A czy ty słyszałaś, że osoby z zielonymi oczami są nienormalne? Znam kilka takich przypadków. Moim zdaniem oczy w kolorze trawy oznaczają zgniły mózg.
-Nienawidzę Cię. - syknęłam.
Wzruszył ramionami, jakby niewiele go to obchodziło.
-A teraz choć, musimy już iść.
-Nigdzie z Tobą nie pójdę! Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś jakimś porywaczem? - nagle usłyszałam, że zabrzmiało to niezwykle głupio. Jak rozpieszczony bachor.
-Nie dawali by mi licencji opiekuna, gdybym chciał Ci zrobić krzywdę, nieprawdaż?
-Jacy oni? - zapytałam podejrzliwie.
-Rada Starszych Kopytnych, a kto inny? A teraz naprawdę musimy lecieć. Chejron będzie wściekły, jeśli się spóźnię.
-Głupek z Ciebie. - mruknęłam, ale ja, łatwowierna, poszłam za nim w las.
Szliśmy, omijając drzewa i krzewy. Dwa razy walnęła mnie gałąź (z czego raz w oko) i zaczynałam mieć tego zwyczajnie dosyć. Szliśmy już trzynastą minutę (Patrick miał zegarek na ręce) i ciągle widzieliśmy tylko drzewa. Gdy już zamierzałam uciec chłopakowi, on zatrzymał się i wpadłam na niego, paląc się ze wstydu. ,,Kretynka powraca” pomyślałam.
Przed Nami stał piękny, czerwony rydwan zaprzężony w dwa piękne, gniade konie ze skrzydłami.
-Czy to... pegazy? - zapytałam niemal szeptem.
Nie miałam pojęcia, skąd to wiedziałam, lecz patrząc na niesamowite istoty, byłam niemal pewna ich tożsamości. Poczułam burczenie w brzuchu. Spojrzałam na pegazy i przez ułamek sekundy poczułam ochotę na... Nie, to głupie. Wyrzuciłam tę myśl z głowy, zastanawiając się, za jakie grzechy urodziłam się z takim dziwnym umysłem, którego rozumowania nawet ja nie pojmowałam.
-Tak, ale to nic niezwykłego. Tam, dokąd jedziemy, jest ich po pęczki. Wsiadaj. Ja będę stał na miejscu woźnicy. Twoim zadaniem jest nie wypaść. - odrzekł tajemniczo Patrick.
-A co będzie, jeśli mi się nie uda i... spadnę? - zapytałam z lękiem.
-Cóż... Czy wystarcza Ci odpowiedź ,,będzie źle”?
-Zdecydowanie! - jęknęłam.
Weszłam za Patrickiem do rydwanu. Zdawałam się nie zauważać dziewięciu wielkich ptaków na horyzoncie, które latały w kółko, jak jaskółki, przewidując deszcz. A deszcz stał się moim nowym złym omenem, podobnie jak jaskółki. Do dziś przeklinam swoją głupotę. Jak olbrzymie kształty na horyzoncie mogą nie wzbudzać podejrzeń?
Ale, jak już spostrzegłam, nie słynę z wielkiej inteligencji.
Wylecieliśmy.
To był wielki błąd."
Dobra, teraz w kwestii tego obiecanego streszczenia ^^
No to tak:
Aima budzi się, poznaje satyra Patricka z którym się trochę kłóci, ale potem wsiada z nim do rydwanu, a na horyzoncie widać kształty wielkich ptaków.
To tyle. Bay! ^^
Córka Dnia... lub Nocy - Rozdział 2 ,,Atak wielkich kurczaków"[]
Hm... mocno spóźnione, ale jednak jakoś przetrał ten rozdział. Łoooo! Gratulacje! xD Mam szczerą nadzieję, że do końca wakacji pojawią się jeszcze dwa kolejne :) I, hm... Dedykuję ten rozdział osobie, któa przeczytała go jako pierwsza i choć wątpie, by owa osoba zobaczyła dedykację, jednakże uznałam, że zasługuje na to. Merr, to dla ciebie :D
,,Czy można urodzić się beznadziejnym?
Tak, zdecydowanie!
I ja jestem tego najlepszym dowodem.
Widzisz na horyzoncie kilka wielkich kształtów. Czujesz się niepewnie, w środku ciebie czai się lęk i pragnienie pozostania na ziemi, pośród cichego azylu drzew. Zdecydowanie nie masz ochoty wsiąść do rydwanu.
I wsiadasz.
No ludzie! Jak można być tak głupim?
Otóż, w moim mniemaniu łatwo. Ja tak mam na co dzień.
Dobra, przestaję się beznadziejnie rozpisywać. Uwaga, ten fragment będzie przepełniony wściekłymi kurami, piórami we włosach i wkurzającym, wrzeszczącym satyrem.
Hm... zacznijmy może od tego satyra. No więc Patrick krzyknął.
-Uwaaaga!
Sądziłam, że po raz kolejny robi sobie ze mnie żarty. Jakby tego było mało! Jazda latającym koszykiem, z olbrzymią prędkością (pomijając nawet, że można spaść z owego koszyka) i debilem, który wciąż skręca by mnie nastraszyć... Uwierzcie, że to zdecydowanie wystarczy, by mieć ochotę puścić pawia.
Wcześniej doszłam do wniosku, że lepiej się leci z zamkniętymi oczami (teraz, z perspektywy czasu uznałam, że to zły pomysł!). Nie widać tych lasów, które zaraz nikną w oddali, wielkich miast rozmazujących się w oczach, jezior widocznych tylko na sekundę, nie więcej, no i oczywiście... wściekłych kur.
Nie, naprawdę. One były na serio zdenerwowane. Okropnie wkurzone baby z głową kury! Ale do tego dojdziemy za moment...
-Zamknij się, debilu! - wrzasnęłam piskliwie, zaciskając mocno oczy.
-Trzymaj się! Teraz będzie niebezpiecznie! - ostrzegł mnie śmiertelnie przerażonym i poważnym głosem.
-Jakby cały czas nie było! - parsknęłam.
-Naprawdę! Uwaga, trzymaj się i...
-Trzymam się, kretynie! - przerwałam mu.
-Nie przestrasz się. Za minutę, lub dwie zaatakują nas – z trudem łapał oddech. - wściek... wściekłe h-h-harpie. - mruknął drżącym głosem, jąkając się (co przy jego niewyparzonej gębie było zaiste dziwne).
Już do tego przywykłam. Patrick był genialnym aktorem. Od czasu wylotu ponoć atakowały nas venti, zdenerwowane nimfy chmur, a nawet Cerber (What? Trójgłowy pies bez skydeł miałby nas zaatakować? Csiii, udajmy, że mu nie uwierzyłam). A latające kurczaki? Phi!
-I co jeszcze? Zaraz mnie pewnie zabiją, mam rację?! - usiłowałam przekrzyczeć wiatr.
Na moje zasrane szczęście, właśnie wtedy jedna z harpii wbiła mi swojej ostre jak brzytwa pazury w plecy.
Otworzyłam szeroko oczy, zdumiona i przerażona. Krzyknęłam. To było coś więcej niż ból. To było... jakieś nowe, śmiertelnie niebezpieczne doznanie.
Zaczęłam się rozglądać ze strachem, który rósł z sekundy na sekundę.
Rydwan otaczało dziesięć wielkich ptaków. Jakieś skrzyżowanie kobiety z kurą. Nietrudno się było domyślić, że to są owe harpie.
Dobra, opisuję to tak, jakby one stały i nic nie robiły. Przeciwnie. Trio złośliwców znęcało się nad biednymi pegazami, wbijając im ostre dzioby w... no, w zasadzie wszędzie. A przerażone konie pędziły do przodu jak szalone, jakby to miało je uratować. Dwójka wyraźnie uwzięła się na Patricka (a ja w sekrecie nie miałam im tego za złe), lecz satyr nie mógł równocześnie walczyć i prowadzić rydwan. Pozostałe trzy wyraźnie planowały rozwalić ten nasz „wspaniały” koszyk, dziobiąc w rozlatujące się koła.
Pomyślałam, że nie jest tak źle. Dopóki nie nie uświadomiłam sobie, że harpii było dziewięć.
No i właśnie wtedy ostatnia rzuciła się na mnie.
Piekielnie ostre kurze pazury zderzyły się z moją lewą ręką, która nagle wydawała się taka mała, delikatna, bezbronna... Harpia natychmiast odleciała, a ja na ułamek sekundy zerknęłam na swoje poharatane przedramię. Trzy czerwone od krwi ramy biegły od ramienia pod nadgarstek. Poczułam, że mnie mdli na widok czerwonej cieczy, która obmyła rękę niczym prysznic. Miałam ochotę osunąć się na ziemię i...
-Miecz!!! Miecz!!! - wrzeszczał Patrick, wyciągając mnie z wpatrywania się w ranę. - W tylnej kieszeni! Ołówek!!! Potrząśnij! Miecz! Harpie! Niebiański spiż! - plątał się w słowach, usiłując przekazać mi jakąś wiadomość.
Spojrzałam na satyra i ze wstydem zdałam sobie sprawę, że wygląda gorzej niż ja. Wszędzie... krew... rany... To coś niewyobrażalnie okropnego, i z pewnością również bolesnego. Poczułam, że płoną mi policzki. Ja się rozczulam nas drobnym zadrapaniem, a on jest poważnie ranny. Mimo to wydarłam się na niego. Cóż, cała ja.
-ŻE CO?!
-Ołówek w tylnej kieszeni! Walcz!!!
„Okey” pomyślałam ,,zaczyna się robić ciut dziwnie...”.
Nie miałam lepszego planu i czułam, że Panna Kurczak znów zechce się nade mną pastwić. Zaczęłam w rozdrażnieniu obmacywać kieszenie mojego towarzysza, w poszukiwaniu owego ważnego ołówka.
Teraz wspominam tą scenę ze zażenowaniem, mając rumieniec na twarzy i paląc się ze wstydu. ,,O bogowie! Gdzie ja dotykałam tego idiotę!” myślę sobie. Uwierzcie jednak, wtedy to było bez znaczenia. Miałam ważniejsze sprawy na głowie. A mianowicie – stado wkurzonych brzydkich kobiet z piórami.
To znaczy... Nie myślcie, że ten ołówek to był pretekst, by... no... hm... Zresztą... Nieważne! Zapomnijcie o tym!
Wyciągnęłam drobny przedmiot z tylnej kieszeni spodni i lekko nic potrząsnęłam. Skąd mi to przyszło do głowy? Intuicja? Nie wiem. W każdym razie ów rzecz przybrała na wadze i zmieniła się w długi, lśniący miecz.
Powiem prawdę. Przeraziłam się. Wrzasnęłam, nie mogąc zrozumieć co się stało, i upuściłam broń. Te harpie nie były jednak takie tępe. Jedna z ptasich „przyjaciółek” satyra zanurkowała powietrzu i zakrzywionymi, obleśnymi szponami pochwyciła przedmiot i odleciała. I tyle się ją widziało. (Nie wiem, czy Panny Kurczak zachowują się jak sroki. Jeśli tak, to pewnie złodziejka sprzeda przedmiot w jakiejś podejrzanej knajpie i zdobyła pieniądze, by pójść do Salonu Piękności kupić jakieś odżywki do zniszczonych, rozdwajających się piór. No co? Nie takie rzeczy się widziało). Powinnam chyba czuć ulgę, że mieliśmy o jedną paskudę mniej do pokonania, ale straciliśmy przewagę w postaci miecza. I kolejny przeklinam swoją głupotę.
Usiłowałam szybko myśleć. Czułam się przytłoczona, miałam ochotę tylko zemdleć. Tego było za dużo. Nie dam rady. Nie.
,,Harpie” odezwał się drwiąco chłodny głos w mojej głowie ,,A cóż to takiego? To tylko banda przygłupich kobiet z piórami. No proszę Cię! Kiedyś nie stanowiłoby to dla Ciebie żadnego problemu. A teraz? Weź się w garść, Aimo. To tylko harpie. To ONE powinny bać się Ciebie!”.
Nie miałam pojęcia, kim był właściciel ów głosu, ale w pewnym sensie dodało mi to otuchy. Poczułam się mocna, silna, niezależna, niezwyciężona... Spojrzałam na swoje ramię. Rana zniknęła! Uporczywy i piekący ból pleców też ustał. Zdziwienie rosło jednak z sekundy na sekundę.
A zdecydowanie najlepsze było to, że w mojej rękę zmaterializował się czarny miecz. Ostrze niebezpiecznie lśniło w słońcu. Nie miałam czasu, by mu się dokładnie przyjrzeć, ponieważ w tej chwili Patrick wydał z siebie krzyk, tak żałosny, okropny, łamiący serce (krzyczał w sumie cały czas, ale dopiero ów dźwięk naprawdę zwrócił moją uwagę.), że... Nigdy nie mogłam powiedzieć, żebym darzyła satyra wielką sympatią, ale widząc, jak harpia wbija te wstrętne, piekielnie ostre pazury w jego brzuch... Widząc krew... Po prostu coś we mnie pękło. Nikt, naprawdę nikt nie może znęcać się nad moimi znajomymi. Zwłaszcza nad tymi wkurzającymi znajomymi.
Łzy stanowiły gorący prysznic dla moich policzków, a ja zaatakowałam. W chwili, gdy Pani Kurczak zamierzała wydłubać Patrickowi oko swoim obleśnym dziobem... Cóż, nie działałam pod swoją kontrolą. Nie wiedziałam, co robię. Po prostu cięłam i... odcięłam harpii skrzydło, co skutecznie zapobiegło jej atakowi na mojego przyjaciela (Dobra, napisałam to. I co? Nie miejcie mi za złe, wymknęło mi się. Wciąż darzę go nienawiścią, naprawdę! ). Przez ułamek sekundy udało mi się dostrzec prawdziwe zaskoczenie na twarzy ptasiej kobiety, które napełniło moje serce wielką satysfakcją. Jednak następnie potwór rozwiał się niczym piasek na wietrze. A szkoda, mógł jeszcze trochę pocierpieć.
Patrick już tylko jedną ręką ściskał wodze, drugą uporczywie ściskała ranę, z której wciąż ciekała krew.
-Bogowie! Nic Ci nie jest? Bardzo boli? Nic Ci nie będzie, tak? To nie jest zatruta rana? Słyszysz mnie? Wytrzymasz? - pytałam z szybkością karabinu maszynowego.
-Zamknij się – wysyczał z trudem. - Ambrozja... W mojej kieszeni... Leczy. - jęknął.
Nie miałam pojęcia, o to mu chodzi, ale historia z mieczem nauczyła mnie słuchać jego poleceń. Wyciągnęłam batonik i dałam mu go. Podał mi wodze, a ja szybko je chwyciłam (oczywiście tylko jedną ręką, ponieważ druga była odrobinę zajęta wymachiwaniem mieczem, by odstraszyć wściekłe kurczaki. Taki już mój zasrany los).
Po chwili satyr odepchnął mnie. Wyglądał dużo zdrowiej. Nie ciekła mu już krew... Jak to możliwe? W tak krótkim czasie?
-Ja prowadzą, ty bronisz. - rozkazał. - Pegazy nie wytrzymają długo!
Skinęłam głową. To była prawda. Trójka harpii ledwo nadążała za szybkimi końmi, mimo to i tak wyrządziły zbyt wiele szkód. Tyle ran... Zwierzęta w panice zmusiły się do nieustającego galopu w powietrzu, który je wykańczał. Ja tu się martwię o tego palanta Patricka, a one tam cierpią!
Jednakże, w zaistniałej sytuacji niewiele mogłam zrobić, ponieważ wciąż miałam na głowie „swoją” Pannę Kurczak. Tylko ona dzieliła mnie od pomocy pegazom. Poczułam wściekłość, gniew, złość. By uczucie ustało, mogłam spełnić tylko jeden cel: pozabijać pierzaste potwory, co do jednego.
I dalej... pamiętam tylko błysk miecza w powietrzu i złoty piasek pozostały z harpii.
Nie panowałam już nad sobą. Nie pamiętałam, co robię. Ogarnęła mnie dzika furia i... po prostu odleciałam. Zemdlałam."
Córka Dnia... lub Nocy - Rozdział 3 ,,Pomarańczowi są gościnni[]
Hej :D Rozdział miał się pojawić wcześniej, ale miałam drobne zmiany w fabule... Cóż, niektóre wątki zostały zmienione, niż miały być na początku ;)
,,Usłyszałam nad sobą głosy.
-Co się stało?
-Mój rydwan! Malowałem go całą sobotę, a teraz nadaje się na śmietnik!
-Nie przejmuj się rydwanem, mamy ważniejsze sprawy na głowie!
-Co to za dziewczyna? Czy Patrick...?
-Ona żyje? Czułam jak ciepłe palce dotykają mojej szyi.
-Tak. I jest przytomna.
Po tych słowach zemdlałam.
Gdy otworzyłam oczy, znajdowałam się w białym pomieszczeniu. A na krześle obok mojego łóżka siedziała jakaś naburmuszona brunetka.
-Obudziłaś się – rzekła smutnym, melancholijnych tonem.
-Gdzie ja jestem? - wymamrotałam. - Co... co się stało? Pamiętam atak tych kurczaków i...
-To były harpie. Bardzo wściekłe. Też tutaj takie mamy, tylko że nasze gotują, sprzątają i robią inne, tym podobne czynności.
-A... gdzie jest... Patrick? On wyzdrowieje? - zapytałam z nadzieją. Przez twarz tej dziewczyny przemknął cień.
-On... - cokolwiek chciała powiedzieć, zamilkła – on jest kwiatkiem.
-Słucham?
-Dobra, mówię wprost: Patrick nie żyje. Jego dusza zamieszkała w kwiecie tulipana.
-Nie rozumiem... Jak to... Czy...?
-Czy ,,został rozszarpany i znaleziono tylko jego zakrwawione szczątki, które po chwili zmieniły się w roślinę, zanim zdążyliśmy podać mu ambrozję”? Jeśli o to chciałaś spytać, to tak. Dokładnie tak.
Poczułam się, jakby lodowa dłoń zacisnęła mi się na sercu. -Nieee... To nie możliwe... On... Przecież... - głos mi się załamał.
To. Nie. Może. Być. Prawdą.
Patrick umarł? Zaraz po tym, jak ledwo doprowadził mnie do obozu? To było jego ostanie zadanie? Końcowy cel życia? A ostatnią osobą, która widziała go uśmiechniętego i sarkastycznego, normalnego, żywego... byłam ja.
Potrząsnęłam głową. Nie można się obwiniać. Przecież nie prosiłam o to, by ryzykował dla mnie wszystko! Nie pragnęłam znaleźć się na tym cholernym rydwanie! Jednak to zapewnienie nie pomogło. On umarł przeze mnie, mogłam nie puszczać tego miecza, może zdołałabym szybciej zabić te harpie i... jakoś go ocalić?
Nagle, z podwójną brutalnością uświadomiłam sobie, że go polubiłam. Przez tą chwilę. Był... Tak jakby... Został moim przyjacielem? Czy to w ogóle możliwe?
,,Nie” powiedziałam sobie szybko w myślach ,,On miał własnych znajomych, rodzinę, był szczęśliwy, ty byłaś dla niego tylko wredna... Nie znosił Cię... A niestety było mu dane, byś była ostatnią osobą, jaką ujrzały jego oczy, zanim stały się pusto i tak bardzo... martwe.”
Rozpłakałam się.
Dziewczynie chyba przez chwilę zrobiło się mnie żal.
-Wiem o czym myślisz. To nie twoja wina. Takie miał zadanie. Musiał je wypełnić. Nie myśl o tym. On nadal żyje. Tyle że... jako roślina. Ale nie umarł dosłownie. Jest szczęśliwy, na pewno. A ty... mówiłaś, jak się nazywasz?
-Nie – mruknęłam, jednak wciąż myślałam o satyrze. - Jestem A...
Nie mogłam wypowiedzieć tego słowa. Głos ugrzązł mi w gardle. Cień wspomnienia. Patrick, zakrwawiony... Jego łzy... A wystarczyło po prostu uderzyć... I będzie po wszystkim... „Aimo, nie!”. Patirck! O Boże. O Boże! Co ja... To nie... Unosiłam miecz, mogłam go zabić... Nie zrobiłam tego... Dlaczego? Bo ja... Nie jestem Aimą. Tak, tak! To były słowa satyra! ,,Nie bądź więcej Aimą, proszę, błagam, nie rozumiesz...”. A potem się rozbiliśmy. Przypomniałam sobie słowa Imery... Kazała mi być dobra. Będę. Posłucham jej. Nie mogę nosić tego plugawego imienia. -Jestem Amy. - powiedziałam spokojnie. - A ty?
-Molly. Słuchaj, zaraz będziesz musiała...
Po tych słowach chyba ponownie straciłam przytomność, bo gdy ponownie otworzyłam oczy, siedziałam w wygodnym fotelu na jakieś werandzie. Ale nie to było najdziwniejsze. Przede mną roztaczał się niemożliwy obraz. Boisko do siatkówki, na którym grały dzieciaki w różnym wieku, dwadzieścia kolorowych domków, z czego jeden był całkowicie czarny, drugi wyglądał jak żywa tęcza, inny z kolei był cały złoty, a ten, który stał naprzeciw lśnił niczym księżyc, na srebrno. Było to tak niewiarygodne, że odwróciłam wzrok. Napotkałam spojrzeniem skałę, z której spływała lawa, ogromny las, arenę, jezioro po którym pływały kajaki, stajnie, z której wychodziły te skrzydlate konie... to wszystko było wprost niemożliwe. A na dodatek dookoła biegała młodzież i wszyscy mieli na sobie pomarańczowe koszulki -Siemka. Jestem Oliver. Co powiesz na mały spacer? - natychmiast się obróciłam i ujrzałam chłopaka, nieco starszego ode mnie, może miał czternaście, piętnaście lat lat?
-E... No, jasne – odpowiedziałam onieśmielona.
Tak więc zaczął mnie oprowadzać. Opowiedział historię tego miejsca, które ponoć nazywało się Obozem Herosów. Oliver wytłumaczył mi, że mieszkają tu dzieciaki, które są herosami – czyli w połowie śmiertelnikami, a w połowie bogami. Uczą się one szermierki, łucznictwa, walki włócznią, tropienia, zapasów i tym podobnych rzeczy. Kiedy spytałam się, po co to wszystko, chłopak odrzekł krótko: -By przeżyć. -Aha, czyli bez miecza zginą, co? - zakpiłam (niezbyt szczerze, bo przecież wiem z włąsnego doświadczenia,że to prawda...), jednak Oliver był całkowicie poważny.
-Owszem. Wiesz... musimy bronić się przed potworami. Gdy jesteśmy poza obozem, one nas wyczuwają i przychodzą, by... no, zjeść Nas, krótko mówiąc. Dlatego musimy umieć walczyć. Te miecze, sztylety, oszczepy i groty strzał... są one z niebiańskiego spiżu, czyli bardzo rzadkiego metalu, który pozwala zabić bestie – nie wiedzieć czemu, gdy to powiedział, poczułam się dziwnie urażona – A jak dotkniemy ich tą klingą... - to mówiąc, wyciągnął przypięty do pasa miecz i wskazał na groźnie wyglądające ostrze – One wyparowują, a dusze wracają do Tartaru.
-Do czego?
-Do... Tartaru. Nikt tak naprawdę nie wie, jak to miejsce wygląda. Większość z Nas myśli, że to wielka pustka. Tylko Annabeth Chase i Percy Jackson tam byli... - byłam pewna, że kiedyś już słyszałam te imiona – ale oni nie lubią o tym opowiadać.
-I ŻADEN śmiertelnik nie wyszedł stamtąd żywy? - spytałam, wstrząśnięta.
-Oprócz tej dwójki, żaden. To królestwo potworów, i nawet jeśli jakoś wciągało herosów – Oliver wzdrygnął się – to już nigdy nie wracali.
-A poza potworami ktoś tam mieszka?
-Tak, tytani, giganci, i tym podobni... Dlaczego pytasz?
-Nie wiem. Ale... czy przypadkiem jacyś bogowie nie żyją w tym miejscu?
-Nie, bogowie nie lubią się tam zbliżać, nawet sam Hades, władca umarłych nie podchodzi zbyt blisko do Tartaru. To niemożliwe. Możemy iść dalej?
Niechętnie przytaknęłam. Kiedy doszliśmy do tych dziwacznych kolorowych budowli, chłopak znowu się rozgadał. -Każdy domek ma własnego boga i w nim mieszkają jego dzieci. Na przykład, ten z roślinami na ścianach należy do Demeter, bogini rolnictwa, a ten wielki na samym końcu do Zeusa, króla bogów, a obok niego do Hery, chociaż ten to akurat jest pusty... -Dlaczego tam nikogo nie ma?
-Hera, jako bogini małżeństwa, nie może mieć romansów ze śmiertelnikami. Jakby to ująć... to specjalność jej męża.
-To niesprawiedliwe.
-Taki już jej los – Olivier wzruszył ramionami.
-Ja też mam domek?
-Jasne.
-W takim razie, który jest mój? - zapytałam z ciekawością.
-Jeszcze nie wiadomo. Na razie pomieszkasz u Hermesa, bo jako bóg podróżników, musi przyjąć każdego w swoje progi. Ty mi wyglądasz na... hm, trzynaście lat? Czternaście? W takim razie twój boski rodzic pewnie uzna Cię za niedługo i wtedy zostaniesz przydzielona do właściwego domku. No, chyba, że jesteś córką Hermesa. Powiedz, kto jest Twoim śmiertelnym rodzicem? Ojciec, czy matka?
I znów klapa! Nie mam ochoty dłużej ukrywać brak pamięci, więc chyba mu powiem...
-Szczerze? Ja... Nie pamiętam i... - Ugryzłam się w język – Wychowałam się w Domu Dziecka. - zastanawiałam się, skąd przyszło mi to do głowy.
Oliver przypatrywał mi się przez chwilę w milczeniu.
-To się czasem zdarza. Półbogowie często mają zwariowane życie. Przykro mi.
Pomyślałam, że to okropnie puste słowa. Jak ludzie śmieją tak mówić? Byłam pewna, że Oliver nie czuł szczerego współczucia, ale nie chciał mnie urazić, mówiąc, że mu to wisi. W końcu, kogo obchodzi los nowo poznanej dziewczyny? To nie jego sprawa. Z przygnębieniem uświadomiłam sobie, że większość ludzi jest taka – usiłuje stworzyć sztuczną wersje pomocnego i dobrego siebie, podczas gdy w środku jest pusty, okropny, zniszczony. A słowa ,,Przykro mi” zdecydowanie utwierdziły mnie w tym przekonaniu.
A jeśli on rzeczywiście mówi prawdę? Jeśli ubolewa nad moim losem, a uśmiech miał zasłonić rosnącą w jego piersi dziurę o nazwie ,,Współczucie”? Przecież nie można wszystkich ludzi wciskać do jednego worka. Jedni w dupie mają Twoje samopoczucie. Innym zależy, by poznać odpowiedź na codzienne, niczym nie wyróżniające się pytanie ,,Jak leci?”. Może rzeczywiście nowo poznany chłopak należy do tej mniejszej, lecz znacznie lepszej grupy społeczeństwa?
Poczułam wstyd, przypominając sobie, że sądziłam zaledwie przed parowa chwilami, że jego słowa są puste. Z całą pewnością nie! Och, tylko jak mu o tym powiedzieć...
Jeszcze bardziej się zawstydziłam, zdając sobie sprawę, że rozważam w głowie dwa słowa: ,,Przykro mi”. To głupie! Na pewno moje teorie są...
Urwałam w połowie myśl, zdając sobie z przykrością sprawę, że Oliver wpatruje się we mnie. Nie do końca pamiętałam, o czym toczyła się nasza dyskusja zanim zaczęłam te dziwne rozważania. Postanowiłam grać w bezpieczniejsze karty i zrobiłam to, co przystoi każdej niezbyt ogarniętej dziewczynie. A mianowicie – uśmiechnęłam się głupio i postanowiłam udawać wiecznie uroczą.
-Taaak... Ojej! Ale gapa ze mnie! Nie przedstawiłam Ci się. Na szczęście moje imię pamiętam doskonale – oznajmiłam ze śmiechem – Jestem Amy.
Chyba mi uwierzył. W duchu cieszyłam się z mojego genialnego koloru włosów, który czyni cuda.
-To cudownie się składa, panno Amy! - zażartował chłopka - A ja jestem Oliver, syn Apollina. Mieszkam w tym złotym domku, o tam – pokazał palcem – A tak w ogóle, miło mi panią poznać.
-Mi Pana również – zapewniłam słodkim uśmieszkiem i z zawstydzeniem uświadomiłam sobie, iż był on całkowicie szczery. -O kurcze! Która już godzina! - wykrzyknął, spoglądając na zegarek – Ja muszę lecieć na łucznictwo. A ty rozgość się w domku nr jedenaście! - i odbiegł.
Zrobiło mi się trochę smutno, że sobie poszedł, ale tylko przez chwilę. Niepewnym krokiem zbliżałam się do drewnianego domku, który wyglądał na dość stary. Nad drzwiami namalowana lub laska, wokół której owinięte były węże. Ostrożnie zapukałam i weszłam. W środku było ponad dwadzieścia łóżek, z czego prawie większość wyglądała na zajęte. W środku siedziało z dziesięć nastolatków. Jeden z nich, gdy mnie zobaczył, natychmiast się podniósł z uśmiechem.
-Cześć! To ty jesteś ta nowa, no nie? To widać. Uznana, czy nieokreślona? - spytał. -No... nie wiem, kto jest moim rodzicem. - wyznałam, mając nadzieję, że o to mu chodziło.
-Czyli nieokreślona – chłopak westchnął – Szkoda. A jakby co, jestem Travis, a ty?
-Amy – odpowiedziałam niepewnie.
-W kącie jest wolne łóżko – poinformowała mnie jakaś dziewczyna – Na pewno spędzisz tu miłe chwile – stwierdziła z ironią.
-Na pewno – przytaknęłam niepewnie.
Można by pomyśleć, że wszystko było w porządku. Można pomyśleć, że wkrótce dane mi będzie zapomnieć o Patricku i poczuciu winy, o moim imieniu, o Imerze... Było naprawdę w porządku. Owszem, ale do czasu, gdy usłyszałam w głowie straszliwie mroźny głos... Głos znany mi podczas walki z harpiami: ,,Zabij ich dla mnie, Aimo, zabij ich wszystkich! W końcu to jest Twoje przeznaczenie, córko Nocy."